Błąd warunkowania - Anna Nieznaj

Błąd warunkowania
Anna Nieznaj
© Anna Faraś-Pągowska

– Będzie śnieg – powiedziała Majka Szymczyk, wdychając wilgotne, chłodne powietrze niesione wiatrem od masywu Jungfrau. Gór rzecz jasna nie było widać przez niskie chmury, spływające białym mlekiem na przeciwległy stok doliny. Strzępki mgły gnały między świerkami jak duchy.
– Śnieg? Nad lodowcami może tak, ale tutaj, na dole? – Pułkownik Gajewski spojrzał pytająco w stronę Sanji Popović, która stała wraz z nimi na tarasie willi.
Rudowłosa Kotka wzruszyła ramionami.
– Mnie niech pan nie pyta – stwierdziła ponuro, wycierając nos. – Ja mogę co najwyżej sprawdzić prognozę w internecie.
Już w samolocie zaczęło ją piec gardło, a na wojskowym lotnisku pod Bernem, w czasie gdy próbowano ją przedstawiać kilku szychom ze szwajcarskich służb specjalnych, zaliczyła regularny atak nieopanowanej kichawki.
Sanja od razu zgłosiła problem Gajewskiemu. Dla Kotki węch był głównym zmysłem. Nie czując zapachów, funkcjonowała kiepsko.
Zadanie Popović przejął Steven Griffin, więc mogła teraz beztrosko kręcić się po ogrodzie. Ta akcja w ogóle zaczęła się pod hasłem zastępstw. Dowódca jednostki, pułkownik Mykicioniuk, dwa tygodnie wcześniej miał wypadek samochodowy i dochodził do siebie w szpitalu w Warszawie, a jego obowiązki chwilowo pełnił Gajewski.
Willa, przestronny dom w charakterystycznym alpejskim stylu, została wynajęta rzekomo na potrzeby bogatego biznesmena. W okolicach Interlaken i Grindelwald nietrudno było znaleźć przeznaczoną dla zamożnych turystów posiadłość. Nawet prywatne lądowisko dla helikoptera stanowiło tylko umiarkowaną ekstrawagancję.
Gajewski pozwolił Sanji pilotować śmigłowiec, na osłodę po spowodowanym zmianą ról rozczarowaniu. Szwajcarski pilot uważnie patrzył Kotce na ręce, jednak kiedy wylądowali, powiedział pułkownikowi, że jak na kogoś, kto, nie licząc czasu spędzonego na symulatorach, wylatał niewiele więcej godzin niż na kursie, radziła sobie zaskakująco dobrze. Popović oczywiście się ucieszyła, ale od razu zastrzegła, że to chyba nie do końca jest jej zasługa. Wyostrzone zmysły i Kocie poczucie równowagi przydawały się również przy pilotażu.
Teraz Sanja oderwała spojrzenie od rozpościerającego się za doliną całkowitego braku widoku na góry i razem z Majką oraz nowym dowódcą wrócili do środka.
W progu powitał ich rechot Tomka Lewickiego, pozornie beztroski, zakończony retorycznym:
– I kto to mówi, Ted?
– A dlaczego Ted? – spytał lekko zdezorientowany Gajewski, bo pytanie Tomka było skierowane do Petera Ruecknera. Widząc miny Kotów, dodał: – Aha, lepiej, żebym nie wiedział?
Wymienili spojrzenia.
– Tak, panie pułkowniku, może lepiej niech pan nie pyta.
Koty oglądały niedawno film o Unabomberze. Fajny był. Film oczywiście. Rueckner  pirotechnik przyjął ksywkę z godnością i wrodzonym stoicyzmem.
Sanja poszukała wzrokiem Stevena. Siedział pod oknem, z laptopem na kolanach, po raz setny odbywając wirtualną wycieczkę po stojącym na sąsiedniej posesji domu, w którym miał się już niedługo znaleźć.
Kotka wyczuła podminowanie Griffina, kiedy przesunął palcami po monitorze, sprawiając, że postać, z której punktu widzenia prowadzona była symulacja, opuściła należącą do podejrzanego willę. Film, wygenerowany na podstawie danych z satelity oraz nagrań odwiedzającej już wcześniej dom ekipy technicznej, przedstawiał teraz ogród na spadzistym zboczu. Alejka prowadząca do bramy i budki strażniczej biegła nad ostrym urwiskiem, poniżej którego lśnił spieniony potok.
Steven dotarł do bramy, jeszcze raz włączył panoramę – powolny obrót kamery o trzysta sześćdziesiąt stopni – i zamknął symulację w momencie, kiedy znów pokazywała porośniętą lepiężnikiem dolinkę strumienia, a za nią solidne, oblepione kamerami i czujnikami ruchu ogrodzenie. Odruchowo spojrzał za szybę, ale mgła ucinała widoczność już na kępie drzew kilkanaście metrów od tego właśnie płotu.
– A może jednak szkoda, że nasz pan sąsiad ze swoim gościem już wyjechali – skrzywił się Lewicki, nerwowo obracając w palcach okulary przeciwsłoneczne. W Polsce czerwiec zaczynał się piękną, upalną pogodą.
Sanja schyliła się nad Tomkiem i wyjęła mu z ręki okulary, dyskretnie stukając się w głowę. Wystarczy, że Steven sam z siebie jest spięty, nie trzeba go jeszcze nakręcać.
Ku jej zaskoczeniu Lewicki skrzywił się i gwałtownie odsunął.
– Jezu, Popović…
– Sorry – speszyła się.
Dla Kota zasmarkana i rozsiewająca wirusy koleżanka na pewno nie stanowiła miłego zjawiska zapachowego. Siadła więc po przeciwnej stronie sporego salonu, w którym technicy rozstawiali już swój sprzęt.
Tymczasem Peter, jak zwykle zrównoważony i emanujący spokojem, po raz kolejny przywracał Lewickiego do rzeczywistości. Traktował go jak brata – młodszego i głupszego, lecz nie mniej przez to kochanego. Tłumaczył więc po raz setny, jak dziecku:
– Steven ma tylko potwierdzić ślad zapachowy. Dlaczego chciałbyś go od razu pchać w bezpośrednią konfrontację? Tomo, ktoś, kto tę akcję wymyślał, naprawdę ma swój rozum. Jeżeli nam się uda, to aresztowanie będzie sprawą drugorzędną: facet jest przekonany, że ta tożsamość jest bezpieczna, używa kart, znamy jego rezerwacje hotelowe i numery lotów.
Sanja rozejrzała się za pułkownikiem, oczekując od niego jakiejś reakcji, lecz Gajewski ze słuchawkami na uszach stał pochylony nad montowanym właśnie przez jednego z techników stanowiskiem łączności i nie zwracał na Koty uwagi. „W sumie chyba słusznie” – zdążyła pomyśleć Popović, ale wtedy Lewicki odezwał się znowu:
– Żeby nie było jak z domem Reade’a rok temu. – Uniósł znacząco brew, a Griffin prychnął.
– Sprzątaczka przychodzi w poniedziałki, mamy sobotę, Tomo, weź odpuść. – Nawet Peter powoli zaczynał tracić cierpliwość. – Nikt ci śladów zapachowych nie zatrze. A naprawdę nie było po co Griffina pakować w sam środek kotła, kiedy się tam jeszcze plątali ci wszyscy ochroniarze.
– Nie szukamy człowieka. – Sanja postanowiła się wtrącić, choć katar utrudniał jej mówienie. – Szukamy jego zapachu, to wystarczy do wystawienia nakazu aresztowania.
Powiązanie szanowanego biznesmena, który właśnie opuścił alpejską willę swojego znajomego, z trzema zabójstwami i wynikami szeroko zakrojonego śledztwa w sprawie handlu bronią stanowiłoby spektakularny sukces, wart ściągania Kotów z drugiego końca Europy.
– Przyznaj się, Lewicki, ty po prostu uważasz, że za nudno będzie? – rzucił Griffin odrobinę złośliwie. Najstarszy Kot nadal wyglądał delikatnie i – co tu kryć – dziewczęco, z wielkimi brązowymi oczami i oliwkową cerą, ale charakterek miał i nie dawał sobie w kaszę dmuchać.
– Bo nasz Tomo – wskazał na kolegę gestem przewodnika oprowadzającego wycieczkę – toby chciał efektownie, żeby było o czym dziewczynom opowiadać, a tu skrzeczy szara rzeczywistość.
– Jakbym Weronikę słyszał, ona też tak kiedyś powiedziała – parsknął Rueckner.
– No skoro Weronika tak powiedziała, to o czym my jeszcze dyskutujemy?! – Tomek wyszczerzył się w bezczelnym uśmiechu. – Podsumowała mnie i amen, przepadłem.
Dla Lewickiego nie do pojęcia był fakt, że Peter jest już od czterech lat w stałym związku. Żeby było jasne, Tomek uważał dziewczynę przyjaciela, Weronikę, za świetną kumpelkę. Jej rodzice pracowali w projekcie, więc znała się z Kotami od dziecka i doskonale się rozumieli. Ale żeby chodzić przez cztery lata z tą samą osobą?
– A właśnie, co tam u Weroniki? – spytała Sanja, żeby zmienić temat.
– Tydzień temu pojechała na jakiś koszmarny obóz treningowy. Powiedziała, że jak przeżyje, to znaczy, że jest twardy Słowian, a nie miękka ninja.
– Ona z tym karate to tak na serio? Pójdzie w sport wyczynowy?
– Chyba nie – Rueckner się zawahał. – Nie wydaje mi się.
Popović była ostatnią osobą, której można by powierzyć trudną rolę podtrzymywania konwersacji, więc zapadła cisza, ale na szczęście już mniej napięta, co Kotka odnotowała z ulgą. Griffin zajął się pakowaniem do plecaka komputera i innych prywatnych rzeczy, a Tomo i Ted, wbrew pozorom zazwyczaj nierozłączni, poszli pogapić się na chmury zasłaniające panoramę Alp Berneńskich.
Majka klepała offline maila do chłopaka. Gajewski obiecał jej, że będzie mogła wysłać go za chwilę bezpiecznym łączem. Sanja zastanawiała się, co tak pilnego miała Szymczyk do przekazania. Nie bardzo potrafiła zrozumieć tę potrzebę nieustannego pozostawania w kontakcie, zważywszy, że Maja nie mogła przecież wspomnieć ani słowa o tym, gdzie jest i co robi. Czułe wyznania też raczej nie wchodziły w grę, bo wysyłając maile oficjalnym kanałem, zawsze ryzykowało się cenzurę – niby tylko automatyczną, ale w „uzasadnionych przypadkach” również normalną.
Popović była ciekawa, czy ludzie Mykicioniuka zdążyli już sprawdzić tego chłopaka. Pewnie tak. Bezpieczeństwo Kotów traktowano bardzo poważnie.
Ewidentne zaangażowanie uczuciowe kumpelki wcale nie wprawiało Sanji w dobry humor. W głębi duszy była przekonana, że Szymczyk okropnie się przejedzie na romantycznej, trwającej już zaskakująco długo, przygodzie z kolesiem od rysiów i przygniatanych hełmem pędzelków na ich uszach.
Popović uważała, że ta historia po prostu musi się źle skończyć. Rueckner i jego Weronika stanowili wyjątek potwierdzający regułę, a Majka… No cóż, niech się jeszcze łudzi. Problem w tym, że model „Piękna i Bestia” nie uwzględnia równouprawnienia. To kobiety są od przygarniania i oswajania odmieńców, dziwadeł. Chłopakowi Majki szybko się znudzi romansik z „mutantką”.
Sanji też kiedyś wydawało się, że to nie ma znaczenia. Naiwnie przyznała się komuś, kim jest, i została stosownie potraktowana – z połączeniem odrazy i strachu. Rozkoszny mix dla zakochanej dziewczyny. I to by było tyle w temacie perspektyw uczuciowych dla Kotki.
Popović już robiło się przykro na myśl o tym, co czeka Majkę, kiedy dowcipnisia od pędzelków na uszach inność przestanie bawić, a zacznie mu przeszkadzać.
Szymczyk, nie podnosząc wzroku znad monitora, pośpiesznie wstukiwała ostatnie słowa listownej recenzji gry komputerowej. I rzeczywiście musiała dokonywać cudów stylistycznych, żeby cenzurująca maile sztuczna inteligencja nie posądziła jej o zdradę wojskowych tajemnic, bo gra była z gatunku militarnych.

*

– Dobra, jest wezwanie – powiedział technik, podnosząc wzrok znad monitorów. – Helpdesk podał standardowy termin, mamy co najmniej trzy godziny.
Griffin, ubrany już w wiatrówkę z wielkim logo Siemensa na plecach, sięgnął po firmową czapkę i torbę z narzędziami.
– Strona siedemnasta, punkt czwarty? – rzucił Lewicki z miną niewiniątka.
– Zresetuj urządzenie – parsknęli chórem Sanja i Steven.
Nie żeby wykuli instrukcję pieca dwufunkcyjnego na pamięć. Jednak to polecenie powtarzało się najczęściej.
Piec w sąsiednim domu znowu przestał działać, a podstawiony konsultant Siemensa musiał wysłuchać mało parlamentarnej tyrady na temat urządzenia, które już trzeci raz w ciągu dwóch miesięcy przestaje dostarczać ciepłą wodę do kranów i kaloryferów. I to jeszcze w taką wszawą pogodę, jak raczył się wyrazić klient.
Sterowane elektronicznie piece rzadko się psuły. Tylko że w tym konkretnym wprowadzono przy okazji rutynowej kontroli maleńką zmianę w oprogramowaniu. Możliwość zdalnego wyłączania.
Rola serwisanta ograniczała się w zasadzie tylko do zrobienia mądrej miny, podpięcia panelu kontrolnego i… zresetowania urządzenia. Pierwszy raz, drugi i teraz – gdy czujność ochroniarzy zmieniła się już w rutynowe wkurzenie na jakość oferowanych przez Siemensa usług. W sąsiedztwie również zdarzyło się kilka awarii. Ktoś skarżył się, że też ma piec kupiony dokładnie w tym samym czasie i proszę – widać jakaś trefna seria, cholery można dostać.
Ochrona zaczynała traktować wizyty miłych chłopców z Siemensa jako rytuał i dopust Boży. Dobrze, że teraz przynajmniej piec padł dopiero, jak szef i jego gość zdążyli wyjechać.

*

Cywilnym samochodem z przyciemnionymi szybami przewieziono Stevena w pobliże jeziora Thun. Tam przesiadł się do firmowej furgonetki, która wcześniej – jak należało – przyjechała z Berna.
Kamera w guziku wiatrówki Griffina zaczęła pracować w momencie, kiedy samochód opuścił garaż willi, więc dowódca, Koty i technicy mogli obserwować błyskawiczną zmianę środka transportu, a teraz widok zza przedniej szyby furgonetki, mozolnie pnącej się z powrotem pod górę.
Sanja rzuciła okiem na pozostałe monitory i pomyślała, że przyjemnie jest móc pracować ze sprzętem, o którym jej koledzy ze studiów mogą co najwyżej poczytać w podręcznikach albo i to nawet nie.
Furgonetka, odprowadzana czujnym okiem satelity, minęła stanowiącą centrum dowodzenia willę, przejechała przez most i zaparkowała pod bramą sąsiedniej posesji.
Steven, wraz z kamerą, odwracał się właśnie w stronę drzwi, żeby wysiąść i podejść do domofonu, kiedy brama rozsunęła się. Chłopak wprowadził więc samochód za ogrodzenie i zatrzymał dopiero przed niedużym budynkiem zajmowanym przez ochroniarzy.
Wszystkie pozostałe dane też potwierdzały, że akcja przebiega bez zakłóceń. Strażników było w tej chwili tylko trzech, wszyscy w przybudówce przy bramie, a jeden z nich wychodził teraz do Stevena. W domu – dwie pracownice w kuchni. Jedna z nich mieszkała w willi na stałe, druga dojeżdżała z Grindelwald.
Griffin, jak poprzedni „serwisanci” przed nim, został zaproszony do wnętrza budki strażniczej. Przeszedł przez bramkę z wykrywaczem metalu, zostawił w depozycie swoją rzekomo prywatną komórkę, słuchawki z odtwarzaczem, a nawet zegarek – bo był zbyt bajerancki i miał wbudowany aparat fotograficzny. Taki tam kiczowaty gadżet, akurat szalenie modny.
Nikogo nie zdziwiło, że serwisant zadawane po niemiecku pytania zbywa przepraszającym uśmiechem i przechodzi na angielski. Obywatele Unii byli w ogromnej większości co najmniej dwujęzyczni i mieszkali często daleko od swoich rodzinnych krajów. Po angielsku można było swobodnie porozumieć się na całym kontynencie.
Sanja, wpatrzona w obraz z kamery Griffina, czuła się jak podczas tyle razy trenowanej symulacji. Nie zgadzały się tylko drobiazgi: narzędzia zapomniane przez ogrodnika czy kolor kwiatów w donicach.
Później wnętrze domu: korytarze, migający po prawej salon w półmroku zasuniętych rolet i kłębiącej się za oknami mgły. Zejście do piwnicy, w której Steven sumiennie odrobił lekcję ze sprawdzania styków i automatycznego testowania software’u. Ochroniarz z nudów gapił mu się na ręce.
– Może i dobrze, żeście tak kuli tę instrukcję – mruknął Lewicki w centrum dowodzenia.
Popović chciała prychnąć, ale wyszło jej raczej siorbnięcie. Za to Rueckner nie dał się sprowokować, wiedział, że Tomek sam z Griffinem jeszcze parę dni temu rozkładał taki piecyk na czynniki pierwsze. Majka „Lwie Serce” bawiła się zawieszonym na szyi krzyżykiem.
– Nawalił czujnik temperatury w jednym z pokoi na górze – zabrzmiał głos Stevena, trzeszczący i przerywany, bo mikrofon w kołnierzu był zbyt blisko ust. – Będę musiał go wymienić.
Czujnik w sypialni gościa, tej z oknami skierowanymi na sąsiednią willę. Nikt nie miał prawa wiedzieć, że dom jest pod obserwacją, ale mimo to, chyba na zasadzie rutynowej, rygorystycznie przestrzeganej ostrożności, przez większość wizyty pokój był osłonięty okiennicami przed wścibskim spojrzeniem laserów, czytających wypowiadane słowa z drgań szyby. Teraz stał pusty, więc i okiennice otwarto.
Ochroniarz poprowadził Griffina na piętro i przepuścił chłopaka w drzwiach gościnnej sypialni. Kiedy Kot przekroczył próg, rozległ się wysoki, świdrujący dźwięk.
W centrum dowodzenia ktoś zaklął, ktoś poderwał się, żeby spojrzeć na inny monitor. Dłonie techników tańczyły na dotykowych ekranach.
Zbliżenie okna, w podczerwieni, przez mgłę. Sylwetka w progu, druga niewidoczna – zapewne jeszcze na korytarzu, za skrzydłem drzwi.
Obraz z kamery Stevena – gwałtowny zwrot w stronę ochroniarza, który mówił:
– Tu jest zakaz wnoszenia sprzętu elektronicznego, zwłaszcza z nadajnikami! Przecież miał pan zostawić wszystko u nas na bramie.
– Ale ja mam tylko służbowe narzędzia!
Poirytowana twarz ochroniarza widoczna na monitorze w centrum dowodzenia zgasła nagle, zastąpiona przez napis „Brak sygnału”.
– Przełączam na nasze mikrofony… – zameldował technik.
Z kilkusekundowym poślizgiem głośnik odezwał się znowu.
– … pan z powrotem na korytarz i jeszcze raz przejdzie przez próg.
– Tu mam odłożyć narzędzia? – spytał Griffin, ewidentnie na użytek zdanych na podsłuch obserwatorów.
Koty wymieniły się błyskawicznymi spojrzeniami. Lekka nuta niepokoju w głosie Stevena nie dziwiła.
Sylwetki w podczerwieni mijały się w ciasnym przejściu, gdy zabrzmiał radosny dżingiel modnego ostatnio przeboju.
– Jest połączenie bezprzewodowe przez jeden z telefonów na posesji.
Nie dostali uprawnień do założenia podsłuchu na prywatnych komórkach ludzi, którzy przecież byli tylko pracownikami właściciela willi – a i on sam miał nadal formalnie nienaruszoną legendę praworządnego obywatela.
– Tak, rozumiem. Dzięki, zdzwonimy się – powiedział ochroniarz, dość głośno, by dało się rozpoznać słowa, mimo że stał na korytarzu.
– Wkurzył się! – ocenił błyskawicznie Peter. – Jest jeszcze bardziej wkurzony niż po wtopie z kamerą.
– Idziemy na bramę – rozkazał tymczasem strażnik. – Przeskanujemy pana jeszcze raz.
Technikom udało się wreszcie znaleźć informacje, z pozoru niepotrzebne, lecz jak się okazało, bardzo niepokojące.
– Panie pułkowniku, może to przypadek, ale rozmowa była z niezarejestrowanego numeru komórkowego z tej dzielnicy Berna, w której jest biuro firmy serwisującej!
Lewicki zaklął.
– Wypuśćcie sondę – zdecydował dowódca.
Za oknem ubrany w turystyczne buty i kurtkę łącznościowiec udawał, że przepakowuje na tarasie plecak, a tak naprawdę uruchamiał właśnie miniaturowe urządzenie. Było wykonane z matowego metalu, więc nawet nie błysnęło, tylko wtopiło się w mgłę.
Mimo to Sanja zagryzła usta. Jak wszyscy miała nadzieję, że żaden z ochroniarzy nie okaże się zbyt spostrzegawczy i że nie narobią w ten sposób Stevenowi jeszcze większych kłopotów.
Sonda zatrzymała się pod osłoną drzew, tak jak było już dawno ustalone – żeby nie złowiła jej któraś z kamer na ogrodzeniu.
Krajobraz trwał w bezruchu, z niskich chmur rzeczywiście sypnęło śniegiem.
Nagle drzwi domu otworzyły się i na alejkę wyszli strażnik oraz Griffin.
– Steve jest bardzo zdenerwowany – rzuciła szybko Majka.
– Po czym to poznajesz? – chciał wiedzieć pułkownik.
– Po sposobie poruszania się – odpowiedziały obie Kotki prawie równocześnie.
Ochroniarz szedł szybko, a Griffin jakby celowo zwalniał, żeby ani przez moment nie mieć tamtego za plecami. Tylko że wtedy strażnik też zwolnił.
– Jezu – szepnęła Sanja.
Kiedy znaleźli się na wysokości prowadzącego nad potok prześwitu między drzewami, Steven nagle upuścił torbę z narzędziami i zaatakował ochroniarza. Precyzyjnie, diablo skutecznie, a przy tym tak zwinnie, że można by nie zauważyć ciosów, gdyby ofiara nie osunęła się na ogrodową alejkę.
I to było ostatnie, co zapamiętał Rueckner.