Malajski Excalibur - Daniel Nogal

Malajski Excalibur – Daniel Nogal
© Paweł Dobkowski

Tamtego dnia spotkaliśmy się u Garetha, w kamienicy niedaleko Millennium Stadium. Gareth był pianistą, gitarzystą i nauczycielem muzyki. Już na klatce schodowej słyszałem, że gra właśnie Hen Wlad Fy Nhadau. Razem z nim hymn śpiewali Cliff i Emma. Nie docierał do mnie głos Ryana, ale wiedziałem, że on też tam jest. Ryan nigdy się nie spóźniał i nigdy nie śpiewał. Gdybym nie znał go tak dobrze, pomyślałbym, że wcale nie urodził się Walijczykiem.
– Os treisiodd y gelyn fy ngwlad tan ei droed – przyłączyłem się w progu do ostatniej zwrotki – mae hen iaith y Cymry mor fyw ag erioed.
Chwilę później siedziałem w fotelu ze szklanką penderyna w dłoni, słuchając klawiszowych improwizacji naszego złotowłosego barda. W średniowieczu Gareth byłby ozdobą królewskich dworów, ulubieńcem monarchów i dam. Przynajmniej dopóki nie straciłby życia za zadawanie się z cudzymi żonami, do czego – jak na minstrela przystało – miał skłonności.
Mieliśmy też druida, Cliffa. Właściwie neo-druida, z imponującą brodą, ale bez sierpa w ręce i  zamiast białej szaty kapłańskiej noszącego T-shirt jakiejś metalowej kapeli. Nigdy nie udało mi się rozstrzygnąć, czy naprawdę wierzył w Boginię, gadanie z drzewami i inne pierdoły, czy też była to tylko jakaś celtycka forma hipsterstwa.
Przy oknie siedziała zielonooka Emma, zadzierająca spiczasty nosek księżniczka, która już drugi tydzień nie odzywała się do mnie. Łączyła nas dziwna relacja. Czasem byliśmy kochankami, czasem kumplami, a czasem dwojgiem ludzi, których łączyła wyłącznie wspólna misja.
No i był z nami jeszcze Ryan, nasz drużynowy wojownik. A tak konkretniej to ex-komandos, weteran z Syrii. Barczyste chłopisko z żuchwą jak szuflada i malutkimi, czarnymi ślepiami. To on uczył nas strzelania, skradania się, ukrywania się w mieście i w lesie.
W takim składzie nic tylko ruszać do podziemi i zabijać smoki. Oczywiście białe i zielone, bo czerwone są po naszej stronie.
– Kiedy dostawa? – zapytał Ryan, gdy Gareth oderwał wypielęgnowane palce od czarnobiałych klawiszy.
– Pojutrze pierwsza transza – odpowiedziałem, odstawiając pustą szklankę. – Za dziewięć dni druga. Cliff, mamy już całą listę miejsc, w których przekażemy broń innym drużynom?
Druid potrząsnął brodą.
– Jeszcze nie. Ale jutro będę miał wszystko. Jak tylko…
Nagle ktoś zapukał do drzwi. Mocno, niecierpliwie.
– Spodziewasz się więcej gości? – Emma zerknęła na Garetha.
– Nie – odparł bard.
Podszedł do drzwi, ale zanim je otworzył, zadał pytanie:
– Kto tam?
– Policja – padła odpowiedź.

*

    Nie przyjechali aresztować nas za konspirację i terroryzm. Przyjechali, ponieważ – ku naszemu zaskoczeniu − znalazł się skradziony volt, samochód Garetha.  Niewiarygodne, co? Nic dziwnego, że stróże prawa chcieli pochwalić się osobiście.
Po tym, jak zamknęły się za nimi drzwi, milczeliśmy chyba ze trzy minuty, odparowując przerażenie. W końcu Gareth wybuchnął dzikim śmiechem i po chwili wszyscy rechotaliśmy jak szaleńcy. No, oprócz Ryana. Ryan się tylko uśmiechał. Za to Emma śmiała się głośno i nawet popatrzyła na mnie z tym swoim seksownym błyskiem w malachitowych oczach. Wiedziałem już, że najbliższą noc spędzimy razem.
Uspokoiliśmy się wreszcie. Później wypiliśmy jeszcze kolejkę whisky i wróciliśmy do rozmowy o przygotowaniach do tego, co w Cardiff miało wydarzyć się w dzień Gŵyl Fair y Canhwyllau.
Gŵyl Fair y Canhwyllau, dzień Matki Boskiej Gromnicznej, a kiedyś – celtyckie święto Imbolc. Ten akurat dzień premier Wielkiej Brytanii, Anthony Green, wybrał sobie na wizytę w Walii.
W jednym z hoteli przy Cardiff Bay odbyć się miała konwencja Partii Konserwatywnej. Dlaczego właśnie w Cardiff, gdzie od wielu tygodni trwały zamieszki, w których nawet początkowo brałem udział? Właśnie dlatego. By zademonstrować, że pomimo aktów przemocy w Irlandii Północnej, pomimo manifestacji w Szkocji, Walii, a nawet w Kornwalii, pomimo fatalnej sytuacji ekonomicznej, Zjednoczone Królestwo nadal jest zjednoczone.
My, Dreigiau o Gwynedd, dzięki wsparciu Irlandzkiej Armii Republikańskiej zamierzaliśmy pokazać, że to bzdura. W dzień Gŵyl Fair y Canhwyllau w walijskiej stolicy wybuchnąć miały bomby. A zaraz potem drużyny Smoków z Gwynedd, przygotowane i uzbrojone po zęby, ruszyć miały do walki o wolność.
Belfast, Cardiff, a wkrótce może i Glasgow. Tego Anglia nie mogła przetrwać. Nadchodził kres Zjednoczonego Królestwa.

*

    Spojrzałem na zegarek. Made in China, oczywiście. Był kwadrans po dwudziestej trzeciej. Ręka mi drżała.
Dwaj Irlandczycy, długowłosy Robbie i Shane bez zęba na przedzie, pomogli nam zapakować skrzynie do rdzewiejącego vauxhalla movano, który pod warstwą brudu zapewne był biały. Przynajmniej kiedyś.
– Luck maith – rzucił na pożegnanie Shane, strzykając śliną przez szparę w uzębieniu, i pojechaliśmy.
Ryan za kierownicą, ja po lewej. Na desce rozdzielczej wystukiwałem palcami walijskie melodie ludowe.
– Spokojnie – powiedział komandos, spoglądając na mnie czarnym okiem. – Jeśli dziś się denerwujesz, to co się stanie, kiedy będziesz musiał wziąć w łapy karabin? Za późno, żeby się wycofać.
– Dam radę – odpowiedziałem, choć wątpiłem w to coraz bardziej.
W kilka minut trafiliśmy pod pierwszy adres podany przez Cliffa. Był to sklep ze zdrową żywnością w Grangetown, dwie przecznice na południe od hinduskiej świątyni Shri Swaminarayan Mandir. Wjechaliśmy w podwórko na tyłach i zaparkowaliśmy tuż pod drzwiami na zaplecze.
– Masz klucze? – spytał Ryan.
Kiwnąłem głową i wyskoczyłem z wozu. Rozejrzałem się. Nie zobaczywszy nikogo, podszedłem do drzwi, żeby sprawdzić, czy oba pasują do zamków. Pasowały.
Ryan zgasił silnik i wysiadł, zaczęliśmy wnosić skrzynie do środka. W sklepie mieliśmy zostawić tylko trzy – za to jedna z nich była najważniejsza ze wszystkich, jakie przypłynęły z Irlandii. Zawierała semtex i elektronikę do bomb. To właśnie drużyna z Grangetown miała zająć się fajerwerkami. Nie znaliśmy szczegółów i nie mieliśmy ich znać. Im mniej jedna komórka wiedziała o pozostałych, tym lepiej.
Wtaszczyliśmy ostatnią skrzynkę i wyszliśmy ze sklepu. Gdy zamykałem drzwi, zza naszej furgonetki wyłoniło się trzech ogolonych na łyso zbirów, miłośników sterydów i sportowej odzieży.  Jeden z nich trzymał kij do krykieta.
– Zostawcie otwarte – zwrócił się do mnie ten z kijem. – Aha. I poprosimy też o kluczyki do auta.

*

    Nawet nie umiem opisać, jak ich pozamiatał.
Wszystko stało się tak szybko. W jednej chwili Ryan robił krok do przodu, w drugiej osiłek leżał na asfalcie z rozkwaszoną gębą. Nie mam pojęcia, kiedy komandos zdążył wsunąć kastet na palce.
Jeden z pozostałej dwójki od razu zaczął spieprzać. Mądra decyzja. Drugi był na to zbyt głupi. Rzucił się z pięściami na Ryana, a już dwie sekundy później klęczał, pluł krwią i wył. Zaraz został ogłuszony ciosem w głowę. To znaczy − miałem nadzieję, że tylko ogłuszony.
Nie było w tym żadnej finezji. Żadnych skomplikowanych technik, rzutów czy dźwigni. Tylko szybkość, zdecydowanie i brutalna siła. Instynkt zabójcy. Nigdy nie nauczyłem się tak walczyć.
– Dobra, jedziemy – Ryan pociągnął mnie za ramię. – No już.
Z niedowierzaniem potrząsnąłem głową.
Resztę dostaw, a mieliśmy ich tamtej nocy jeszcze cztery, zrealizowaliśmy bez przeszkód. Umówiliśmy się na następne spotkanie. U Cliffa, tydzień później, w dzień odbioru drugiej transzy.
Tego dnia, kiedy reprezentacja Walii grała w rugby union przeciwko Nowej Zelandii.
Graliśmy u siebie, na Millenium Stadium. Oczywiście kupiłem bilet, od lat nie przegapiłem żadnego meczu reprezentacji rozgrywanego w stolicy. Mieliśmy iść z Aidilem, ale Malaj musiał jednak znaleźć innego towarzysza. Dziwnie na mnie patrzył, kiedy mówiłem, że nie mogę wybrać się na mecz.
– Jak to? Ty nie możesz? – pytał kilka razy. – Ty?
Nie mogłem, bo nie zdążyłbym na wieczorne spotkanie. Ale mogłem przynajmniej pierwszą połowę obejrzeć w telewizji. I początek drugiej. I może jeszcze kilka minut… No co? Zapowiadało się na pierwsze od siedemdziesięciu lat zwycięstwo z All Blacks!
Ian Gordon wyfrunął właśnie w powietrze, wyniesiony przez kolegów, żeby złapać piłkę, kiedy zorientowałem się, że jest już po dziesiątej. Wybiegłem z domu, nawet nie wyłączając telewizora.
Złapałem taksówkę i pojechałem do Cliffa. Oczywiście nie wysiadłem pod szeregowcem, który wynajmował przy Hamilton Street. W ogóle nie powiedziałem kierowcy, żeby skręcił w tę ulicę, zamiast tego zatrzymaliśmy się za rogiem, przy King’s Road. Normalnie w ogóle nie skorzystałbym z taryfy, ale byłem spóźniony. Spóźniony na spotkanie Smoków z Gwynedd! Przez mecz rugby!
Wysiadłem z samochodu. Pomaszerowałem do skrzyżowania, skręciłem za róg… i skamieniałem jak troll wystawiony na słońce.
Na ulicy przed domem Cliffa stały trzy czarne auta, a ponurzy panowie w ciemnych garniturach i beżowych trenczach prowadzili do nich członków mojej drużyny, zakutych w kajdanki.
– O Boże, Boże, Boże… – szeptałem.
Ryan wyglądał na nieporuszonego, jak zawsze.
Emma zaciskała wąskie usta i potrząsała głową, a jej twarz była jeszcze bledsza niż zazwyczaj.
Cliff przeklinał. Albo rzucał pogańskie uroki. Sam nie wiem.
Gareth… Gareth chyba coś nucił. Ale pewnie mi się zdawało, trudno było dostrzec szczegóły. Byłem za daleko, a stojąca przed domem latarnia każdego z moich towarzyszy oświetlała tylko przez moment.
Niezauważony przez nikogo wróciłem za róg. A chwilę potem wskoczyłem do autobusu, odjeżdżającego właśnie z pobliskiego przystanku.