Opowiadanie w formacie PDF do pobrania

Poniżej przedstawiamy opowiadanie Marty Krajewskiej, opublikowane w jednej z antologii konkursowych.

Czego należało dowieść

– Witaj w Zielonej Górze, Lionelu! Jakże się cieszę, że nareszcie jesteś! – Krasnolud serdecznie uściskał gościa, co nie jest wcale rzeczą łatwą, gdy ma się metr pięćdziesiąt wzrostu, a twym przyjacielem jest elf. – Czy podróż minęła spokojnie?
– Nad wyraz, drogi Bazylu – odparł przybysz, dystyngowanym gestem zdejmując cylinder. – Spokojnie, aż po kres wytrzymałości. Zaledwie przekroczyłem granice waszego pięknego kraju, a już Żyleta – tak zwykłem nazywać najnowszy paramobil – zupełnie odmówiła posłuszeństwa. Zostawiwszy ten cud techniki w pobliskim, renomowanym warsztacie, postanowiłem kontynuować podróż sterowcem Powietrznej Komunikacji Państwowej, lecz wyobraź sobie, iż odlot opóźniony był względem rozkładu o trzy godziny!
– O, tylko trzy? To wcale nieźle. Pozwól, że zabiorę twój płaszcz.
– Doprawdy, nieźle? – powtórzył elf z nutą oburzenia w głosie. – Dodatkowo, trasa nie wiodła w linii prostej, lecz prowadziła przez Kraków, co wydłużyło lot niemalże dwukrotnie! Zaiste dziwną logiką kieruje się PKP. Po przybyciu do Zielonej Góry złapałem mecharikszę. Daję głowę, że w drodze tutaj minęliśmy kościół, wyglądający niczym szachownica, przynajmniej dwukrotnie. Czy brak orientacji w przestrzeni to jakaś narodowa przypadłość?
– Ależ nie, mój drogi. Obawiam się, iż bezczelnie cię oszukano, ponieważ wyglądasz na obcokrajowca.
– Przecież jestem obcokrajowcem, Bazylu!
– Otóż to, Lionelu, otóż to!
Krasnolud roześmiał się dobrodusznie i usiłował poklepać przyjaciela po plecach, lecz jego dłoń wylądowała gdzieś w okolicach talii elfa.
Niecałą godzinę później Brytyjczyk czuł się w niewielkim mieszkaniu inżyniera jak u siebie. Jako podróżnik i odkrywca posiadł umiejętność szybkiej adaptacji.
Przyjaciele spotkali się w małym saloniku. Jego przesłonięte ciężkimi kotarami okno wychodziło wprost na stary rynek, pełen kolorowych, uroczych kamienic, wolny od wieżowców i paramobili. Niebo przecinały małe, turystyczne sterowce, za to dzwonki mecharikszy brzęczały niemal bez przerwy. Mieszkańcy starówki narzekali na brawurę riksiarzy, nazywając ich szarańczą na kółkach, lecz bez skutku.
– Herbaty? – uprzejmie spytał Bazyl. – A może naszego słynnego wina?
Karafka kusząco zadzwoniła w dłoniach.
– A, co mi tam! – Machnął ręką elf. – Wina, poproszę.
– Cóż za decyzja, Lionelu! – zaśmiał się gospodarz. – Gdybym cię nie znał gotów bym był wziąć to szaleństwo za dowód gorącej krwi.
Roześmiali się, ubawieni tą niedorzeczną uwagą. Wszak drzewo genealogiczne Lionela sięgało głęboko w trzewia elfiej arystokracji, omijając z daleka nie tylko gorącokrwiste trolle i gnomy, lecz co może ważniejsze – Francuzów.
Bazyl nalał alkoholu do kryształowych kieliszków. Po pierwszym toaście oraz licznych wyrazach zachwytu nad trunkiem, wypito na drugą nogę. Następnie trzeci raz, bo bogowie lubią trójcę.
Lionel, widząc że przyjaciel nie kwapi się do wyjaśnień, sam rozpoczął temat:
– Bazylu, zawezwałeś mnie do siebie aż z Brytanii, bym pomógł w sprawie niezwykle delikatnej i tajemniczej. Twa gościnność jest godna poematu, jednak zważ, że upity w sztok nie przydam się na wiele. Zwolnij tempo i opowiedz o tym, o czym nie chciałeś pisać w liście.
Krasnolud zmarkotniał, gdy mu przypomniano o strapieniu. Odchylił się ciężko w fotelu, zdjął okrągłe, zielone okulary, przecierając oczy z westchnieniem.
– Masz rację, Lionelu, czas się zmierzyć z sytuacją. Otóż… Nie do końca wiem, jak to wytłumaczyć. Wyobraź sobie, przyjacielu, że oto znalazłem się w posiadaniu wiedzy o planowanym zamachu na miłościwie nam panującego Piastuna VII.
– Nie może być!
– Owszem, może, niestety. Co więcej, wiem jak zamach zostanie wykonany i kto się go dopuści. Wiem nawet kto wszystko wymyślił, zaplanował i wprawił w ruch!
– Doprawdy!? Ależ drogi Bazylu, powinieneś natychmiast wezwać służby!
– Och, nie mogę.
– Dlaczegóż? Bazylu!
– Ponieważ, mój Lionelu, niefortunność sytuacji polega na tym, że osobą, która zdaje się być mózgiem całej akcji… jestem ja.
Ostatnie słowa wypowiedział tonem tak przepraszającym, że zaskoczony gość poczuł się nieprzyjemnie zdezorientowany.
Zmarszczył piękne czoło, oczekując wyjaśnień. Te nastąpiły, w takich słowach:
– Moja burzliwa młodość wraca po latach, jak raz nakarmiony kloszard. Jeszcze w czasach studiów przechodziłem fazę buntu. Rozumiesz, jak to jest. Najpierw chcesz zostać golemem, to znów fascynuje cię mrok, prowadzasz się w towarzystwie nekromantów, takie tam historie. Szukałem swego miejsca, tożsamości. Przez pewien czas byłem nawet rewolucjonistą. Uwiedziony przemowami Feliksa Dmowtycha wstąpiłem do Młodzieży Wszechslavijskiej. A że zawsze uwielbiałem majsterkować, zbudowałem sobie… coś. Czy może raczej kogoś – idealnego zamachowca. Opamiętanie przyszło dopiero z czasem. – Krasnolud uciekł wzrokiem w bok, skrzywił się jak po zjedzeniu cytryny. – No dobrze, przyszło, gdy koledzy uznali me plany za zbyt radykalne. Wydalono mnie z MW, przykazano nie kontynuować pracy pod groźbą solidnego obicia z użyciem glanów oraz „tulipanów” z butelek lokalnego wina. Zaprzestałem więc. Skończyłem studia, zostałem inżynierem, wynalazcą. Tak to się skończyło.
Zapadła cisza, rozpraszana gwarem dochodzącym z rynku oraz dystyngowanym siorbaniem nalewki przez krasnoluda.
– Bazylu? – mruknął w końcu Lionel sugestywnie.
– Tak?
– A idealny zamachowiec? Ten potwór.
– Och, tam od razu potwór. Był dość łagodny, gdy tylko przechodził mu atak furii.
– Co się z nim stało, Bazylu?!
Inżynier wiercił się w fotelu, jakby mebel nagle zmienił się w krzesło tortur.
– Czy jeśli powiem – zaczął – że trzymałem go w ukryciu, lecz kilka miesięcy temu zdołał uciec zacierając za sobą wszelkie ślady, weźmiesz mnie za szalonego i groźnego dla świata?
– Tak.
– Ach, rozumiem. W takim razie: zrobiłem, co w mej mocy, by go zniszczyć, lecz oddział nieludzko silnych, wyszkolonych, zamaskowanych zabójców ninja ukradł stwora, nim udało mi się…
– Bazylu!
Krasnolud, choć nigdy nie był zbyt duży, teraz miał ochotę zupełnie zniknąć pod stołem. Nerwowo bawił się śrubą łokciową mechanicznej protezy przedramienia, służącej do precyzyjnych prac technicznych.
– Lionelu – jęknął na skraju załamania. – Sam widzisz, nie spisałem się zbyt dziarsko. Muszę to teraz naprawić, nim zaprogramowana przeze mnie istota wysadzi w powietrze całe miasto.
– Jak to, całe miasto? Czy nie mówiłeś, że ma zabić króla?
– Tak – przytaknął inżynier z ociąganiem. – Ale istnieje szansa, iż zupełnie niechcący dodałem również opcje zniszczenia miasta.
– Niechcący? Doprawdy, Bazylu… – Elf wywrócił oczami, zapalając fajkę.
Przez chwilę milczeli, a kłęby wydychanego dymu pachniały wanilią. W końcu Brytyjczyk westchnął ciężko, pochylając się nad stolikiem.
– Czy wiesz, dokąd potwór mógł się udać?
– Wiem, gdzie możemy zacząć poszukiwania.
Lionel skinął głową. Sięgnął po kieliszek a potem wychylił zamaszyście.
– Polej, Bazylu – polecił, otarł usta wierzchem dłoni, po czym rzucił zdecydowanie: – Teraz możesz mówić.
Krasnolud poprawił okulary na nosie, wstał i podszedł do stojącej w rogu salonu komody.
– Szczęśliwie, na taki właśnie wypadek, wszczepiłem mojemu tworowi Gwiezdno-Parowy Sygnalizator, w skrócie GPS. Zasilane parą, wytwarzaną z potu nosiciela urządzenie, lokalizuje położenie obiektu w stosunku do gwiazd, a następnie przekazuje sygnał do tego oto odbiornika. – To mówiąc otworzył drzwi komody, ukazując miniaturową makietę Zielonej Góry, oplecioną ciasno siecią maleńkich żaróweczek. Inżynier zakręcił zamaszyście niewielką korbką. Jedna z żarówek rozjarzyła się smętnie.
Lionel zbliżył się zafascynowany, podziwiając artystyczny kunszt, z jakim odwzorowano miasto.
– Zaraz, zaraz… – Zmarszczył brwi. – Czy dobrze pojmuję, że od momentu ucieczki tego stworzenia, śledzisz jego ruchy, ale nie uczyniłeś nic, by go powstrzymać?
Wynalazca wzruszył ramionami, spoglądając na przyjaciela niewinnie:
– Nie robił niczego złego. Nawet na milimetr nie zbliżył się do jaśnie nam panującego Piastuna. Jako naukowca, a także, powiedzmy, ojca tego stworzenia, zaciekawiło mnie, jak zareaguje, znajdując się nagle w społeczeństwie.
– Bazylu, jesteś niemożliwy. A gdyby zaczął mordować niewinnych przechodniów?
Krasnoluda najwyraźniej zaskoczył ten pomysł. Podrapał się nerwowo za uchem.
– W rzeczy samej, jakoś nie przyszło mi to do głowy… – A widząc minę towarzysza dodał: – Zrozum, zbudowałem istotę na bazie człowieka. Usprawniłem mechanicznymi oraz golemicznymi protezami. Wszczepiłem psychikę idealnego zabójcy, a potem całymi latami starałem się odwrócić ten proces! Starałem się przeistoczyć z natury złe stworzenie w prawowitego obywatela. Dlatego gdy zbiegł… No cóż, nie jestem ani tak zwinny, ani sprytny jak ty, postanowiłem więc do twojego przyjazdu ograniczyć działania. Okazało się bowiem, że nie ruszył wprost do stolicy, ale został tu!
– A gdyby ruszył do stolicy? – wpadł mu w słowo elf. – Rozumiem, że zniknąłby z twojej mapy i tyle byśmy go oglądali?
– Cóż… – Bazyl, skonfundowany kolejną niewygodną uwagą elfa, zaczął dreptać w miejscu. – Nie opuścił Zielonej Góry. Najwyraźniej czuje się zagubiony. Jestem więcej niż ciekaw, która część jego natury zwycięży. Wydaje mi się, że póki co nie dopuścił się żadnego występku.
Lionel słuchał z rosnącym zdziwieniem. Istota zbudowana by zabić, do tego wychowana przez oderwanego od rzeczywistości inżyniera, który najwyraźniej sam postrzegał dobro nieco inaczej, niż reszta społeczeństwa. Zdecydowanie należało ją odnaleźć.
– Rozumiem, że teraz znajdziemy twojego potwora tu – wskazał błyskającą lampkę na mapie. – Co to za miejsce?
– To tereny gnomów, dawny Park Winny. GPS wskazuje tę lokację od wczorajszego ranka. To niezwykle ciekawe…
– Rozumiem. – Lionel wyprostował się, ujmując pod boki. – W ustach naukowca ciekawa sytuacja oznacza zwykle kłopoty.
***

Gnomy przybyły do miasta zwabione rozwijającym się przemysłem winiarskim. Zielona Góra lśniła pod tym względem niczym diament na gnomiej mapie Polski. Początkowo pomieszkiwały w lasach na obrzeżach miasta, wkrótce jednak przeniosły się do parków, opanowując w szybkim czasie tereny zielone. Najbardziej ukochały sobie Park Winny, chyba z racji nazwy. Wkrótce ludzie zaprzestali spacerów w obawie przed ekscentrycznymi, zamkniętymi w sobie stworzeniami. Palmiarnia zmieniła się w główną kwaterę przybyszów i najwspanialsze laboratorium. Nad czym tam pracowano nie wiadomo, ale od czasu do czasu wiatr niósł od strony parku zapach fermentujących winogron. Gnomy najwyraźniej eksperymentowały.
Potem pojawiły się golemy, napędzane wytwarzającym się w czasie fermentacji dwutlenkiem węgla, parą i szczyptą prastarej, gnomiej magii.
Zupełnie pokojowo, bez przejawów agresji, teren wpływów obcych poszerzył się o trójkąt Podgórna-Ceglana-Wrocławska. Mieszkańcy wyprowadzali się z własnej woli. Nikt nie chciał mieszkać w okolicy wiecznie pijanych geniuszów inżynierii. Nawet Urząd Marszałkowski rozważał przeniesienie siedziby w okolice o stabilniejszych nastrojach.
Część społeczeństwa niezwykle pociągała nowa, tajemnicza kultura. Niemalże tyle samo osób traktowało obcych co najmniej nieufnie. Sytuacji nie ułatwiały same gnomy, zamknięte w sobie, niezrozumiałe, ekspansywne.
Lionel i Bazyl właśnie bliżej zapoznawali się z tą groźniejszą stroną gnomiej wiedzy.
A konkretnie – ze ścigającymi ich golemami.
– Bazylu! – wrzeszczał Lionel, klucząc między drzewami i opadającymi pięściami ogromnych, parowych istot. – Czy włamanie do Palmiarni aby na pewno było konieczne?!
Naukowiec parł do przodu niczym kula armatnia, którą w istocie, w tym momencie przypominał. W mechanicznej dłoni ściskał mocno maleńkie urządzenie.
– Bezspornie, przyjacielu! GPS to prototyp, nie mogłem go zostawić w rękach tych małych spryciarzy! Jeszcze nie zdążyłem… – tu podskoczył, dość jak na krasnoluda zwinnie, przelatując nad wystrzelonym zza drzewa golemim ramieniem bojowym – …go opatentować!
Lionel miał ochotę wywrócić oczami z irytacji, lecz póki co wzrok był mu bardziej potrzebny do poszukiwania drogi ucieczki. Przeciwników było stanowczo zbyt wielu, a krasnolud, z kondycją i opływowym kształtem na poziomie cegły, nie nadawał się do długiego biegu.
– W takiej sytuacji – sapnął Bazyl – idealnie posłużyłby Pneumatyczny Ogłuszacz Wielonapastnikowy!
– W rzeczy samej – odkrzyknął elf. – Zupełnie przypadkowo nie masz go przy sobie?
– Och, nie! W tej chwili go wymyśliłem! Muszę spisać ten pomysł jak tylko wrócimy do domu!
– Koniecznie… – mruknął Lionel, słuchając niezbyt uważnie. Gdzieś za plecami golemów dostrzegał ubrane na czerwono gnomy. Przychodziły, by popatrzeć jak sprawiedliwość dopada obcych.
Parowe golemy były śmiertelnie groźne, lecz nie dość szybkie. W chwili, gdy oczom uciekających ukazał się widok chłopca z konikiem, w sercu elfa zaświtała nadzieja. Wypadli na Wrocławską pewni, że udało im się umknąć z niebezpiecznego terenu. Jednak syczące, błyskające złotymi oczyma golemy nie zamierzały zaprzestać pościgu. Tyralierą wyłoniły się z parku prąc w stronę naszych przyjaciół.
Lionel zrozumiał, że nie zdołają ich zgubić.
– Mam nadzieję, że usprawniłeś protezę również w kwestii siły – mruknął do towarzysza, po czym bez zbędnych wyjaśnień wycelował laskę w kierunku okrągłego, zardzewiałego włazu do kanałów.
Wypalił. Stalowa, rzeźbiona w kształt lwiej paszczy głowica wystrzeliła, trafiając w metal z brzdękiem. Klapa podskoczyła lekko, usuwając się na kilka cali.
Napastnicy jak jeden ruszyli z rykiem, pojmując co się dzieje. Tymczasem z tyłu nadbiegały pozostałe golemy.
Bazyl w mig zrozumiał, co miał na myśli przyjaciel. Sapiąc, ostatkiem sił dopadł włazu. Szkoda mu było protezy. Uklęknął i własną, nieusprawnioną ręką szarpnął metal.
Z wysiłkiem, lecz sprawnie, odsunął go na tyle, by Lionel mógł wślizgnąć się do środka, zwinnie niczym odziana w wytworną pelerynę jaszczurka w cylindrze. Zaraz potem krasnolud wskoczył do dziury na łeb na szyję.
Golemy nieporadnie otoczyły właz, kiwając się i dymiąc.
– Nareszcie trochę cienia – optymistycznie rzucił inżynier, obserwując je z dołu.
Lionel zamocował lwią paszczę z powrotem na lasce. Bazyl nie zauważył nawet, kiedy zdołał ją podnieść.
– Lepiej się oddalmy. – Elf pociągnął go za rękaw płaszcza. – Gnomy zaraz tu będą.
Obydwaj nieźle radzili sobie w ciemnościach, z racji przynależności rasowej. Jednak zupełny brak światła utrudniał poruszanie się.
– Gdybym tylko miał przy sobie podręczną Świetlarkę, rozjaśniłaby mrok – zamarudził wynalazca, po omacku sunąc po kolana w śmierdzącej wodzie.
– Oczywiście, nie zabrałeś jej ze sobą? – Upewnił się Lionel.
– To niemożliwe, mój drogi. Przecież właśnie ją wymyśliłem!
Brytyjczyk westchnął zrezygnowany. Smród drażnił wysublimowane zmysły arystokraty. Nie wspominając o plamach na garniturze oraz butach z krokodylej skóry, które trzeba będzie wyrzucić.
– Dobrze – rzekł, by odwrócić myśli od odoru. – Zanim postanowiłeś rozwścieczyć gnomy, kapłan, król, czy kimkolwiek jest przywódca tych istot przyznał się, że twój stwór był u niego, oraz że osobiście zlecił wymontowanie GPS-u.
– Z powodu łagodnego usposobienia mojego stworzenia – nie omieszkał dorzucić krasnolud.
– Tak. Szkoda tylko, że musiałeś wpakować nas w kłopoty kradnąc urządzenie.
– To nie była kradzież, jest moje.
– Mogłeś poprosić, a nie włamywać się do sypialni kapłana!
Bazyl wymamrotał coś pod wąsem, po czym zmienił temat:
– Jesteśmy blisko.
– Blisko czego? Nic nie widzę.
Niespodziewanie, jakieś sto kroków przed nimi, zajaśniał blask. W ślad za snopem światła, zza załomu, wyłoniła się sylwetka zombi.
Lionel spiął smukle ciało do skoku.
– Ja go powalę, ty chwytaj latarnię! – syknął.
– Nie! – Bazyl osadził towarzysza na miejscu. – Ja chyba znam tego ożywieńca. To Bury. A gdzie on, tam i jego pan. Kleofasie, to ty?! – wrzasnął tubalnie.
Zombi stanęło w miejscu. Upłynęła sekunda, nim gdzieś zza jego pleców wyłoniła się niska postać i dotarło do nich zdziwione:
– Bazyl?!
Już po chwili krasnolud oraz człowiek ściskali się serdecznie. Lionel z dystansem zerknął na zombi. Ożywieniec oddał spojrzenie, przez co elf poczuł się jeszcze dziwniej.
– Lionelu, to mój znajomy Kleofas. Studiowaliśmy razem – tłumaczył tymczasem Bazyl. – Kleofasie, poznaj Sir Lionela Halenhall, łowcę przygód, podróżnika i mego najdroższego druha z Brytanii.
Jak na dżentelmenów przystało, nie zwracając uwagi na fakt, że oto spotykają się pośród ścieków i smrodu kanału, nowopoznani uścisnęli dłonie wymieniając uprzejmości.
– Co tu porabiasz o tej porze, Kleofasie?– zagadnął Bazyl tonem, który pasowałby raczej do popołudniowej herbatki.
– Wyprowadzam Burego na spacer. Nie lubi przesiadywać na słońcu, a jego trumnę akurat oddałem do czyszczenia. Chadzamy tędy często, odwiedzamy stare śmieci naszego laboratorium. Dobrze się tu bawiliśmy, nieprawdaż, stary druhu?
– Dawne dzieje! – Zaśmiał się inżynier, machając precyzyjną protezą ramienia. – Wyobraź sobie, że ja właśnie poszukuję mego stworzenia. Skubaniec uciekł i zapadł się pod ziemię.
Zombi nachyliło łeb ku Brytyjczykowi, usiłując powąchać jego rękawiczkę. Lionel odsunął się dystyngowanie.
– Tak. – Poważnie pokiwał głową Kleofas. – Tak podejrzewałem. Widziałem plakaty na słupach.
Lionel drgnął jak szturchnięty patykiem.
– Plakaty! – krzyknął w natchnieniu, a jego głos echem odbił się wśród ścian. – Oczywiście! Kościół wyglądający niczym szachownica! Bazylu, idziemy! Moje uszanowanie, Panie Kleofasie, niezmiernie miło było poznać. – Uchylił kapelusza. – Bazylu, prowadź!
***
– Stój! – Lionel mocno chwycił chłopca za ramię. – Dlaczego zrywasz plakaty, łobuzie?
Obszarpany wyrostek próbował wyszarpnąć ramię z uścisku, przy okazji rzucając wiązanką takich przekleństw, że Brytyjczyk nie zrozumiał nawet połowy z nich, a Bazylowi zwiędły wąsy.
– Och – sapnął krasnolud. – Gdybym tylko miał przy sobie Wyciągacz Słów! Niestety, jeszcze go…
– Wiem, Bazylu! – przerwał mu elf, mocując się z dzieckiem. – Posłuchaj, chłopcze. Albo natychmiast powiesz nam, dlaczego dewastujesz mienie miasta, albo oddam cię w ręce tego oto dżentelmena. Ostrzegam jednak, że jest on niezrównoważonym psychicznie szaleńcem, zmieniającym ludzi w potwory przy pomocy bolesnych oraz bardzo skomplikowanych operacji. Kiedy zaś z tobą skończy, z radością wypuści cię w świat, by sprawdzić jak sobie poradzisz uciekając przed łowcami głów.
– Ależ, Lionelu… – bąknął urażony inżynier.
Elf postanowił go zignorować.
– No dobra! – warknął chłopiec, butą kryjąc strach. – Jedna dziewucha mi zapłaciła, ale nie tyle, żeby mi psychopata nogi poucinał!
Lionel puścił mimo uszu płaczliwe parsknięcie przyjaciela.
– Mów, kto. – Wyciągnął z kieszeni monetę i podstawił oberwańcowi pod nos.
– Marlena, aptekarka spod Filarów. – Mały chciwie chwycił pieniążek.
– Świetnie. A teraz, chłopcze, dokończ to, za co ci zapłacono. – Uśmiechnął się elf, zaś widząc zdziwioną minę dzieciaka, dodał: – Panna Marlena kupiła u ciebie usługę. Wykonaj ją. Bo inaczej… – Ruchem głowy wskazał na Bazyla.
Zdezorientowany obdartus pociągnął nosem, patrząc na obu dżentelmenów z wrogością.
Podskoczył i z rozmachem zerwał z ulicznej latarni szary plakat. Wyrysowano na nim szkaradną, ni to ludzką, ni zwierzęcą mordę oraz wielki, tłusty, okraszony wykrzyknikami napis: „BAZYLISZEK!!!”.
***
– Ale czego tu nie rozumieć, mój drogi? – Lionel oparł się o ścianę, zapaliwszy fajkę.
Obserwowali aptekę Pod Filarami od kilku godzin. W międzyczasie dziewczyna pojawiała się w polu widzenia i znikała. Oprócz dwóch par oczu śledził ją również wypuszczony z orientalnej pozytywki sukkub. Zazwyczaj służył Lionelowi do nieco innych celów, lecz w ramach uwielbienia dla właściciela, czasem spełniał funkcję szpiega, łącząc się na odległość z jaźnią elfa i mrucząc zmysłowo sprawozdania. Jak zawsze, gdy czarująca istota znajdowała się na wolności, Lionel czuł przyjemne mrowienie na całym ciele, co sprawiało, że ciężko mu było skupić się na rozmowie.
– To proste – mruknął, odpędzając od siebie wizję otulonej jedynie w tiul, rozchichotanej kobiety. – Gdy jechałem do ciebie, dwa razy mijałem kościół o ścianach białych i przecinanych belkami tworzącymi wzór szachownicy. Rzucił mi się w oczy ten plakat. Pan Kleofas rozpoznał w pysku z obwieszczenia twego stwora. Ktoś najwidoczniej musiał widzieć potwora, skoro pojawiły się ostrzeżenia. Kto to mógł być? Otóż zapewne dziewczyna, która teraz zapłaciła chłopcu, by usunął plakaty. Dlaczego? Otóż założę się, że Panna Marlenaaa… – Dreszcz przeszedł mu po plecach, gdy wizja głębokich oczu sukkuba zasnuła jego mózg różową mgłą.
Przez moment słuchał głosu w głowie na tyle uważnie, na ile w tej sytuacji potrafił.
– Dobrze! Chodźmy! – Zarządził wreszcie dziarsko, wracając do rzeczywistości. – Moja dama informuje, że dziewczyna wymknęła się niezwykle konspiracyjnie.
Bazyl czuł, że jego myśl nie nadąża za lotnym umysłem Brytyjczyka. Poprawił zielone okulary, podkręcił wąsa i ruszył za przyjacielem.
– Ponętna istota z tej panny Marleny… – mruknął.
– Twarz w rzeczy samej ładna – wzruszył ramionami Lionel. – Jednakże biodra zbyt obfite, no i ten wydatny biust… – skrzywił się.
Krasnolud poprawił kapelusz, łypiąc na przyjaciela w rozbawieniu.
– Ech, elfy…
Śledzili aptekarkę aż do Wieży Łaziennej, powszechnie zwanej Głodową. Dziewczyna zniknęła w niskich drzwiach, zamykając je od środka na zamek z nieprzyjemnym chrzęstem.
– Ciekawe, skąd aptekarka może mieć klucze do wieży? – mruknął Bazyl. – Od lat nikt tu nie urzęduje.
Lionel nie skomentował. W skupieniu odpiął z klapy garnituru wysadzaną granatami broszę w kształcie kwiatu lotosu. Nie przerywając spacerowego kroku, zanucił cicho piosenkę wprost w rubinowe oko. Kwiat wykręcił płatki jakby budził się ze snu, a po chwili elf trzymał w dłoniach mechanicznego, ożywionego magią pająka. Puścił go przed siebie, na bruk. Stworzenie w kilka sekund dotarło do wieży, wspięło się po drzwiach i zniknęło w zamku.
Brytyjczyk nacisnął klamkę, a ta ustąpiła bez oporu. Gdy zamykał drzwi od środka, pająk-wytrych znalazł się na powrót w jego dłoni.
W chwilę później, towarzysze zagłębiali się w ciemność podziemi, ciągnących się nie tylko pod wieżą, ale zapewne pod większą częścią starego miasta. Szybko udało im się dogonić dziewczynę. Teraz mogli już podążać jej śladem, pozostając tuż za obrębem światła kaganka.
Wreszcie, przewodniczka weszła do jednego z pomieszczeń. Odsłoniła ukrytą za beczkami wina wnękę. Leżał w niej okryty szmatami stwór. Miał łapę trolla, mechaniczne nogi, ludzki tors i obrośniętą szczeciną, zniekształconą twarz. Spomiędzy warg wystawały zbyt długie kły, a gdy otworzył oczy, gałki były czerwone.
– Stój! – powiedział głośno Lionel mierząc w potwora z rewolweru.
Dziewczyna przestraszyła się, lecz zamiast uciekać, zasłoniła monstrum ciałem.
– Nie! – załkała. – Zostawcie go. Nie widzicie, że ledwie żyje?
Rzeczywiście, liczne opatrunki i bandaże na ciele stwora pokrywały brunatne plamy zaschłej krwi. Bazyl zaniepokoił się.
– Co mu się stało? – zażądał odpowiedzi – Kto śmiał?
– Jakiś cudak, cały w zbroi z luster – odparła Marlena. – Miron go pokonał, ale te cholerne odłamki pocięły mu ciało do kości. Z trudem go uratowałam.
To mówiąc przesunęła czule dłonią po pysku potwora.
– On nie jest zły. – Potrząsnęła głową żarliwie. – Jest zagubiony, łatwo go przestraszyć, a wtedy robi głupoty. Ale ja umiem go ułagodzić. Błagam, nie róbcie mu krzywdy, wielcy panowie!
– Spokojnie. – Lionel ostrożnie podszedł i położył smukłą dłoń na czole stwora. Ten szarpnął się, wbijając wzrok w Bazyla. Inżynier skinął nieznacznie i jego stworzenie uspokoiło się, choć szybki oddech wciąż szarpał jego piersią.
Elf przymknął oczy. Zanucił cicho łagodną, wręcz senną pieśń. Panna Marlena ziewnęła mimowolnie. Oddech stwora wyrównał się, powieki opadły, a potwór, choć walczył z obezwładniającym uczuciem, w końcu odpłynął w zdrowy sen.
Lionel klęczał, niezmiennie trzymając dłoń na pozszywanym czole. Wreszcie wstał i spojrzał na krasnoluda.
– Nie widzę ani zamachu, ani spalonego miasta. Jest tylko chęć obicia twej twarzy. A przede wszystkim ona. Ona, wszędzie ona… – Przerzucił spojrzenie na zawstydzoną dziewczynę.
Bazyl już miał się głośno ucieszyć, gdy stwór otworzył ślepia, haustem chwytając powietrze.
– C… co mi zrobiliście? – wycharczał.
– Nic groźnego – zapewnił Bazyl. – Dowiodłeś, że stałeś się wartościową istotą. Stworzyłem cię złym, ale przemieniłem! Możemy już wracać do domu. Chodź.
– Nie! – Szarpnął się potwór i począł wyłazić z wnęki.
Nagle zdało się, że wypełnia sobą połowę pomieszczenia. Mocno przyciągnął dziewczynę do siebie.
– Nie wracam! – Potrząsnął łbem. – Czy po to mnie wypuściłeś, żeby zamknąć na powrót, gdy udowodnię, że wart jestem tego, by żyć? Po to kazałeś mi iść w świat? To był tylko eksperyment?!
Krasnolud rzucił elfowi szybkie spojrzenie, ale ten tylko pokręcił głową z naganą.
– Nie wszystko jeszcze potrafisz. – Bazyl wyciągnął dłoń do swego stworzenia. – Chodź.
– Nie! – ryknął stwór.
W sekundzie wydobył skądś butelkę. Z szyjki wystawała nasiąknięta szmata.
Pozszywaniec zionął ogniem, podpalając koktajl.
– O, nie wiedziałem, że tak potrafisz – bąknął krasnolud.
Szkło huknęło o ziemię. Ciecz rozlała się po podłodze. Płonąca ściana odgrodziła stwora i dziewczynę, osmoliła wąsy Bazyla. Lionel odruchowo cofnął się o krok. Przez płomienie widział, jak uciekinierzy nikną we wnęce, która okazała się być ukrytym wejściem do kanałów.
– Powinniśmy… – zaczął krasnolud, kaszląc jak opętany – gonić… ich…
– Tak – odparł elf z ociąganiem. – Zapewne. Ale widzę, że musisz niezwłocznie zaczerpnąć świeżego powietrza.
I wymieniwszy spojrzenia czym prędzej ruszyli w kierunku schodów.
Nim dotarli na górę, przed wejściem do wieży zebrał się niewielki tłumek służących i pomywaczek, zaniepokojonych wydobywającym się z dołu dymem.
Gdy w drzwiach pojawił się charczący kształt o usmolonej twarzy, jedna z pokojówek zemdlała, a pozostali zebrani jęknęli z zaskoczenia.
– Bazyliszek! – wrzasnęła przerażona pomywaczka. – Bazyliszek!
Krasnolud wtoczył się na ulicę kaszląc. Tuż za nim wyłonił się dostojny elf.
– Nie, szanowna pani. – Uśmiechnął się czarująco. – Po prostu Bazyl. Pan Bazyl.
W chwilę później Brytyjczyk i krasnolud oddalali się spod Wieży Łaziennej powolnym, zmęczonym krokiem. Zielonogórzanie oglądali się na nich z zaciekawieniem.
– Jesteś niemożliwy, Bazylu. – Pokręcił głową elf. – Cóż mamy teraz uczynić z twoim wychowankiem? Łapać? Pozwolić uciec? Czy eksperyment przebiegł po twojej myśli?
Bazyl wciąż kaszlał i krztusił się. Jak zwykle nie zrozumiał sarkazmu, a naganę puścił mimo uszu.
– Słuchałeś jego myśli – rzekł, ocierając rękawem sadzę z wąsów. – Nie ma przeciwskazań, by dać mu szansę. Zabić zawsze go zdążymy, jakby co.
– Tak, pod warunkiem, że go znajdziemy.
– Oj, tam, przyjacielu! Miej wiarę w naukę!
Lionel nawet nie miał siły komentować.
– Przydałaby się teraz butelka dobrego wina – rozmarzył się Bazyl.
Lionel uśmiechnął się pod nosem.
– Czy ją również właśnie wynalazłeś, drogi przyjacielu?
– O, nie! – Wyszczerzył się inżynier. – Ona akurat czeka na nas w przepięknej karafce, w zaciszu mojego mieszkania.
– Ach, tak! Chyba nawet słyszę jej wołanie. Spieszmy, mój drogi. Dama nie może czekać.