Betelowa rebelia: Spisek – Daniel Nogal
W Betelii, leżącej na krańcu świata tropikalnej kolonii, ścierają się interesy dwóch mocarstw: Regalium i Septium. W ich cieniu rozgrywa się prawdziwa walka pomiędzy zupełnie nowymi graczami: wszechwładnym Bankiem Rotów i tajemniczą Lożą Mechanistów. Napiętą sytuację komplikuje antykrólewska rebelia, wzniecona przez szlachetnych idealistów, dążących do wyzwolenia kolonii spod imperialnej władzy Regalium.
W „betelową rebelię” zaangażuje się, ku własnemu zdziwieniu, nałogowy hazardzista Angus, odważna dziennikarka Marta Brus i wielu innych. Będzie wśród nich szalony profesor Fergus, badający zwyczaje nagów, gadzich mieszkańców Betelii. Tłem dla losów rewolucji okażą się podróże przez malowniczą dżunglę, zapomniane świątynie, niezwykłe wynalazki, pirackie zamki na rajskiej Tygrysiej Wyspie… Betelia stanie w ogniu! Jaki będzie los rebeliantów?
Porządne, awanturnicze fantasy. Jest tu bunt i spisek, są walki i pościgi oraz twardzi bohaterowie. Nogal stworzył wciągający świat, a to dopiero początek serii!
Marcin Jamiołkowski, autor Okup krwi, Order, Bezsenni i Keller
Autor: Daniel Nogal
Tytuł: Betelowa rebelia: Spisek
Rok I wydania: 2016
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 380
Oprawa miękka: ISBN 978-83-7995-074-4
ePub: ISBN 978-83-7995-075-1
mobi: ISBN 978-83-7995-076-8
audiobook: ISBN 978-83-7995-180-2
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 34,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 29,99 zł
Rocznik 1984. Absolwent częstochowskiego IV LO, o którym śpiewa T.Love, oraz Uniwersytetu Wrocławskiego. Z wykształcenia politolog, z zawodu – najczęściej – dziennikarz, z zamiłowania podróżnik. Zakochany w Azji, a zwłaszcza w gorącej Malezji, gdzie zresztą rozgrywa się akcja jego debiutanckiej powieści.
Miłośnik gier wszelakich (od fabularnych, przez komputerowe, po pokera), amerykańskich seriali oraz ciężkiej muzyki. Przy czym, sięgające pasa włosy ściął dawno temu. Młodość spędził na czytaniu, najbardziej ceniąc sobie opasłe tomiszcza w rodzaju Atlasa Zbuntowanego, jednak pewnego dnia w końcu wyszedł na słońce i mu się spodobało.
Najtaniej kupisz w:
Najtaniej kupisz w:
A JEŚLI WOLISZ EBOOKI OD KSIĄŻEK...
WEŹ UDZIAŁ W BETELOWEJ REBELII!
Betelowa rebelia
Fragment
Port Tygrysiej Wyspy wyglądał pięknie jak z obrazka. Biel ścian, czerwień dachówek i zieleń palmowych liści komponowały się ze sobą wyśmienicie, a urok scenerii podkreślały promienie słońca, które jak zwykle w tej części świata dawało z siebie wszystko. Nic tylko siąść i malować, a potem sprzedać dzieło regalijskiemu arystokracie, żeby ten powiesił je sobie na ścianie podmiejskiej wilii.
Satysfakcję z podziwiania okolicy psuły Annie co najmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, miała ręce związane za plecami, zaś na szyi pętlę, na której prowadzono ją niczym psa na smyczy. Po drugie, niewolący Annę pirat nie był tu jedynym. Morskich rozbójników kręciło się wokół pełno, a żaden nie mógł przejść obojętnie wokół tak urodziwej dziewczyny.
Sukienka Anny, brudna i wygnieciona, zasłaniała ciało od kostek po szyję – w odróżnieniu od strojów ladacznic, które prężyły się na balkonie portowego burdelu. Ale nie maskowała smukłości ciała, krągłości bioder i piersi. Alabastrowa cera i kasztanowe loki, choć dawno niemyte, przyciągały spojrzenia, a olbrzymie oczy o barwie bursztynu rzucały na lewo i prawo nieumyślne zaklęcia.
Po zauroczonym piracie, przeciwnie niż po dżentelmenie z Nemetonu, nie należało się jednak spodziewać kwiatów i zaproszeń do teatru. Romantyczne zwyczaje panujące na Tygrysiej Wyspie były nieco mniej wysublimowane i obejmowały takie praktyki jak na przykład brutalny gwałt, nierzadko zbiorowy. To, że często na plaży i w świetle księżyca, nie miało większego znaczenia.
– W prawo – warknął kapitan piratów, prowadzący Annę na smyczy. Miał na imię Dagan, lecz najczęściej nazywano go Ogrem, zapewne ze względu na gabaryty i urodę. Nie obrażał się.
Podwładni Ogra, trzymając ręce w pobliżu kordów i pistoletów, dawali wszystkim do zrozumienia, że wizyta w zamtuzie jest bezpieczniejszym rozwiązaniem niż interesowanie się przywiezioną do portu ślicznotką. Cóż, tamtejszym dziewczętom brakowało świeżości, a niejednego pechowca obdarzały czymś, co w najlepszym wypadku kończyło się swędzącą wysypką – lepsze było jednak to niż ostrze w bebechach.
Alejka, w którą skręcili, pięła się po stoku wykarczowanego wzgórza. Na jego wierzchołku stała Opatrzność, niezdobyty fort, jeden z dwóch największych w regionie. Gdy Septyjczycy władali wyspą, twierdza nosiła inną nazwę. Trzydzieści lat wcześniej postanowili jednak uznać dominację Regalium w tych okolicach i skupić się na innych częściach świata, choćby na Orangii. Ale nie chcieli oddawać Tygrysiej Wyspy odwiecznym rywalom. Nawet za górę złota. Wówczas zgłosili się do nich przedstawiciele Bractwa Opatrzności Bożej, przed wiekami rycerze zakonni, teraz siejący postrach żeglarze, zwani Bukanierami Proroka. Odkupili wyspę, a jej gubernatorem został komandor Rafael, Septyjczyk z pochodzenia.
Regalijczycy machnęli ręką. Nie udało się przejąć Tygrysiej Wyspy? Trudno, powiedzieli sobie, żyje się dalej. A kilka lat później obudzili się z ręką w nocniku. Czy też, ujmując rzecz mniej metaforycznie, z gniazdem rozbójników pod nosem. Komandor dogadał się z piratami, tak skutecznie przeganianymi w ostatnich dekadach z siedmiu mórz. Dał im bezpieczną przystań, która stała się domem, a dla coraz większego grona – całkiem dosłownie ojczyzną. Rzecz jasna wielki mistrz zakonu często oburzał się na poczynania brata Rafaela, podobnie jak czynili to przedstawiciele Septium. Ale Regalijczycy nie mieli wątpliwości, że plan utworzenia na wyspie przystani dla piratów został zatwierdzony w momencie przeprowadzania transakcji z Bractwem Opatrzności Bożej.
Oczywiście Regalium walczyło na morzu z rezydentami Tygrysiej Wyspy – raz mniej, raz bardziej skutecznie. Przeprowadziło też kilka ataków na pirackie gniazdo, każdy z nich został jednak odparty. Grubych murów Opatrzności kule się nie imały, jakby rzeczywiście jakaś nadprzyrodzona siła miała z tym coś wspólnego, zaś setki dział – w forcie i na pirackich okrętach – raz za razem zmuszały królewską marynarkę do wycofania się.
Rzecz jeszcze dziwniejsza – piraci z Tygrysiej Wyspy nie walczyli między sobą. To znaczy, oczywiście padały trupy. W tawernach i burdelach, czasem gdzieś na plaży. Czasem na noże szło nawet między kapitanami. Lecz przez ćwierć stulecia nie zdarzyło się, żeby jedna załoga starła się z drugą, żeby jeden piracki okręt wypalił do innego. Nie podpalono nawet żadnego budynku ani nie zatopiono statku. Komandor Rafael – zwany przez wszystkich po prostu Komandorem – choć widywany przez piratów tylko od wielkiego dzwonu, wzbudzał strach i żelazną ręką trzymał wszystko w kupie.
– Prędzej – pogonił Annę kapitan Dagan. – Dawnośmy w domu nie byli, wiele atrakcji mamy w planach.
Piraci zarechotali. Dziewczyna posłusznie przyspieszyła.
Wiedziała, dlaczego prowadzili ją do Opatrzności. Spodziewali się dostać za nią solidny okup, musieli więc zadbać, żeby nie zdołała uciec i żeby nic jej się nie stało. A to gwarantowały wyłącznie lochy wewnątrz fortu. Oczywiście Komandor weźmie za to niemały procent, ale nikt rozsądny nie będzie miał wątpliwości, że umieszczenie Anny w jego twierdzy to słuszna decyzja.
Kwadrans marszu pod górę doprowadził ich pod bramę. Pilnowało jej, jakżeby inaczej, dwóch zakonników. Nie zważając na upał, nosili czarne tuniki z wyszytym na piersi białym liściem i czarne trikorny na głowach. Wspierali się na staroświeckich halabardach, lecz przy pasach mieli broń bardziej praktyczną: pistolety i kordelasy.
Nie sposób było dociec, jak służbę Ojcu Niebiańskiemu godzili z piractwem. Sami zakonnicy właściwie nie zajmowali się już rozbojami na morzu. Posiadali jednego liniowego olbrzyma ze stu dwudziestoma armatami na trzech pokładach działowych, przy czym pełnił on funkcje odstraszająco-obronne i rzadko oddalał się od Tygrysiej Wyspy. Niemniej bez Komandora i jego zakonnych braci, których nikt nie zmuszał do służby na wyspie, nie byłoby piractwa w tym rejonie świata.
Kiedy grupka piratów prowadzących Annę zbliżyła się do otwartej bramy fortu, zakonnicy skrzyżowali halabardy, zasłaniając wejście.
– Co to ma znaczyć? – warknął Ogr.
– Zakaz wstępu dla ciebie i twojej załogi.
Dagan stanął naprzeciw wartownika, który, choć nie był ułomkiem, nie sięgał piratowi nawet do nosa.
– Co ty pieprzysz? Widzisz chyba, że mam tu towar. Za przechowanie go Komandor dostanie niezłą sumkę. Chcesz go tego pozbawić?
– Zakaz wstępu – powtórzył zakonnik. – Z rozkazu Komandora.
– Niby dlaczego?
– Dlatego – odparł niewzruszony strażnik – że masz nieuregulowany dług.
– Jaki znowu dług?
– W burdelu.
– Co? Przecież… Ach. Chodzi o te dwie dziewczyny, ta? Że niby pobawiłem się z nimi odrobinę za ostro? Wyruszałem w długi rejs, musiałem się trochę wyżyć. Na zapas. Poza tym dorzuciłem Ranaldowi coś ekstra.
– Jedna z nich uciekła. Gdy odzyskała przytomność. Twarz drugiej wygląda tak, że już nigdy nie zarobi ani grosza, chyba że po ciemku. Ranald wycenił szkodę na sto talarów.
– Co?! – sapnął Dagan i aż poczerwieniał. – Już ja z nim pogadam! Za taką sumę sam mi będzie musiał dupy nadstawić.
*
Brzegi Tygrysiej Wyspy były skaliste i niegościnne, tu i tam ufortyfikowane przez naturę rafami, co bardzo ułatwiało piratom obronę przed Regalium. Na przeciwległych krańcach wyspy znajdowały się dwie zatoki, do których mogły wpływać statki, aby bez kłopotów wysadzić na ląd załogę lub wynieść ładunek. Nad większą zatoką powstał port i miasteczko, nad którymi czuwała Opatrzność. Mniejszej zatoki, zwanej przez piratów Zadnią Dziurą, strzegła natomiast wzniesiona przez Septyjczyków wieża, z której był dobry widok na morze. Tutaj nie wybudowano przystani, nie stanęła w okolicy nawet najmniejsza chata. Jedynie garstka zakonników dzień i noc pełniła służbę obserwacyjną.
Coś się jednak zmieniło. Nad brzegiem zatoki, oddzielonej od miasteczka gęsto plecioną kurtyną dżungli, od świtu do zmierzchu albo i dłużej trwały intensywne prace. A kierował nimi ledwie dziewiętnastoletni Kirk, kościsty chłopiec w okularach.
– Panie inżynierze – zawołał jeden z robotników. – Śruby się zara skończą.
Tak naprawdę Kirk nie otrzymał dyplomu inżyniera. Przerwał studia, po czym został wydziedziczony przez ojca, który za te studia płacił. A było co dziedziczyć, staruszek dorobił się bowiem na handlu starzyzną i w końcu otworzył własny antykwariat przy Pierwszej Alei. Sam do dwudziestego roku życia był niepiśmienny, z tym większą więc dumą opowiadał wszystkim o synu, który uczył się w akademii.
Ale Kirk nigdy nie żałował swojej decyzji. Może czasem, w tych najtrudniejszych chwilach, gdy umierał z nudów, pracując za grosze jako rachmistrz. Wiedział jednak, że nie wytrzymałby kolejnych dwóch lat, podczas których wbijano by mu do głowy, jak ma myśleć. Miał tyle pomysłów, chciał zmieniać świat! Gdy jednak chwalił się swoimi ideami profesorom, ci tylko stukali się w głowę.
Każdego wieczora po przyjściu z pracy siadał w izbie, wynajętej na poddaszu zagrzybionej kamienicy we Wschodnim Kwartale, i w blasku najtańszej świecy dopracowywał swoje plany. A gdy miał wolny dzień, spędzał go na szukaniu ludzi, którzy byliby gotowi inwestować w przełomowe projekty. Szło opornie. Ochroniarze, służący i odźwierni nie dopuszczali Kirka do inwestorów. Pojął wówczas, że problem nie leży wyłącznie w tym, że nie chcą go słuchać na skostniałej uczelni. W Nemetonie wszystko było skostniałe!
Nadeszła era silników napędzanych smoczym olejem, ale wykorzystywano je wyłącznie do napędzania maszyn fabrycznych i wind. A przecież silnik Fingana dawał takie możliwości! Zresztą i bez niego dałoby się pchnąć technologię do przodu, gdyby w końcu ktoś odważył się wyłożyć trochę grosza…
Kirk uznał w końcu, że w stolicy niczego nie osiągnie. Przynajmniej nie w ciągu najbliższych lat. Pewnego wiosennego poranka, gdy zamiast na poszukiwanie inwestorów wybrał się na spacer do Parku Zamkowego, pomyślał, że musi znaleźć dla siebie całkiem nowe miejsce.
Oszczędności nie wystarczyły na to, by wpuszczono go na pokład statku. Udało mu się jednak przekonać kapitana, żeby pozwolił mu odpracować brakującą kwotę. Robił więc za skrybę, gdy było trzeba pomagał w rachunkach, a nawet w gotowaniu czy sprzątaniu. I w ten sposób dotarł do nowego świata. Kiedy po zejściu na ląd w Porcie Księcia zobaczył Szklaną Wieżę, natychmiast zrozumiał, że trafił w odpowiednie miejsce.
– Panie inżynierze?
– Co? Ach, zamyśliłem się. Śruby, tak. Za chwilę przyniosą.
W zatoce kołysała się brygantyna, z której wyładowywano na brzeg kolejne paczki zawierające wszystko to, co potrzebne było do kontynuowania prac. Między innymi skrzynki ze śrubami i gwoździami. Kirka bardzo ucieszyła ta dostawa, wszystko szło bowiem szybciej, niż się spodziewał i bał się już, że zabraknie części, nim obiecany statek dopłynie. Ale dopłynął na czas.
Niestety, prócz śrub przybył nim także mężczyzna z blizną, którego chłopak nie lubił widywać. Bardzo nie lubił. Pełnił funkcję pośrednika między bogatym inwestorem a młodym wynalazcą. Choć zawsze był rzeczowy i kulturalny – w Kirku i tak wzbudzał niepokój.
– Jak to nazwiesz? – zapytał mężczyzna z blizną, przyglądając się na wpół ukończonej konstrukcji.
Kirk wymyślił nazwę już dawno, właściwie sama mu się nasunęła. Lecz jak dotąd nigdy jeszcze nie wypowiedział jej na głos. Gdy opisywał ludziom, co chciałby zbudować, używał technicznego żargonu, mówił o pojeździe lub wehikule. Teraz zaczął się zastanawiać, czy nie powinien wybrać nazwy bardziej majestatycznej niż ta, która jego zdaniem sama się narzucała. Mniej oczywistej.
Nie, doszedł do wniosku. Proste rozwiązania są najlepsze. O ile działają, rzecz jasna. A to działało.
– Żółw… – mruknął, nerwowo drapiąc się po szyi.
– Powtórz, proszę. Nie dosłyszałem.
Kirk odchrząknął i rzekł już głośniej:
– Żółw. Tak to nazwałem.
*
Nie zamknęli jej w lochu, lecz w czystej izbie na piętrze. Co prawda okute drzwi zatrzaśnięte zostały na cztery spusty, a wąskie okno było zakratowane – ale w ogóle było. Żeby przez nie wyjrzeć, Anna stanąć musiała na palcach. Zobaczyła czerwone dachy otulone zielenią, lazurową wodę zatoki i białe żagle okrętów. Następny kolorowy obrazek.
Sprawa z długiem w zamtuzie została chyba załatwiona polubownie. Podwładni zatrzymali Ogra i zdołali mu wytłumaczyć, co w tej chwili jest priorytetem. Potem kilku zostało z Anną pod fortem, a kilku innych poszło z kapitanem do miasteczka. Wrócili pół godziny później w towarzystwie chudego mężczyzny z kozią bródką, który musiał być właścicielem przybytku płatnej rozkoszy, wspomnianym wcześniej Ranaldem. Ten zamienił parę słów z zakonnikami. I choć na Dagana zerkał z niechęcią, to koniec końców zakaz wstępu do Opatrzności został wycofany.
Na majdanie, otoczonym niskimi budynkami z jasnoszarej cegły, przebywało ponad dwudziestu zakonników. Część z nich siedziała w podcieniach, popijając coś i jedząc. Inni ćwiczyli się w walce. Na kordelasy, nie na halabardy. Żaden nie zwrócił uwagi na piratów. Nawet Anna przyciągnęła ledwie kilka przelotnych spojrzeń.
– Dobra – mruknął Ogr. – Załatwię sprawę i idziemy się zabawić.
Po chwili zniknął za zdobionymi podwojami. Reszta piratów czekała, pilnując dziewczyny, która stała nieruchomo i patrzyła na czubki swoich wytartych pantofli.
– Ech, szkoda takiego ciała – odezwał się jeden z nich, dryblas z uzębieniem w szachownicę. – Poużywało by się. Wystarczy, że na nią spojrzę, a już jestem twardy!
Tęgi bosman, który przejął smycz od kapitana, przyciągnął Annę bliżej do siebie.
– Nie możemy zrobić jej krzywdy – uciął.
– A kto tu mówi o krzywdzie? – nie ustępował szczerbaty. – Nie chcę jej tłuc jak Ogr. I wsadzałbym tylko tam, gdzie Prorok przykazał. Po bożemu! Śladu nie będzie. A przecie widać, że dawno nie dziewica. Niejeden już ją poobracał, głowę daję.
– Różnie może być. I kto wie, co jej potem do głowy przyjdzie. – Bosman odwrócił się do Anny. – Spokojnie, dziewczyno, nikt ci nic złego nie zrobi. Oddamy cię ojcu całą i zdrową.
– O ile zapłaci!
– Zapłaci.
Wrócił kapitan Dagan. Ostatni raz obejrzał Annę, oblizał się, podrapał po kroczu. Potem zabrał swoich piratów z powrotem do miasteczka.
Zakonnicy zdjęli jej pętlę z szyi, oswobodzili dłonie.
– Chodź – powiedział jeden z braci, śniady młodzieniec o nieco niewieścich rysach.
Dziewczyna milczała. Wiedziała, że apelowanie do ich wiary i sumienia nie ma najmniejszego sensu. Poszła za zakonnikiem i tak zamiast do piwnicy trafiła do pokoju, który miał nawet wychodek za kotarą, a poza tym łóżko, stolik i okno z malowniczym widokiem. Na stoliku czekał dzban z chłodną wodą. Jedzenia nie było.
Minęła godzina, może dwie. Anna spróbowała się zdrzemnąć. Raptem zgrzytnęły zamki, drzwi otworzyły się. Stanął w nich śniady młodzik.
– Chodź – powiedział.
Poszła. Tym razem zaprowadzono ją do niewielkiej łaźni, pośrodku której stała balia wypełniona wodą. Obok, na podłużnym stoliku, czekało mydło, flakon z olejkiem, grzebień, gąbka i dwa ręczniki. A także czyste ubranie: szarawary, koszula i kamizelka.
Anna z ulgą zrzuciła z siebie brudne, przepocone odzienie. Potem powoli zanurzyła zmęczone ciało w ciepłej wodzie. Było to tak przyjemne, że na dłuższą chwilę zapomniała o wszystkim, co znajdowało się dalej niż mydło i olejek. Zamknęła oczy.
Nikt jej nie poganiał, więc nie zamierzała się spieszyć. Umyła się starannie, uczesała. W końcu włożyła nowy strój i wyszła z łaźni, pod którą stał wciąż ten sam brat zakonny.
– Chodź – powiedział, jakby w regalijskim znał tylko jedno słowo. Rzeczywiście wyglądał na Septyjczyka, ale przecież na Tygrysiej Wyspie to nie septyjski był dominującym językiem.
Nie udali się daleko. Anna trafiła do izby, która była z pewnością najbardziej reprezentacyjnym pomieszczeniem fortu. Na ścianach wisiały czarne i czerwone chorągwie z białym dębowym liściem, a pod nimi wartę pełniły dwie rycerskie zbroje. Ale najbardziej przykuwał wzrok olbrzymi kominek, jakby wyrwany ze starego zamczyska, zupełnie nieprzystający do tutejszego klimatu.
Zakonnik wskazał dziewczynie miejsce przy stole nakrytym śnieżnobiałym obrusem, a potem wyszedł. Za to po chwili pojawiło się dwóch służących. Przynieśli pieczywo, ryby, mięso, owoce i wino. Na pytania Anny nie odpowiadali, lecz i tak domyśliła się, kto wkrótce wejdzie do izby.
Ledwie zmieścił się w drzwiach. Niewiele ustępował Ogrowi pod względem wzrostu czy szerokości barków, a dodatkowo nosił przed sobą potężne brzuszysko, napinające czarną tunikę. Szedł powoli, przygięty ciężarem własnego ciała. Sapał przy każdym kroku.
– Panna Morgan, czy tak? – przywitał się pytaniem. Septyjski akcent był ledwie słyszalny.
Anna podniosła się z krzesła, dygnęła.
– Komandorze.
– Niech panienka usiądzie.
Posłuchała. On usiadł naprzeciw. Krzesło skrzypnęło żałośnie.
– Mam nadzieję, że nikt panienki nie skrzywdził – upewnił się, rozlewając wino do dwóch pucharów.
– Nie – odpowiedziała cicho.
– To dobrze. To bardzo dobrze. Proszę się częstować.
Sięgnęła po placek i wędzoną rybę. Komandor wrzucił na swój talerz górę jagnięciny pokrojonej w plastry.
– A co słychać u generała Morgana? – mlasnął.
– Nie widziałam ojca od dwóch lat, Komandorze.
– Wiem. Ale do Nemetonu docierają chyba listy z Betelii, prawda?
– Oczywiście. Jednak ojciec nigdy nie rozpisywał się o tym, co u niego. Na pewno opowiedziałby mi wszystko podczas spotkania… – Urwała, odwróciła głowę.
– Lecz na spotkanie nie udało się panience dotrzeć – dokończył Komandor, a następnie wpakował sobie do ust kolejny kawałek mięsa.
Anna przytaknęła. Po jej policzku pociekła łza.
Przywódca zakonników nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem. Zdumiona dziewczyna spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.
– Proszę mi wybaczyć – położył na piersi olbrzymią dłoń. – Nie zdołałem się powstrzymać. To były… cóż, wyrazy uznania.
Wciąż patrzyła zdziwiona.
– Te łzy. Twoja mimika i głos – wyjaśnił Komandor, zapominając o jedzeniu. – Powinnaś występować w teatrze. Zresztą cały ten plan był naprawdę dobry. Najlepszy z dotychczasowych, moim skromnym zdaniem.
– Ale… jaki plan, Komandorze?
– Podsunąć piratom osobę uchodzącą za córkę pierwszego żołnierza Betelii, słynnego generała Morgana… No, no. Musicie mieć nowych agentów, skoro udało się dostarczyć tę wieść bez wzbudzania podejrzeń. Na wasze nieszczęście ja też mam swoje źródła informacji. I wiem, że panna Tara Morgan wciąż przebywa w Nemetonie i nie wybiera się do Portu Księcia.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Komandor mówił dalej:
– Cały plan zdałby się psu na budę, gdybym nie zechciał spotkać się z panną Morgan w cztery oczy. Lecz przecież zechciałbym, nie przepuściłbym okazji do spożycia wieczerzy w tak wyjątkowym towarzystwie. Zadziwiająco dużo o mnie wiecie. To nawet trochę niepokojące.
Anna szybko przeanalizowała sytuację. Plan zawiódł. Komandor wiedział, kim jest. Wiedział, jaki miała cel. A jednak spotkał się z nią sam na sam. Był aż tak arogancki? Czy miał karty ukryte w czarnym rękawie?
To już nie miało znaczenia. Musiała spróbować i to właśnie teraz, mimo wszystkich przeszkód. Tych widocznych i tych ukrytych. Nie tak to sobie zaplanowała. Ale drugiej szansy nie będzie.
– Powiesz mi, jak naprawdę się nazywasz? – zapytał.
Przez chwilę milczała, wpatrując się w talerz.
– Anna – rzekła w końcu.
– Anna i co dalej?
– Nic. Po prostu Anna – odparła, mocniej chwytając widelec. Noży na stole nie było.
Już wcześniej usiadła w taki sposób, aby móc szybko zerwać się z miejsca i przez stół zaatakować Komandora.
– Po prostu Anna – powtórzył cicho.
Dziewczyna oparła lewą dłoń na blacie i gwałtownie podniosła się z krzesła. Skoczyła przez stół, widelcem celując w oko grubego zakonnika.
Ten jednak zaskoczył ją refleksem i uniknął ataku. Natychmiast zrozumiała, że powolny krok i sapanie były grą. Nie gorszą od jej fałszywej łzy.
Komandor zamachnął się pięścią. Uskoczyła.
Wyciągnął kord.
Chociaż przy tym olbrzymie wyglądała jak mała dziewczynka, a za oręż służył jej srebrny widelec, rozważała możliwość kolejnego natarcia. Tak, Komandor tylko udawał niedołężnego. Ale otyły i stary był naprawdę.
– No, no – mruknął. – Nie doceniłem cię. Prawie mnie zaskoczyłaś. Wyrazy uznania, Anno. Po raz kolejny.
Nim zdążyła zaatakować, do izby wpadła grupa uzbrojonych zakonników. Anna straciła swoją ostatnią szansę.
– Poddaj się – rzekł Komandor. – Jeszcze możesz uratować swoją śliczną główkę.
Kapitulacja jednak nie wchodziła w grę.
Dziewczyna zawróciła na pięcie i ruszyła w stronę okna. Pomieszczenie znajdowało się na parterze, skoczyła więc bez chwili wahania, śliczną główką naprzód.
– Łapać ją!
Wypadła na majdan, zaplątana w moskitierę. Zerwała ją z siebie i pognała w kierunku otwartej bramy fortu.
Ktoś krzyczał. Ktoś zastąpił jej drogę.
Upadł z widelcem wbitym w tchawicę.
Anna zaś przebiegała już przez bramę. Jeden z wartowników zamachnął się drzewcem halabardy, by podciąć jej nogi. Podskoczyła w samą porę.
Widziała skraj dżungli, w której zamierzała zniknąć, o ile jakimś cudem ktoś wcześniej jej nie dogoni. Albo nie zastrzeli.
Nie zauważyła halabardy drugiego strażnika.
Oberwała płazem w tył głowy tak, że aż zadzwoniło. Upadła na twarz.
Nim zdołała na powrót zorientować się, gdzie jest góra, a gdzie dół i nim świat przestał wirować, ktoś kopnął ją w brzuch. Skuliła się, zasłoniła twarz. Poczuła kolejny kopniak. W nerki. Zawyła jak zwierzę.
Poderwali Annę z ziemi, prawie nieprzytomną. Wnieśli z powrotem na podwórzec Opatrzności, gdzie Komandor stał nad ciałem zakonnika, zabitego srebrnym widelcem.
– Zabierzcie ją do lochu – wycedził przez zęby. – Wyciągnijcie z niej co się da o nowych agentach Regalium. Później oddajcie ją Ogrowi. Niech zrobi z nią, co zechce. I powiedzcie mu, że jest nam winien rekompensatę za straty. Dureń pożałuje, że tak się dał nabrać.