Wiedźma Jego Królewskiej Mości – Magdalena Kubasiewicz

Rok I wydania: 2017
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 216

książka: ISBN 978-83-7995-140-6
ePub: ISBN 978-83-7995-141-3

mobi: ISBN 978-83-7995-142-0
audiobook: 978-83-7995-166-6

Ceny sugerowane:

książka: 34,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 24,99 zł

%

Średnia ocena % ze wszystkich recenzji

Najtaniej kupisz w:

Księgarnia MadBooks.pl

Patroni:

Bookiatryk

 Armadillo – Bartosz Orlewski

Do Armadillo przyjechali tak jak przystało na Dzikim Zachodzie: w samo południe, z rewolwerami w dłoniach, by obrabować bank. Niestety, nic nie poszło zgodnie z planem. Zginęli, a miasteczko zostało przeklęte. Dla czterech z nich był to prawdziwy koniec, ale dla Toma dopiero początek.

Sto lat później klątwa zaczyna słabnąć, a Tom, strażnik Armadillo, wreszcie poznaje prawdę o tajemniczym magu-bankierze, odpowiedzialnym za śmierć przyjaciół i jego własny parszywy los.

Jednak w Armadillo prawda nie wyzwala, nie uszlachetnia… zmienia jedynie kajdany na okowy i z deszczu lądujesz prosto w gównoburzy!

Witajcie w Armadillo!

„Western, horror, groteska i bohater z ogniem zamiast oczu… Książka Bartosza Orlewskiego to pozycja dla tych, którzy lubią szaleńczy slalom między literackimi gatunkami, w stylu jak najbardziej dowolnym.”
 Dawid Kain, autor powieści „Kotku, jestem w ogniu” i „Fobia”

Bartosz Orlewski

Miłośnik weird fiction, heavy metalu, mocnej kawy i gier planszowych. Publikował w „Nowej Fantastyce”, „Grabarzu Polskim”, „Niedobrych Literkach”, „Szortalu”, „Kawernie”, „Qfancie” i „Horror Masakrze”, a także w antologiach „Po drugiej stronie”, „Bizarro Bazar”, „Zombiefilia” i „City 3”.

Z zawodu prawnik.

PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 20,99 ZŁ

 

fragment

Prolog
Armadillo, 2016

Armadillo od ponad stu lat było perłą wśród ghost towns Dzikiego Zachodu.
Nancy Margolis, rudowłosa wiedźma, zaparkowała dodge’a w cieniu ruin białego jak czaszka kościoła. W kikucie aresztu narysowała czarną kredą na kamiennej podłodze pentagram, po czym zapaliła pięć świec i wypuściła z przenośnej klatki piątkę zaspanych kociąt. Pięcioma słowami mocy otworzyła portal w membranie, która oddzielała widmowe Armadillo od zrujnowanego zaklęciem pierwowzoru, po czym przeszła na drugą stronę, zostawiając za sobą bezchmurne niebo, bezlitosne słońce i rozgrzany długą podróżą samochód. Kiedy portal zniknął, Nancy zadarła głowę i spojrzała na ciemne sklepienie bez gwiazd i księżyca, na zadziwiająco bliski horyzont podpalony szkarłatem, który sprawiał wrażenie farby spływającej gęstymi strugami z zasysającego światło płótna. Wolnym krokiem ruszyła w kierunku banku, znajdującego się na końcu ulicy. Minęła tętniący muzyką burdel i szeryfa z przestrzelonymi płucami, który stał przed wejściem do swojego biura, wpatrując się zgasłymi oczami w niepisaną mu otchłań zapomnienia.
W końcu zatrzymała się przed bankiem, którego dwuskrzydłowe drzwi stały otworem, wabiąc niczym rozchylone do pocałunku usta. Wtedy też usłyszała melodię, którą grałem na harmonijce, do wtóru świstu wiatrów i jęków krótkiego ramienia sprawiedliwości z krwią na gęstej brodzie.
 – Masz oczy Cassildy – powiedziałem donośnym głosem, po czym stukając srebrnymi ostrogami, wyszedłem z kłębiących się za progiem banku ciemności, uśmiechnięty jak diabeł po zdeflorowaniu mistyczki.
Wiedźma spojrzała bez cienia strachu w moje oczodoły, na widoczne w nich płomienie, otaksowała jamistą pozostałość nosa i spiłowane na ostro zęby. Na jej nasyconych czerwoną szminką ustach igrały ogniki wyzwolonej rytuałem mocy. Znała swój fach i reguły gry, w którą ja również grałem od ponad stu lat. Wątpiłem, czy zdołam ją czymś zaskoczyć.
 – Nazywam się Nancy Margolis – odparła hardo. – I możesz o mnie jedynie pomarzyć, magu.
 – Bezczelna dziewczyna! – Pokiwałem z aprobatą głową i nie mając innego wyjścia, rzekłem: – Mów!
Spotworniałe miasteczko, usiane przekształconymi we własne karykatury budynkami, słuchało jej opowieści o porwanym dziecku. Szeryf jęczał, balansując na krawędzi upragnionej śmierci. Wiatr hasał w jego przedziurawionych płucach.
 – Czego chcesz? – zapytałem, gdy skończyła.
Odpowiedź, która wypłynęła spomiędzy nasyconych czerwienią ust – ust, których pożądałem – sprawiła, że ogień w moich oczodołach zapłonął ze zdwojoną siłą.
 – Zapraszam do banku – powiedziałem i nie czekając na reakcję wiedźmy, wszedłem do środka.
W pomieszczeniu, które było kiedyś biurem, zapaliłem świece i wskazałem jej puste krzesło. Sam usiadłem po drugiej stronie biurka w skórzanym fotelu i zabębniłem szponiastymi paznokciami o dębowy blat. Wiedźma skorzystała z zaproszenia. Wybebeszone kotki legły u jej stóp. Słodkie kłębuszki kłów i pazurów. Zabite we właściwy sposób, a następnie ożywione kilkoma oleistymi kroplami nekromantycznego zaklęcia, otwierały bramę do mojego świata. Uniwersalny pilot napędzany tanią karmą i czymś, co tacy jak rudowłosa nazywali magią.
Pokiwałem głową i obejrzałem wizytówkę, którą położyła na biurku.
Nancy powtórzyła propozycję.
Kotki pojękiwały przez sen, zawieszone pomiędzy życiem a śmiercią.
 – Zgoda – odparłem i schowałem prostokątny kawałek plastiku do kieszeni płaszcza.
 – Przyjadą wieczorem. Czarną limuzyną. Uzbrojeni.
 – Co to za jedni?
 – Siedmiu wspaniałych od tajemnic wszechświata. Profesorowie-metafizycy. Niewinny wygląd staruszków i czarne dusze rozmiłowane w zagadkach istnienia. Mają erekcję na samą myśl o tajemnicach bytu.
 – Rozumiem.
 – Spróbują wymienić chłopca na Czarną Księgę.
 – Oczywiście.
Wstała i wyciągnęła dłoń o długich palcach, poplamionych krwią kociąt.
 – Lepiej nie – powiedziałem. – Mogę nad sobą nie zapanować. – Z moich oczodołów strzeliły języki szkarłatnego ognia. Oblizałem martwe usta, obnażyłem zęby zaprawione w rozszarpywaniu ludzkiego mięsa i dodałem twardo: – Teraz najważniejsze. Człowiek, który przeklął Armadillo i zmienił mnie w upiora. Chcę wiedzieć o nim wszystko.
Wiedźma uśmiechnęła się, wsunęła do ust papierosa i przypaliła go srebrną zapalniczką.
 – John Temple – powiedziała. – Pomogę ci go odnaleźć. – Potem usiadła na krześle i zaczęła opowiadać.
Kiedy skończyła, podała mi książkę w miękkiej oprawie i szybkim krokiem opuściła biuro. Odczekałem chwilę, oglądając krzykliwą okładkę i powtarzając w myślach nazwisko autora. Robert W. Chambers. „Król w Żółci”. Następnie ruszyłem za rudowłosą na ulicę. Weszła do aresztu. Stanąwszy pośrodku celi, otworzyła sportową torbę i wysypała z niej następną piątkę kociaków. Kłębuszki sierści i pazurków znów potoczyły się po ziemi. Wkrótce dołączyli do nich ni to żywi, ni to martwi pobratymcy. Wiedźma wypowiedziała pięć słów mocy, po jednym na każdego żywego jeszcze kotka, i nie ruszając się z miejsca, znalazła się po drugiej stronie membrany chroniącej widmowe Armadillo, w centrum pentagramu narysowanego czarną kredą na kamiennej podłodze. Uśmiechnięta i najwyraźniej przekonana o własnym bezpieczeństwie. Odgarnęła włosy, pozbierała kociaki i wróciła do samochodu.
Poczułem napięcie w kroczu. Nieznośne i niechciane, wzbierało niczym fala tsunami, przypominając mi o tym, kim jestem i jak powinienem się zachowywać. Wypełniała mnie żądza, wysyłając nędzne resztki człowieczeństwa na dno mojej duszy.
Szeryf zaśmiał się szyderczo, a wiatr zdmuchnął z mojej głowy kapelusz.
 – Wszystko w porządku? – Głos Czarnej Księgi dobiegł zza moich pleców.
Wystukałem z paczki własnoręcznie skręconego papierosa i przypaliłem go zaklęciem.
 – Ta dziewczyna – odparłem w myślach – poprosiła mnie o pomoc, a ja jej nie zabiłem. Co to oznacza?
 – To, na co czekaliśmy od dawna. Klątwa słabnie. Powoli wyzwalamy się z jej okowów.
 – Dlaczego tak się dzieje?
 – Ponieważ zmarł nasz stwórca.
 – Co zrobisz, kiedy w końcu będziemy wolni?
 – Zabiję cię – odpowiedziała Czarna Księga, szeleszcząc okładką oprawioną w skórę niemowlaków.
Wciągnąłem dym do martwych płuc. Następnie wypuściłem go jamą nosową oraz oczodołami.
Z burdelu wysypały się pomniejsze upiory – rewolwerowcy, dziwki i gangsterzy – do niedawna bezwarunkowo posłuszne mej woli. Czuły jednak nadchodzące zmiany i coraz częściej ośmielały się kwestionować moje rozkazy. Nie miałem wątpliwości, że gdy nadejdzie krytyczny moment, opowiedzą się po stronie Czarnej Księgi. W końcu to ona je stworzyła.
Dopaliłem szluga i wszedłem z powrotem do banku.
Pomimo całej brawury, jaką włożyłem w rozmowę z wiedźmą, moje rządy w Armadillo dobiegały końca.

Ucieczka
Pustkowie, 2016

Po wyjeździe rudowłosej oddałem się lekturze „Króla w Żółci”. Kiedy kilka godzin później zamknąłem książkę, w mojej głowie panował jeszcze większy mętlik niż przed rozmową z Nancy Margolis. Nie wiedziałem, dlaczego postanowiła mi pomóc, i to akurat teraz, gdy John Temple prawdopodobnie nie żył. Oczywiście wiedźma mogła mieć jakiś związek z jego śmiercią. Może nawet sama go zabiła. Tylko dlaczego miałaby to zrobić? Do głowy nie przychodził mi żaden przekonujący powód. Na domiar złego ze względu na słabnącą klątwę musiałem brać pod uwagę to, że niebawem Czarna Księga spróbuje upomnieć się i o moje życie.
W tej sytuacji postanowiłem działać. Czekanie na śmierć kłóciło się z moim usposobieniem.
Po ghost town niosły się jęki umierającego szeryfa. Czarna Księga była w swojej pracowni, a moi upiorni podwładni w burdelu. Jeszcze raz upewniłem się, że nikogo nie ma w pobliżu, i otworzyłem przejście w membranie oddzielającej od siebie dwie wersje Armadillo – fizyczne resztki miasteczka, które skonało pod koniec dziewiętnastego wieku, od jego upiornego negatywu, będącego moją siedzibą. Po drugiej stronie zmierzchało. Wszedłem pomiędzy sterczące spod piachu ruiny budynków i stanąłem w cieniu rzucanym przez jedyną ocalałą ścianę kościoła. Poprawiłem kapelusz, postawiłem kołnierz prochowca i zerknąwszy na gasnący za moimi plecami portal, zrobiłem najważniejszy krok w życiu. Minęła bardzo długa chwila, nim stwierdziłem, że mam rację. Bariera, która dotychczas uniemożliwiała mi opuszczenie ruin, przestała istnieć. Aż podskoczyłem z radości.
Kiedy dobiegłem do szosy, Armadillo było już tylko drobną plamką na horyzoncie. Przybrałem oblicze podstarzałego hippisa i spróbowałem złapać okazję.
Po upływie kwadransa zakurzony ford zjechał na pobocze. Siedząca obok kierowcy dziewczyna opuściła szybę. Chudzina w zielonej sukience. Jasne włosy, drobny, piegowaty nosek i bielutkie ząbki.
 – Cześć! – powiedziała.
Spojrzałem na trzymaną w dłoni wizytówkę Nancy. Potem na dziewczynę.
 – Cześć – odparłem i zapytałem, czy podrzucą mnie do San Francisco.
 – Jasne – stwierdził chłopak. – Jestem Burt, a to jest moja narzeczona, Mary Sue. Właśnie tam zmierzamy.
 – Tom – odparłem. – Miło mi.
Wskoczyłem na tylne siedzenie i zatrzasnąłem drzwi.
Pomknęliśmy ku zachodzącemu słońcu, które wyglądało jak gigantyczna złota jednodolarówka.
Potrafiłem zmienić wygląd, głos i mowę, ale swojej natury, wyrosłej na gruncie bluźnierczej egzystencji, nie mogłem oszukać. Rzuciłem więc odpowiednie zaklęcie i dla zabicia czasu zacząłem czytać fragmenty tytułowego opowiadania Roberta W. Chambersa. Po dwóch godzinach jazdy, podczas których Burt i Mary Sue śpiewali przeboje country, postanowiłem sprawdzić, czy zaklęcie przyniosło zamierzony skutek.
 – Chcecie usłyszeć opowieść o nieudanym napadzie na bank?
Burt i Mary Sue wymienili spojrzenia.
 – Czemu nie. – Chłopak wzruszył ramionami.
Jego towarzyszka ściszyła radio.
 – Znakomicie – powiedziałem. – Opowieść zaczyna się w Armadillo, u schyłku dziewiętnastego wieku. Do miasteczka przyjechaliśmy we czterech, po zmierzchu. Jim, Jake, Bob i ja. W banku czekał na nas William, brat Boba. Był strażnikiem, wcześniej zastępcą szeryfa. Znał miasto i mieszkańców, znał też swojego brata i wiedział, że Bob nie nadaje się do takiej roboty, że nie powinien brać udziału w tym, co mieliśmy zrobić, że w najlepszym razie mógłby czekać na nas za miastem, z wypoczętymi końmi. Will chciał jednak dać mu szansę i wbrew wyrażanym przez nas wątpliwościom postawił na swoim. Bob nie wszedł z nami do banku. Został na czatach. I zastrzelił szeryfa. Z dwururki, siedząc na bujanym krześle, które ustawił obok drzwi wejściowych. Miał nie rzucać się w oczy, a zabawił się w Billy’ego The Kida. Sukinsynowi puściły nerwy. Gdy wybiegliśmy na zewnątrz, stał nad zwłokami i głupio się uśmiechał.
Wystrzał zaalarmował zastępców. Jake zdmuchnął dwóch. Trzeci, nim zginął z ręki Willa, zdążył trafić Boba. Wciągnęliśmy krwawiącego wspólnika do środka i zabarykadowaliśmy drzwi. Sprawy przybrały zdecydowanie zły obrót. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. I nadeszło dość szybko. Podczas gdy Will chodził tam i z powrotem, zastanawiając się, jak nas z tego wyciągnąć, a Jim i Jake obserwowali budynki po drugiej stronie ulicy, w których zebrali się uzbrojeni mężczyźni, ja myślałem tylko o jednym: o pełnym złota sejfie w gabinecie na tyłach budynku. Nasi przeciwnicy strzelali raz po raz, jednak nie podejrzewaliśmy, że największe zagrożenie kryje się w samym banku. Powinniśmy być bardziej ostrożni.
Nie usłyszeliśmy nadejścia mężczyzny. Pojawił się znienacka. Z łatwością skręcił Bobowi kark. Pstryknął palcami, a dłoń, w której trzymałem rewolwer, zdrętwiała. Colt wylądował na podłodze. Spluwy chłopaków również. Will próbował walczyć. Szybko dołączył do martwego brata. Rozpruty od pępka po szyję. „Witam panów” – powiedział przybysz, zlizując z palców krew mojego przyjaciela. – W tym miejscu przerwałem opowieść i zapytałem Burta, czy mogę zapalić.
 – Nie krępuj się – odparł.
 – Amatorzy – stwierdziła Mary Sue. – Daliście się podejść jak dzieci.
 – Żebyś wiedziała, słonko – odpowiedziałem, wystukując z paczki papierosa. Burt podał mi zapalniczkę, zerkając badawczo na moje odbicie w przednim lusterku. Prawą dłoń trzymał na udzie swojej dziewczyny. Znaczył terytorium lub sprawiał jej przyjemność. Mary Sue nie oponowała. Była podekscytowana niczym nastolatka na randce z wymarzonym chłopakiem. Szczerzyła bielutkie ząbki, marszczyła piegowaty nosek i chłonęła moje słowa, jakbym był pieprzonym mesjaszem albo gwiazdą rocka.
 – Dzięki – mruknąłem i zwróciłem się do dziewczyny. – Wtedy nie wiedziałem, z kim mamy do czynienia. Jednak niedawno od pewnej wiedźmy dowiedziałem się, że facet nazywał się John Temple. Był magiem i bankierem. Przyjechał ze wschodu, z Nowego Jorku, przez kilka lat włóczył się po Dzikim Zachodzie. Pracował w San Francisco, wcześniej w Tombstone. Do Armadillo trafił w 1897 roku. Reanimował lokalną bankowość, a teraz zamierzał posłać całe miasto do piekła. Wierzył, że w ten sposób otworzy wrota do Carcosy i stanie twarzą w twarz z Cassildą, o której pisał w swoich opowiadaniach Robert W. Chambers. Znacie tego autora?
 – Przykro mi – odparł Burt. – Pierwszy raz o nim słyszę.
 – Ja również – dodała Mary Sue.
 – Jednakże… – Burt teatralnie ściszył głos. – Jeśli prawdą jest to, co nam opowiedziałeś, to masz ponad sto lat, koleś!
 – Bingo! Spędziłem w Armadillo, a raczej w tym, co z niego zostało, ponad dziesięć dekad. Ale o tym za chwilę, bo zgłodniałem. Spróbujmy szczęścia na tamtej stacji. Stawiam.
 – Super! – zawołała Mary Sue i puściła do mnie oczko.
Na razie zaklęcie spisywało się na medal. Wierzyli w każde moje słowo. I powoli ulegali mej woli.
Zamówiliśmy na wynos w barze obskurnym jak publiczna toaleta. Hamburgery smakowały nie najgorzej, wolałem jednak ludzkie mięso. Ruszyliśmy dalej. Stacja znikała z bocznych lusterek, a ja podjąłem opowieść.
 – John Temple dopiero się rozgrzewał. Wypowiedział serię dziwacznie brzmiących słów i cofnął się o krok, żeby obejrzeć swoje dzieło. W powietrzu zawisł prostokąt fioletowego światła. Zmrużyłem powieki. Jim skulił się w kącie. Jake odwrócił wzrok. Nasz oprawca zrzucił z ramion szlafrok i podał dłoń wychodzącej z portalu kobiecie. „Cassilda” – rzekł. Odpowiedziała uśmiechem i pocałunkiem. Wyglądali jak greccy bogowie. Młodzi, piękni i nadzy. Stworzeni do władzy i seksu. Przez kilka chwil nie zwracali na nas żadnej uwagi, spleceni w miłosnym uścisku. Przyszpilony strachem, miałem dość czasu, żeby utrwalić w pamięci obraz pleców, pośladków i długich nóg nieznajomej. Odrzuciła do tyłu głowę, oblizała usta i zapytała: „Ofiarujesz mi to miasto?”. Mag skinął głową. Podniósł mój rewolwer, obejrzał go z każdej strony, jakby po raz pierwszy trzymał w dłoni taką broń, po czym z uśmiechem na twarzy zastrzelił Jake’a. Jim rozpłakał się, zaczął błagać o litość. Wtedy coś we mnie pękło. Odwróciłem się i pobiegłem w stronę okna. Wolałem zginąć na ulicy, zastrzelony przez zastępców szeryfa, niż tutaj, z ręki potwora w ludzkiej skórze. Tymczasem kula uciszyła Jima. Kolejna posłała mnie na ziemię. Upadłem na brzuch, z przestrzelonym kolanem. Nie zamknąłem oczu. „Dalej – powiedziałem. – Wykończ mnie”.
Temple trzymał lufę tuż przed moją twarzą. Palcem muskał w spust, jakby zwlekał z podjęciem decyzji. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Pieprzony bankier. Cassilda obejmowała go w pasie, wodząc językiem po czerwonych ustach. „Będziesz dla mnie pracował” – powiedział. I wyrecytował zaklęcie. Potężne tornado zmiotło Armadillo z powierzchni ziemi i rzuciło nas do piekła pomiędzy światami. Poczułem się jak mała Dorotka.
 – Niemożliwe – stwierdził Burt.
 – Co?
 – Żebyś poczuł się w ten sposób.
 – Dlaczego?
 – Kiedy to się wydarzyło?
 – W lipcu tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku.
 – Powieść Bauma ukazała się rok później – wyjaśnił chłopak i uśmiechnął się triumfalnie do Mary Sue.
 – Cóż, nie czytałem powieści, ale w latach pięćdziesiątych poznałem osobę, która widziała film. Stąd moje porównanie.
 – Strasznie naciągane – skwitował Burt.
Miał rację.
 – Skręć w kierunku tamtych wzgórz – powiedziałem.
 – Dlaczego? – zapytał i wyłapał moje spojrzenie w przednim lusterku.
 – Skręć – powtórzyłem i tym razem usłuchał.
Zjechaliśmy na pobocze.
 – Co się dzieje? – spytała Mary Sue.
 – Chcę wam coś pokazać.
Samochód podskakiwał na nierównej drodze. Mary Sue potrząsnęła Burtem, a gdy nie zareagował, popatrzyła na mnie i powiedziała z wyraźną złością:
 – Nie będziesz rozkazywał mojemu chłopakowi.
W prawej dłoni trzymała wyjęty ze schowka rewolwer. Nie uśmiechała się już i nie marszczyła noska. Jej ząbki, ledwo widoczne zza nieznacznie rozchylonych ust, nadal były białe.
Nie rozumiałem magii. Jej reguły sprawiały wrażenie arbitralnych, jakby napisanych przez kogoś na ciężkim haju. Znałem jednak parę sztuczek.
 – Spokojnie – odparłem, kreśląc za oparciem fotela odpowiedni znak. W ten sposób wzmocniłem rzucone na początku wspólnej podróży zaklęcie.
Dziewczyna oddała mi broń.
Gdy zatrzymaliśmy się na pustkowiu, Burt wyciągnął z bagażnika łopatę i zaczął kopać. Ogień w moich oczodołach przybierał kolory zmierzchu. Żółć, czerwień, fiolet. W końcu zapadły ciemności. Skręciłem Mary Sue kark, wrzuciłem jej ciało do grobu i przysypałem ziemią. Burt położył się w sąsiednim dole, z dłońmi splecionymi na brzuchu.
Zacząłem zasypywać grób.
 – Nie rozumiem jednej rzeczy – powiedział chłopak, zgarnąwszy z twarzy warstwę piachu.
 – Jakiej?
 – Twierdzisz, że masz ponad sto lat i że spędziłeś je w Armadillo. Mimo to sporo wiesz o naszym świecie. Jakim cudem?
Wbiłem łopatę w ziemię.
 – Zapalisz? – zapytałem.
 – Jasne.
Wsunąłem mu do ust papierosa. Zaciągnął się i wypuścił ustami dym, a ja odpowiedziałem na jego pytanie:
 – Mag odszedł z Cassildą. Dokąd? Nie miałem pojęcia. Zrobił ze mnie strażnika swojego chowańca, Czarnej Księgi, której wiedza była w cenie. Każdemu, kto zdołał odnaleźć ruiny Armadillo i przejść na drugą stronę, do widmowej wersji miasteczka, musiałem zaoferować jedyny w swoim rodzaju wybór: Czarna Księga, moje zbrojne ramię albo złoto, które spoczywało w bankowym sejfie. Niektórym naprawdę pomagaliśmy, żeby nie zniechęcić innych potencjalnych śmiałków chcących zrealizować swoje marzenia. Jednakże zdarzali się i tacy, i to wcale nierzadko, którzy z woli Czarnej Księgi kończyli jako moja przekąska. Tak naprawdę byliśmy sprawnie działającą pułapką. Niczym więcej. Co miał z tego Temple? Dusze. Powiedział, że tam, dokąd się wybiera, bardzo mu się przydadzą. Jako waluta lub ingrediencje. Coś w tym było. Sam pochłaniałem wiedzę i wspomnienia moich ofiar. W rezultacie przerobiłem każdą dekadę dwudziestego wieku. Od czasów prohibicji, przez szczenięce lata pięćdziesiąte, narkotyczną cielesność lat sześćdziesiątych do milenijnego szaleństwa ostatniej dekady. Mogłem mówić i myśleć jak gangster, biznesmen, polityk, aktorka z Hollywood, oddychający kontrkulturą student. Niezłe osiągnięcie dla osoby, która dorastała w cieniu ojca alkoholika. Zadowolony z odpowiedzi?
Burt wypluł niedopałek i powiedział:
 – Zabij mnie, proszę.
Pokręciłem głową.
 – Nic z tego, synu. Potrzebuję cię żywego. – Po chwili dodałem: – Nie traktuj tego osobiście. Jestem kiepskim magiem, ale nawet ja znam sposób na to, by odnaleźć kogoś, kto nie chce być odnaleziony. Niestety, konieczny jest rytuał, który wymaga dwóch ofiar. W tym tylko jednej żywej. Padło na was. Nie powiem, że jest mi przykro z powodu Mary Sue, bo nie jest, ale czasami miewam wrażenie, że całą tę cholerną magię obmyśliła istota nienawidząca kobiet.
Burt nie odpowiedział, zacisnął zęby i patrzył w milczeniu, jak kończę zasypywać grób. Na koniec odgarnąłem ziemię z jego twarzy, żeby się nie udusił, i splunąłem mu na czoło. Następnie stanąłem nad grobem Mary Sue i splunąłem po raz drugi, kreśląc w powietrzu skomplikowany znak. Wypowiedziałem inkantację i usiadłszy na masce forda, zagrałem na harmonijce melodię starszą niż ludzkość.
Nie czekałem długo na pożądany skutek.
Stwór przypominał czarną panterę. Był jednak skrzydlaty i ze dwa razy większy. Miał kocie oczy i pysk zdolny do imitowania ludzkiej mimiki. Na potężnym grzbiecie widniały łuski, a szerokie łapy skrywały pazury zdatne do cięcia metalu. Obwąchał wrzeszczącego Burta, po czym wygrzebał ciało Mary Sue. Odgłosy mlaskania i gniewne pomruki wypełniły jasną noc. Chłopak zemdlał. Wystukałem z paczki papierosa i zanurzyłem go w prawym oczodole. Odczekałem, aż zaskwierczy końcówka.
 – Mam tylko to – powiedziałem, kiedy koci demon zaspokoił głód. – Jej zapach, imię i nazwę miasta.
Stwór chwycił zębami wizytówkę wiedźmy. Machnął łbem i zniknął tak szybko, jak się pojawił.
Cholerne nie wiadomo co z nie wiadomo skąd.
Cisnąłem niedopałek na ziemię.
Burt zamrugał powiekami.
 – Boję się – powiedział.
 – Ja również, chłopcze – odparłem.
I wyjąłem z olstra kościany rewolwer.

PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 20,99 ZŁ

 

Spalić wiedźmę - Magdalena Kubasiewicz