Dzwonki zabrzęczały cicho, gdy do pracowni wszedł klient, i po chwili ponownie, gdy zamknął za sobą drzwi. Oderwałem wzrok od leżącego przede mną materiału i wbiłem igłę w leżący obok igielnik. Gdy uniosłem głowę, coś strzeliło mi w karku i odruchowo pomasowałem bolące miejsce.
W wejściu stał mężczyzna, rozglądając się niepewnie. Zamrugał kilka razy, przyzwyczajając wzrok do panującego w pracowni półmroku, i obrócił się w moją stronę.
Przemknęła mi przez głowę myśl, że powinienem bardziej dbać o oświetlenie w pracy, bo inaczej skończę w okularach, tak jak mój gość. Ale kiedy mężczyzna ruszył w moją stronę i wszedł w strumień światła padającego z lufcika pod sufitem, zrozumiałem swoją pomyłkę. To nie były okulary tylko monokl.
Obrazu dopełniały szyty na miarę, trzyczęściowy garnitur, melonik i muszka pod szyją. Oraz sumiasty wąs. Podpierał się czarną, smukłą laseczką o zdobionej główce. Krótko mówiąc – osobnik starej daty.
– Witam. – Wyprostowałem się na krześle. – Czym mogę służyć?
Przybyły obrzucił wzrokiem stojący po drugiej stronie stołu taboret – chyba upewniając się, czy jest czysty – po czym rozpiął marynarkę i usiadł.
Zdjął kapelusz i powiesił go na kole pasowym mojej zabytkowej maszyny do szycia, a potem oparł o nią laseczkę.
Zrobiło mi się głupio, że do tej pory nie zainwestowałem w wygodne krzesło dla klientów ani w wieszak. Z drugiej strony – rzadko miewałem klientów.
Mężczyzna odchrząknął dwukrotnie.
– Nazywam się Gerhard Schrödinger – zaczął, a widząc moje uniesione brwi dodał – tak, tak, wiem: kot, pudełko, nieoznaczoność i cała reszta.
Machnął ręką.
– W istocie powinienem był powiedzieć raczej, że tym nazwiskiem się posługuję, dostrzega pan różnicę, prawda? Przydomki i przezwiska to cecha bardzo pospolita w tej… – Zawahał się, potarł brodę i dokończył – w naszej branży.
– Też jest pan krawcem? – zdziwiłem się grzecznie.
Mężczyzna skrzywił się, jakby ugryzł śrut.
– Niech pan nie żartuje. Ja rozumiem, te wszystkie tajemnice, maski i pozory, ale nie mam za dużo czasu i muszę się streszczać.
Przebiegł uważnym spojrzeniem cały mój warsztat – skóry, wykroje, nici, nożyce – i zatrzymał się na swoim meloniku.
– Choć krawiec z pana zapewne znakomity – ciągnął – to ma pan inny, ważniejszy dla mnie talent. – Tu pokazał na stojące za moimi plecami regały z książkami. Bynajmniej nie były to romanse.
Wahałem się przez chwilę, czy kontynuować tę grę w postaci „krawiec bibliotekarz”, ale Gerhard spojrzał na mnie z politowaniem, jakby odczytał tę myśl, i zrezygnowałem z westchnieniem.
Zanim jednak się odezwałem, strzeliły czalarmy. Zawsze miałem problem z określeniem warunków brzegowych więc albo odpalały za późno, albo za wcześnie. Aby dokładnie je wyregulować, trzeba uwzględnić słowa kluczowe padające podczas rozmowy, określić nastrój osób w pobliżu, ich zachowanie. Tym razem najsilniejsze z nich walnęły prosto w mojego gościa. Przestraszyłem się – najsilniejsze mogły Gerharda spalić na popiół. Wyobraziłem sobie przez moment zwęglone zwłoki i siebie wrzucającego do rzeki dywan obciążony kamieniami.
Chwilę później strach zmienił się w przerażenie. Mój gość oglądał sobie paznokcie, jakby nic się nie stało. Nic. Moje najsilniejsze czalarmy. Jakby… nic. Opanowałem się. Udało mi się nawet przybrać zbolały wyraz twarzy.
– Przepraszam za ten incydent, panie Gerhardzie. – O dziwo głos mi nawet nie drżał. – Nie wszystko zawsze działa tak, jak się tego sobie życzy.
Schrödinger kiwnął głową, jakby zgadzając się ze mną, ale odniosłem wrażenie, że to tylko grzeczność i że jemu takie przypadki się nie zdarzają.
– Ponieważ tak jak już wspomniałem, spieszy mi się, będę mówił krótko. Reprezentuję pewną osobę, która pragnie przeprowadzić w Warszawie rodzaj konferencji. Spotkania… wiecu, no rozumie pan. – Rozumiałem oczywiście, choć
„sabat” byłby pewnie najwłaściwszym określeniem. Kiwnąłem głową.
Gerhard uśmiechnął się i podkręcił wąsa. Ileż czasu musiał spędzać na jego pielęgnacji? Przypomniał mi się portret cesarza Franciszka Józefa.
– Otóż aby spełnić warunki dostateczne do zainicjowania takiego spotkania – mówił dalej – niezbędne jest dostarczenie na jego miejsce pewnego artefaktu. Wszyscy lubimy te górnolotne zwroty, prawda? Artefakt – przez chwilę wręcz smakował słowo.
– Chciałbym, aby pan dostarczył go we wskazane miejsce o zadanym czasie. Naturalnie za wynagrodzeniem, które – jestem przekonany – przypadnie panu do gustu.
Schrödinger urwał, wyraźnie oczekując na moją reakcję.
Cholera.
– Wysłanie przesyłki kurierem nie wchodzi w grę? – zapytałem bez przekonania.
Nie raczył mi nawet odpowiedzieć, zabębnił tylko krótko palcami po stole. We wzroku czaiło się znudzenie. Czyli nie. Zamyśliłem się na chwilę i westchnąłem.
– Panie Gerhardzie – zacząłem. – Jesteście potężni, zapewne też bogaci, wszystko wskazuje na to, że podjęcie się tego zadania będzie dla mnie korzystne. Ale szczerze mówiąc, coś podpowiada mi, żeby trzymać się od tej roboty z daleka, a ja zwykle ufam swojemu instynktowi. Nie jestem też chłopcem na posyłki i dlatego z przykrością muszę odmówić.
Wyglądało, że moje słowa sprawiły mężczyźnie wyraźną przyjemność, jakby wręcz liczył na taki obrót rzeczy. Uśmiechnął się promiennie, a ciemne oczy zabłysły.
– Nie zapytał pan jeszcze o wynagrodzenie – powiedział.
– Nie jestem zainteresowany – powiedziałem twardo. – Nie ma nic takiego, co mógłby mi pan zaoferować albo co ja chciałbym od pana przyjąć.
– Ależ jest, jest! – Schrödinger aż zaklaskał. – Oferuję oddać panu to, co pan zgubił.
Spojrzałem uważnie na mojego gościa. Był ucieszony jak dziecko, biła z niego radość siedmiolatka, który właśnie dowiedział się, że młodsze dzieci są słabsze i można im dokuczać i zabierać bezkarnie zabawki. Kącik ust drgnął mu nerwowo, jakby powstrzymywał wybuch śmiechu, a w spojrzeniu zapaliło się coś złowieszczego.
Podniósł się nagle i pochylił w moją stronę. Opanowałem odruch, który nakazywał mi się cofnąć, zacisnąłem tylko nerwowo zęby. Owionął mnie zapach tytoniu i wody po goleniu.
Mężczyzna położył coś na blacie, tuż przede mną. Nie widziałem co, bo nie spuszczałem wzroku z jego twarzy, póki nie usiadł z powrotem na taborecie.
– Czy brak kary uzna pan za wystarczającą nagrodę? – zapytał.
Jego głos chrzęścił jak deptane szkło.
Opuściłem wzrok i zobaczyłem czarne, niewielkie pudełko.
Coś we mnie zwinęło się w kłębek i miauknęło przeraźliwie. Bałem się tego, co zobaczę w środku.

– Kim ty właściwie jesteś? – spytała Melania, przypalając papierosa. Usiadła na skraju łóżka i przyciągnęła do siebie popielniczkę. Ciemne włosy rozsypały się na ramionach, kiedy uniosła głowę i zaciągnęła się głęboko.
– Czarodziejem, oczywiście – odpowiedziałem i pocałowałem apetyczne biodro, które znalazło się akurat w moim zasięgu. Zaśmiała się. Uwielbiam, gdy się śmieje. Jej głos zmienia się wtedy i słychać w nim niskie, ochrypłe dźwięki.
– O tak, jesteś – zamruczała i pocałowała mnie. Poczułem dym vogue’ów. – Ale ja naprawdę pytam. Czym się zajmujesz?
Opadłem z powrotem na poduszki. Czym się zajmuję? Dobre pytanie. Nie jest to łatwo wyjaśnić. Zdecydowałem się więc na unik:
– Jestem wziętym krawcem – odpowiedziałem. – Biorę różne zlecenia…
– To unik. – Melania znowu się roześmiała. – Nie chcesz, to nie mów. – Wydęła usta w podkówkę, udając, że się obraziła, a jednak wyczułem, że naprawdę poruszyła ją moja niechęć do zwierzeń. Przyciągnąłem dziewczynę do siebie. Śmiejąc się, zgasiła papierosa. Spojrzałem jej prosto w oczy: dzisiaj były piwne, nakrapiane zielonymi i brązowymi plamkami. Przyznała się kiedyś, że jest uzależniona od kolorowych szkieł kontaktowych i od kawy. I książek. I papierosów. Żaden z tych nałogów jakoś mnie nie odstraszył.
Ależ ja ją uwielbiałem! Zastanawiałem się, czy to możliwe, że się zakochałem? Tak na zabój. Czy powinienem coś z tym zrobić? Jakieś oświadczyny, legalizacja, stabilizacja i inna dowolna –acja?
Wtuliłem twarz w jej pachnące miętą włosy.

Poznałem ją sześć miesięcy temu na wyścigach konnych, na Służewcu. To był jeden z cieplejszych weekendów października, sezon miał się już ku końcowi. Stała z grupą znajomych przy padoku, oglądając prezentację koni. Wzrok przyciągał jej kapelusz: olbrzymi, ciemnofioletowy z szeroką białą wstążką związaną z przodu w kokardę. Pomyślałem, że takie nakrycie głowy prezentowałoby się godnie w samym Ascot. Jej sukienka, również wpadająca w odcień fioletu, kończyła się w połowie uda, odsłaniając smukłe, długie nogi.
Zbliżyłem się trochę i z zaskoczeniem stwierdziłem, że dziewczyna jest wyższa ode mnie o dobre pół głowy. Odkrycie, że zawdzięcza to botkom na wysokim koturnie przyjąłem z ulgą – lubię niższe kobiety.
Słyszałem, jak ją zagadują stojący obok dwaj mężczyźni i kobieta – zapewne przyjaciele. Zatrzymałem się w pobliżu, żeby przyjrzeć się dokładniej zgrabnej właścicielce kapelusza, ale ta, odwrócona do mnie, jak na złość wyciągnęła z futerału lustrzankę i zaczęła strzelać zdjęcia prowadzonym przez padok koniom.
– Melania, chodź – znajoma pociągnęła ją za ramię. – Musimy zdążyć do kasy, jest dużo ludzi.
– Idźcie, zajmijcie kolejkę. Zrobię jeszcze parę fotek i zaraz do was przyjdę – odpowiedziała. Wreszcie zobaczyłem jej twarz: odrobinę za duży nos, pełne usta i oczy, w których paliło się zniecierpliwienie z domieszką złości. Oho, tak to jest, jak się szarpie fotografa przy pracy.
Towarzystwo ruszyło w stronę kas, a kapeluszniczka w spokoju zaczęła pstrykać zdjęcia otaczających ją ludzi.
To był dobry moment, żeby podejść i zagadać. Nie chciałem jednak ściągać na siebie niechęci dziewczyny, przerywając jej sesję. To mógłby zrobić ktoś inny. Zobaczyłem kręcącego się w pobliżu Pana Lupulusa. Był to jeden ze stałych bywalców toru, doskonale zorientowany w tematyce wyścigów konnych, o encyklopedycznej wręcz wiedzy. Miał dwie wady: był święcie przekonany, że wyniki gonitw są ustawiane, i lubił dużo gadać. Najczęściej łączył te cechy w długim monologu, kiedy tylko trafił mu się słuchacz. A nie zdarzało się to za często. Pan Lupulus był na wiecznym głodzie dzielenia się swoją wiedzą i podejrzeniami i gdy tylko dopadł jakąś ofiarę, potrafił ją męczyć do upadłego.
Podobno gdy szczęście się do ciebie uśmiecha, to i ty powinieneś uśmiechnąć się do niego. Więc rozciągnąłem radośnie usta i wyciągnąłem dwie dychy z kieszeni.
Kiedy po chwili Pan Lupulus zaczął opowiadać Melanii jedną ze swoich przydługich opowieści w stylu „drzewiej było lepiej”, zniecierpliwiona dziewczyna schowała aparat, odburknęła coś i odeszła w stronę kas. Nie doceniła jednak rozmówcy, Pan Lupulus nie dawał się łatwo zbyć. Tym razem też się nie poddał, tylko podążył za dziewczyną rączym truchtem.
Pora było działać. Melania kroczyła zdecydowanie, a obok tuptała żywa teoria spisku. Zaszedłem im drogę i powiedziałem:
– O. tu jesteś. Wszędzie cię szukam. Idziemy do kasy, konie zaraz będą wchodzić do maszyny startowej.
Zobaczyłem zaskoczenie w oczach dziewczyny, które po chwili zmieniło się w zrozumienie, a potem w ulgę. Oczy miała czarne, wpadające błyskami w granat. Pan Lupulus odwrócił się na pięcie i mamrocząc pod nosem, odszedł szukać kolejnej ofiary.
– Dziękuję – powiedziała dziewczyna, uśmiechając się. – Chyba mnie pan uratował od tego gaduły. Idzie pan obstawić wyścig? Moi znajomi czekają, może się pan przyłączy? Mam na imię Melania – zakończyła rozbrajająco.
– Herbert – powiedziałem, wyciągając rękę – ale patrząc na kolejki przy kasach to zdążysz zagrać dopiero następną gonitwę. Nie zareagowała na moje przejście na „ty”. Ciągnąłem więc:
– Właściwie to cię nie uratowałem, zapłaciłem temu facetowi, żebym mógł przyjść ci z pomocą.
Roześmiała się. Milczała chwilę, potem skinęła głową, jakby doceniając pomysł. W jej uszach zalśniły kolczyki: długie, spiralnie skręcone nitki srebra, oplatające w najszerszym miejscu fioletowy kamień – najpewniej ametyst.
– Sprytne. To co obstawiamy? – Dalej się uśmiechała, więc i ja odpowiedziałem uśmiechem.

Gapiłem się to na pudełko, to na Schrödingera, niepewny, co mam zrobić.
– Śmiało – rzucił drwiąco – proszę zajrzeć.
Jego początkowa grzeczność ulotniła się. Teraz siedział przede mną mały, okrutny chłopiec, który planował właśnie znakomitą zabawę w wyrywanie skrzydełek. Bałem się. To ja byłem muchą.
Nachyliłem się i wziąłem pudełko w ręce. Było chłodne, wykonane z lekkiego drewna pokrytego czarną, połyskującą laką. Wielkości połowy kartonu vogue’ów, które tak często kupowała Melania.
Uchyliłem wieczko. Tak jak oczekiwałem, widok mi się nie spodobał. Na dnie leżała ciemnobrązowa koperta z adresem. Na kopercie spoczywało odcięte ucho. Sądząc po wpiętym w nie kolczyku – damskie. Wiedziałem czyje. Znałem ten kolczyk.
Poczułem, jak narasta we mnie zimna furia, jak lód skuwa mi żyły, a serce nagle rozpoczyna szaleńczą gonitwę, tłukąc się wściekle. Z mojego gardła wydobyło się zwierzęce warknięcie i od razu się urwało.
Chciałem zabić tego skurwysyna. Teraz i tutaj. Ale gapiłem się tylko jak sparaliżowany w kolczyk z ametystem, dopóki nie usłyszałem dzwonków nad drzwiami.
„Dzyń, dzyń” – zabrzęczały, kiedy drzwi się otworzyły. I ponownie, kiedy się zamknęły.