Chronometrus - Jan Maszczyszyn

Chronometrus  – Jan Maszczyszyn

W alternatywnej wizji XX wieku rozpętuje się pierwsza wojna światowa. Zjednoczone siły zbrojne imperialnej Japonii i Obcego Imperium Ningenów po pełnej sukcesów kampanii wojskowej na terenie Zachodniego Pacyfiku zagarniają ogromne połacie wyspowe Indonezji i Melanezji. Kolejnym celem rozpędzonej machiny wojennej jest Australia.

Jack de Waay wraz z towarzyszami powraca na Ziemię i trafia w sam środek wojennej zawieruchy. Biorą udział w sekretnej misji zatopienia potężnej części japońskiej wyspy. I tak wplątują się w kolejną, bodaj największą przygodę życia – podróż poprzez otchłanie oceanu czasu wprost ku odległej o setki milionów lat przyszłości Ziemi.

Niezliczone przygody, konflikty i przeciwności losu przynoszą ze sobą pytania nie tylko o kondycję ludzkiego gatunku na przestrzeni wieków, ale i w ogóle o sens ewolucji życia, o potencjalny owoc, który bezwzględnie musi ona ze sobą przynieść: o sztuczną inteligencję.

Wyobraźnia Jana Maszczyszyna wydaje się nie mieć granic, a jego umiejętność zabierania nas w podróż do światów w niej zrodzonych budzi szczery zachwyt. W czasach, kiedy tylko nielicznym autorom udaje się wyjść poza powtarzalne schematy, autor „Chronomateusa” całkowicie je odrzuca i tworzy coś zupełnie nowego, innego i całkowicie własnego.

Kontynuacja, nagrodzonego Srebrnym Wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego, „Necrolotum”.

Czy można przmierzać ocean czasu bez konsekwencji?

Informacja o książce

Seria: Podmorskie imperia, tom 2

Rok I wydania: 2021
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 668

książka: ISBN 978-83-7995-554-1
ebook: ISBN 978-83-7995-557-2

Ceny sugerowane:
książka: 49,99 zł
ebook: 34,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Prolog

Z brulionu hrabiego De Waay:

Notatka ściśle poufna – druga w kolejności, po pierwszej zrujnowanej i zaginionej.

 

 

Doprawdy, od chwili spostrzeżenia pośród wrogich szeregów obecności najgorszych, plugawych bestii z zaświatów, dręczyła nas świadomość przegranej wojny. Męczyła nas gorycz i upokorzenie. Któż niby miał być naszym panem od teraz? Któż władcą? Przecież nacja phologhonów, liczona w milionach, nie pozwoliłaby na kierowanie sobą nikomu, a zwłaszcza marnemu człowiekowi. Mieliby się kłaniać nędznym cesarskim kreaturom pochodzenia wyspiarskiego? I do tego jeszcze z ciasnych japońskich wysp, o których mówiło się, że są skalnym nieużytkiem?

Nawet przez chwilę nie pomyślałem, iż pod batem ludzkim miałby ulec przeciwnik tak hardy i wprost szatańsko inteligentny. Co prawda od dawien dawna było wiadomym, iż włóczące się nielegalnie wielorybnicze japońskie trawlery nie raz wchodziły istotom morskim w szkodę. Szczególnie często działo się to na wodach brytyjskich, które ze względu na swój ogrom trudne okazywały się do kontrolowania. Czyż nie mogli złoczyńcy popróbować pisemnych kontraktów? Zachęcić wojennymi łupami lud tak łapczywy i nienawykły do światła słonecznego? Czyż tu, na ziemi australijskiej, miałby się potwór rozpanoszyć i założyć kolonie w cieplutkich koralowych akwenach? Przypuszczałem bowiem, że mu takie obiecano w zamian za mordercze usługi. A potem co? Ich potomkowie zwloką się gnuśnie na plaże i być może w płytkiej wodzie rozwiną w sobie jeszcze zdolność chodzenia? O bezczelności na ziemskim padole! A jeśli nie podołają wyzwaniu, pewnie skombinują protezy o tysięcznym udźwigu. Widziałem takowe w wyposażeniu kominowym na Ganimedzie! Wtedy szelmy wszystkiemu byłyby zdolne się przeciwstawić. Spotkałaby nas klęska po klęsce, a potem długa, uwłaczająca okupacja. A czyż my, obywatele prości, mielibyśmy potem te sprośności obcoplanetarnej natury zaakceptować? Jakże to, miałbym we własnym kraju stać się ściganym, opluwanym i lekceważonym? Zmuszonym czuć się osaczonym i bezradnym jak zaszczute szczurze plemię? Gdzie naród, gdzież jego niezłomność?

 

Abelia ukradkiem ocierała łzy z policzka, podczas gdy ja nie potrafiłem uspokoić nerwów. Sprzeczne targały mną myśli. Unosiła mnie nieludzka gorączka i drżały mi dłonie. Pociłem się strasznie. Gorycz wręcz dusiła. Szczęściem nie ja prowadziłem automobil. Byłbym zaraz stoczył grata ze stromego klifu i roztrzaskał wprost na oceanicznych progach.

Podkręcałem tylko wąsa niekontent, potem szarpałem bródkę i ukradkiem spoglądałem w boczne lusterko, skierowane ku wschodniej, czerwieniejącej od ognia i dymu linii horyzontu. Kierujący pojazdem lord też co rusz weń kątem oka zerkał. I para szła z automatycznego nastawnika, gdy przekręcał gniazdko turbodoładowania. W głębi duszy panikowałem. Jakby intuicyjnie przeczuwałem, że sunąć stamtąd zacznie pogorzelisko inwazji: setki tysięcy zatłoczonych azjatyckich sterowców i tłumy maszerujących, gderających w językach obcych żołnierzy jego cesarskiej mości.

Przestrzeń życiowa na naszym ogromnym kontynencie nagle się skurczyła. Dotąd nieprawdopodobna wizja zagłady totalnej – ot, ziściła się. Napawała mnie rosnącą trwogą każda kolejna minuta. Desperacja przybliżała do myśli o naszym nieuniknionym samobójstwie.

Znów powróciłem do wspomnień. Od kilku dni próbowałem dokończyć wpis trzeci:

 

 

Wyjątek z brulionu hrabiego:

Wpis trzeci.

 

Ujrzałem przemykające nieopodal postacie.

– Co się dzieje? – rzuciłem jakby w pustkę ponad wypalonymi kikutami drzew. Potem ponowiłem wezwanie, próbując przekrzyczeć nagłe, odległe dudnienie portowej artylerii. Ktoś wreszcie zwrócił na mnie uwagę. Jedna z postaci zatrzymała się i odwróciła obandażowaną głowę.

– Nie widzi pan? – zapytała z pretensją. – Idą… – rzuciła za siebie i odbiegła.

Wydawało się, że mężczyzna biegnący tuż za nią z dzieckiem na ręku ma spopieloną twarz. Ile było w niej bólu, ile trwogi, Bóg by nie uwierzył. Oczy przedstawiały sobą straszny widok. Prawdopodobnie oślepł był od odniesionych ran. Nie przestawał jednak uciekać w kierunku hałaśliwych doków. Był nie mniej przerażony niż dziecko. Za nim posuwali się jak cienie inni. Niektórzy pomagali kuśtykającym rannym. Nieliczni ciągnęli niewielki sprzęt wojskowy w stronę bulwarów Saint Kildy.

Po drugiej stronie usypanych z piasku i kamieni wałów widać było szybko przemieszczającą się piechotę morską. Migały wojskowe hełmy. Podczas gdy ja stałem na rozbitej promenadzie, wsparty o krzywy mur, oni walczyli. Wyrzucałem sobie własne zgnuśnienie, lecz po obfitujących w bitwy podwodnych przygodach i jaskiniowej wspinaczce ciągle jeszcze z trudem chodziłem.

– Jak to? – Odwróciła się do mnie jeszcze jedna z najbliższej się znajdujących osób, która zdaje się dosłyszała poprzednią konwersację. – To pan nie wie? – pytała. Niewątpliwie była hrabianką, bo okazywała wobec mojej osoby, to jest obcego sobie mężczyzny, pretensję i czelność niesłychaną. – Armady potężnych żeliwnych sterowców idą na nas na niskiej wysokości od strony spalonego Sydney. Nie dość, że ostrzeliwują teren, to jeszcze zrzucają desantowe samobieżne fortyfikacje. Nie dosyć, że rabują, to mordują ludzi za pomocą toczących się pułapek. A są to poruszające się samoczynnie beczki ze spryskiwaczami trucizn. Traktują nas jak poprzerastaną trawę. Nie oszczędzą nawet kobiet i dzieci. A pan się pyta i nic nie robi?

Potok jej słów, wypowiedzianych w skrajnym wzburzeniu, uderzył we mnie jak grom z jasnego nieba.

I tak oto się dowiedziałem…

Oto trwała ta najgorsza z dotychczasowych wojen. Pierwsza światowa lub – jak każe ją pamiętać historia – wielka wojna podziemna, która miała pochłonąć życie aż sześciu milionów samych Australijczyków, obrócić w perzynę wielkie kontynenty Chin i Indii oraz oprzeć się na krótką chwilę murami Nowego Imperium Japonii o świat arabski. Przyniosła z sobą coś jeszcze gorszego, co dopiero po tygodniu mieliśmy w osłupieniu odkryć i czego skutków doświadczyć.

Unię międzyplanetarną Azjatów z phologhonami.

Nie traciłem czasu, tylko czym prędzej pokuśtykałem do opuszczonego hotelu, gdzie na jedną noc znaleźliśmy stancję za pół zwykłej ceny i gdzie moja wybranka odpoczywała.

Wszystko opowiedziałem panu Duncanowi, lecz moja szybka relacja biegła w słowach bezładnych i pośpiesznych, stąd kiwał głową w zamyśleniu i z politowaniem. Zdawał się wszystko już wiedzieć i pragnął tylko, bym doznał ulgi, abym wszelkie kwasy z siebie wydzielił, wygadał w słowach żale i wyrzucił pretensję.

– O sprawach bieżących wywiedziałem się już od pokojówki – lakonicznie stwierdził na koniec – która wraz z resztą służby opuściła dom swoich państwa jakiś miesiąc temu i zatrudniła się w hotelu prowadzonym przez jakiegoś znajdę, ponoć dawnego ordynansa. To od niego odkupiłem stojący za garażem automobil wraz z kanistrami benzyny.

– Toż to nie była chyba jego własność. Jakże to tak? – oburzyłem się.

– Nie jego, ale to on dzierżył w ręce poręczną dubeltówkę, a nie ja. Przyszedłem zaledwie z kilkoma uncjami czystego złota, bez broni i z uczciwością wypisaną na twarzy. Potężnie zbudowany służący znakomicie panował nad sytuacją, stąd zacząłem się zastanawiać, jakim losem obdarował swoich prawomocnych panów, gdy mu stanęli na drodze. Byłby zdolny ich wymordować? Po błysku jego oczu podczas naszej konwersacji wszystkiego mogłem się spodziewać. Kąśliwie patrzyły. Na szczęście uznał moje prawo do pierwokupu, odszedł do swoich zajęć i oszczędził mi zdradzieckiej kuli. Chwała mu za to. Trzeba umieć odnaleźć się w sytuacji, Jacku, a nie zaraz kozaczyć – tłumaczył mi arystokrata. – Należy rozważyć każdy wybór. Czy mamy ujechać kilka tysięcy kilometrów na zachód i wyratować oficerski honor, czy też podkładać się ofiarnie na pozycji z góry straconej? Mamy szansę, kto wie czy nie jedną na milion? Uciekajmy póki czas i dopóki drogi są puste. Zatem niech pan czym prędze rychtuje jedzenie na długotrwałą jazdę, jakieś krążki sera lub połcie suszonego mięsa. Może znajdzie pan w okolicznych opuszczonych domach ziemniaki i cebulę? I jakieś kuchenne sprzęty, byle nie za dużo. Ja w tym czasie nastawię korby, wyreguluję gaźnik i pomogę hrabiance wygodnie się usadowić na tylnej ławie. Ruszymy skoro świt na zachód. Okolica zieje pustką, bo ludność podejrzewa tam zasadzki, zastawione pod skałami aż do Adelaide, a pewnym, że nie ma tam żadnych.

Nawet się nie zająknąłem, tylko czym prędzej jąłem spełniać polecone mi zadania.

Necrolotum - Jan Maszczyszyn
Necrolotum - Jan Maszczyszyn