CK Monogatari - Artur Laisen © Paweł Dobkowski

 Najtaniej kupisz w:

Księgarnia MadBooks.pl

%

Średnia ocena % ze wszystkich recenzji

Darmowy fragment!

CK Monogatari – Artur Laisen

W kieleckiej firmie KZDM-Nagita zawrzało. Z centrali w Tokio przysłano Sho Kyubimori, ekscentrycznego wiceprezesa, pragnącego zrealizować monumentalny i tajemniczy projekt architektoniczny. Jego śladem podąża enigmatyczna emisariuszka klanu Oda – Yuki Yamada oraz śmiertelnie niebezpieczny egzekutor Yakuzy – pan Toru.

I nie są to bynajmniej najbardziej egzotyczni przybysze z Kraju Kwitnącej Wiśni. Wkrótce w prowincjonalną rzeczywistość wedrą się też yūrei, kitsune i inni przedstawiciele japońskiego świata magii, duchów i demonów…

Piotr Jaskulski, dyrektor finansowy firmy, wiodący do tej pory spokojne i monotonne życie, nieoczekiwanie staje przed iście mefistofelesowym wyborem. Od tego, czego naprawdę pragnie i jaką cenę jest gotów zapłacić za spełnienie marzeń, zależeć będą losy całego miasta.

CK Monogatari to opowieść o samotności i przemijaniu, o naszym miejscu w czasie i przestrzeni, a także, przede wszystkim, o gubieniu i odnajdywaniu samych siebie.

Metafizyczny thriller nie tylko dla miłośników fantastyki!

Autor: Artur Laisen
Tytuł: CK Monogatari
Rok I wydania: 2015

Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 348

Oprawa miękka: ISBN 978-83-7995-022-5

eFormat: ePub/mobi
ePub: ISBN 978-83-7995-023-2
mobi: ISBN 978-83-7995-024-9

Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł

Artur LaisenArtur Laisen

Urodzony… niestety już jakiś czas temu, w mieście względnie prowincjonalnym, do którego i tak w końcu zawsze fatalistycznie powraca z najdalszych nawet wojaży. W poprzednim, beztroskim wcieleniu autor kilku opowiadań i laureat jednego z konkursów poetyckich. Obecnie prozaiczny, pragmatyczny i zapracowany właściciel drobnego przedsiębiorstwa, mąż swojej żony i ojciec swoich dzieci. Ostatnio również laureat konkursu na opowiadanie Wydawnictwa Paperback (tekst Księdza Marka trzy spotkania z demonem, opublikowany w antologii Science Fiction po polsku, Paperback 2012). Prywatnie pasjonat fotografii, podróży dalekowschodnich, kultury chińskiej i japońskiej oraz takiejże kuchni, ze względów praktycznych starający się aktywnie łączyć swe pasje.

Podobnie jak i wielu innych autorów Genius Creations, miłośnik fantastyki od zawsze, wychowany na Lemie i Zajdlu. Po przejściu smugi cienia koneser dobrej literatury w ogóle, o eklektycznym guście. Lista wszystkich jego literackich fascynacji byłaby zbyt długa, by zamieszczać ją w tym miejscu, ostatnio jednak na topie są zwłaszcza Haruki Murakami, Richard Morgan, Yasutaka Tsutsui, Jose Carlos Somoza, Miyuki Miyabe oraz Aleksander Kościów.

Wyznawca zasady, iż najpierw warto coś przeczytać, a dopiero potem, ewentualnie, jeśli naprawdę nie ma już żadnego innego wyjścia, napisać. Niestety, wbrew tym zasadom aktualnie pracuje nad kontynuacją Studni Zagubionych Aniołów, po czym planuje zasiąść do pisania kolejnych pięciu powieści i dwóch zbiorów opowiadań.

Najtaniej kupisz w:

Księgarnia MadBooks.pl
 logoVirtualo
Publio_logo

Najtaniej kupisz w:

Księgarnia MadBooks.pl
 logoVirtualo
Publio_logo

POZNAJ JAPONIĘ!

Artur Laisen starał się napisać powieść w stylu japońskich monogatari, czyli opowieść nawiązującą do japońskich wierzeń. Dzięki niemu poznajemy między innymi legendę okitsune, yūrei i akemasu-shimemasu oraz czytamy o różnych pojęciach związanych z kulturą japońską. Autor naprawdę umiejętnie wprowadził wszystkie te zagadnienia w powieść. Przyznaję, że Artur Laisen zainteresował mnie książkami w typie monogatari i z przyjemnością zapoznam się z innymi tego typu publikacjami.

Scoto

bloger, Jedna na tydzień

CK Monogatari to coś więcej niż przedstawienie czytelnikowi niezwykłej przygody, wypełnionej demonami, duchami i magią, jaka przydarzyła się Piotrowi Jaskulskiemu. To książka o wpływie naszej przeszłości na naszą teraźniejszość oraz przyszłość, o tym, jak istotna jest ona dla naszej tożsamości. To także dzieło o samotności i zagubieniu człowieka, o sile marzeń, o potędze iluzji, jakie sami tworzymy, o kłamstwach, jakimi karmimy siebie i innych. Książka Laisena wypełniona jest rozważaniami nad kondycją człowieka i jego życiem. Dzięki temu przy niebanalnej i interesującej lekturze sami możemy odnieść się do poruszanych tu kwestii i zastanowić się, czy wiemy dokąd zmierzamy i po co.

Małgorzata Gwara

bloger, Zapiski spod poduszki

Nie ukrywam, że jestem sentymentalna, że powieść ta w pewien sposób kupiła moją sympatię opisując moje miasto, moje Kielce. Tym bardziej, że poniekąd rozumiałam uczucia głównego bohatera i usilną chęć wyjazdu. Nie ukrywam też, że mieszkańcy Świętokrzyskiego będą szczególnie dobrze się bawić, wyłapując te wszystkie regionalne smaczki, jakimi uraczył nas autor. Jednak to naprawdę dobra powieść. Poza wartką akcją, ciekawymi bohaterami i doskonałą znajomością kultury japońskiej, dostajemy także spory materiał do przemyśleń, ale tak sprytnie wkomponowany, że nie przeciąża fabuły. Tak po prawdzie to jedyne do czego mogłabym się przyczepić to brak słowniczka. Autor lubi wtrącać japońskie słówka, lecz ich właściwego znaczenia możemy się jedynie domyślać. Ale to drobiazgi. Pomijając to, to naprawdę dobra książka i chciałabym żeby więcej takich opowiadało o moim rodzinnym mieście.

Beata Mróz

bloger, Powiało chłodem

CK Monogatari to coś więcej niż tylko ukazanie czytelnikowi niezwykłej przygody, wypełnionej demonami, duchami i magią, jaką przeżył Piotr Jaskulski. To książka o wpływie naszej przeszłości na teraźniejszość oraz przyszłość, o tym, jak istotna jest ona dla naszej tożsamości. To także dzieło o samotności i zagubieniu człowieka, o sile marzeń, o potędze iluzji, jakie sami tworzymy, o kłamstwach, jakimi karmimy siebie i innych. Książka Laisena wypełniona jest rozważaniami nad kondycją człowieka i jego życiem. Dzięki temu podczas niebanalnej i interesującej lektury sami możemy odnieść się do poruszanych kwestii i zastanowić, czy wiemy, dokąd zmierzamy i w jakim celu.

Edyta Dombrowicka

recenzent, Granice

CK Monogatari jest powieścią o magii. O magii przestrzeni, magii czasów – nie globalnych, ale indywidualnych. Akcja gna nas prawie jak w gangsterskim filmie, wszystko, by pokrzyżować plany Tego Złego. Jednak nie chodzi o wojenne łupy, o mafijne porachunki czy machlojki finansowe, ale o to, że tak naprawdę władza absolutna wiąże się z zapanowaniem nad terytorium. A do tego potrzebne jest coś więcej niż prawny dokument – wrośnięcie się w miejsce.

Panna Kac

bloger, Po książkach mam kaca

Pomysł na fabułę Artur Laisen miał bez wątpienia ciekawy: pierwotna magia drzemiąca w naturze zestawiona z kieleckim krajobrazem, japońskimi wierzeniami i odrobiną rozważań nad kondycją człowieka i jego przywiązaniem do korzeni.

Agnieszka Markiewicz

recenzent, Japonia Online

Jednak nie powinniście przejść obok tytułu Artura Laisena obojętnie. CK Monogatari oferuje ciekawą historię osadzoną w Kielcach, z niezłą dawką japońskiej kultury. Po lekturze książki nachodzi ochota na więcej, dlatego mam nadzieję, że azjatyckie motywy jeszcze zagoszczą w twórczości polskiego pisarza. Enigmatyczny klimat towarzyszy od pierwszej strony i gwarantuje nieustanne napięcie oraz zainteresowanie. Podjęcie życiowych tematów – samotności, rutyny, odnajdywania samego siebie, które trafnie obiecuje już sam opis – czyni z pozycji szczególnie wartą przeczytania. I nie zmienią to nawet błędy w tekście. Polecam.

Krzysztof Lewandowski

recenzent, GameExe

Jeśli masz ponad 30 lat, jeśli dokonywałeś ważnych wyborów w życiu, albo ich właśnie unikałeś – sięgnij po CK Monogatari. Obawiam się, że młodsi nie tyle nie zrozumieją, co nie poczują, bo jeszcze pewnych rzeczy (przychodzących z czasem) nie doświadczyli.

Bartosz Czarnecki

redaktor

A JEŚLI WOLISZ EBOOKI OD KSIĄŻEK...

Fragment powieści

1.
Kielecki spleen

Gdy w końcu Piotr dotarł na miejsce, dawno zapadł już zmrok. Teren przed bramą cmentarza w Cedzynie całkiem opustoszał. Handlującym zniczami i innymi cmentarnymi akcesoriami nie chciało się najwyraźniej marznąć w oczekiwaniu na niepewnego klienta.
Piotr wysiadł z samochodu i wyjął z bagażnika zgrzewkę lampek, zakupioną przy którejś okazji w Makro. Nie żeby przywiązywał aż tak wielką wagę do zapalania zniczy, ale z natury był zapobiegliwy.
Szedł długą, prostą alejką wzdłuż zdyscyplinowanych szeregów grobowców. Nad głową huczał zimny wiatr, smutne, deszczowe niebo przypatrywało się wszystkiemu ze zwyczajną obojętnością. Nawet w lecie było tu ponuro.
Piotr z reguły lubił cmentarze, ale preferował te stare, bardziej tradycyjne i chaotyczne. Nierówne ścieżki z rzędami omszałych nagrobków, z napisami zatartymi przez czas i pogodę. Kilkudziesięcioletnie klony i kasztany, chroniące spokój zmarłych przed tym, co czaiło się na zewnątrz. Pozostałe kieleckie cmentarze miały w sobie właśnie to coś i Piotr często żałował, że to nie na którymś z nich pochowani zostali jego rodzice. Lubił zwłaszcza cmentarz nad miejskim zalewem – często przebiegał tam rano, uprawiając jogging, zaś w nocy przypatrywał się z okien swego mieszkania zagadkowym ogniom zniczy po drugiej stronie tafli wody.
Kiedyś z lenistwa zaczął nawet rozważać egzotyczny pomysł, czy po prostu nie przeprowadzić rodziców w bardziej dogodne dla siebie miejsce, ale po krótkim wahaniu odrzucił go, nie dlatego nawet, że technicznie wydawał się trudny do zrealizowania. Chyba jednak nie chciałby, by byli zbyt blisko, by nadal przypatrywali się jego sterylnemu życiu, tak bardzo różniącemu się od ich własnego. Nie, lepiej, żeby zostali tutaj, pogrążeni w spokoju i błogiej nieświadomości.
Nieczęsto odwiedzał cmentarz w Cedzynie. Na pewno zbyt rzadko, jak na standardy ojca i matki, którzy za życia z kolei przynajmniej raz w miesiącu porządkowali groby dziadków i innych krewnych. Czasem zastanawiał się nawet, czy nie powinien odczuwać z tego powodu wyrzutów sumienia czy innego dyskomfortu. Tak czy owak jednak, nie odczuwał.
Zatrzymał się na moment, zdezorientowany, próbując odnaleźć właściwe miejsce. Jeszcze całkiem niedawno boczna alejka, w której znajdował się grób państwa Jaskulskich, była ostatnia. Dziś, stojąc tutaj, nie potrafił dostrzec końca cmentarza. Miasto martwych rozrastało się w zadziwiającym tempie, o wiele, zdawałoby się, szybciej niż położone kilka kilometrów dalej miasto żywych.
Nagle usłyszał jakiś dźwięk za swoimi plecami. Szuranie kroków? Drgnął i powoli się odwrócił, tknięty podświadomym impulsem.
Droga za nim była całkiem pusta, dopiero dwieście metrów dalej, przy samej bramie dostrzegł jakiegoś staruszka. To z pewnością nie od niego pochodził ten dźwięk. Czemu w ogóle tak go zaalarmował? Było późno, ale obecność jakiegoś innego odwiedzającego nie byłaby przecież niczym niezwykłym.
Wtem, samym kątem oka, dostrzegł ruch pomiędzy grobami po lewej stronie alejki. Szybko podążył tam wzrokiem – i znów niczego nie dostrzegł. Nie rozumiejąc czemu, poczuł, jak włos jeży mu się na karku. Czuć się nieswojo, spacerując samotnie po ciemnym cmentarzu? – pomyślał z rozbawieniem. Cholernie oklepane.
Wreszcie odnalazł właściwą alejkę i ruszył szybko przed siebie. Na grobach paliło się całkiem sporo zniczy, jak zwykle przed zbliżającym się Bożym Narodzeniem. Cóż, gdyby ktoś go pytał o zdanie, czas jak każdy inny.
Stanął nad grobem i przez chwilę wpatrywał się w wygrawerowane na marmurze litery. Ojciec zmarł we śnie, dokładnie siedem lat wcześniej, kiedy on sam przebywał w Londynie. Gdy matka obudziła się, zapewne był już zimny od dwóch czy trzech godzin. Zdążyła jeszcze wezwać pogotowie – dyspozytorka, z którą później rozmawiał, twierdziła, że miała zaskakująco pewny, spokojny głos. Kiedy pogotowie przybyło po dwudziestu minutach, drzwi były zamknięte i nikt nie odpowiadał. Po jakiejś godzinie policja w końcu wyważyła drzwi i znalazła dwa trupy. Matka leżała obok ojca na łóżku. Lekarz stwierdził dwa zawały. „Po prostu serce pękło jej z żalu” – stwierdziła cokolwiek sentymentalna ciotka Krystyna. Cóż, trzeba było w każdym razie przyznać, że ich serca biły zgodnym rytmem. Piotr, chcąc nie chcąc, uznał, że był w tym jakiś dyskretny, zupełnie nie filmowy i nie literacki romantyzm. Nutka przeznaczenia – zadziwiająco nie spektakularna i łatwa do zignorowania, a jednak dająca twarde świadectwo istnienia rzeczy, w które on sam nigdy specjalnie nie wierzył.
Niezbyt zżyta, za to liczna rodzina (Jaskulscy mieszkali w Kielcach od dobrych paru pokoleń) – te wszystkie ciotki, wujkowie i kuzyni, z którymi nie mógł nigdy znaleźć wspólnego języka – tym razem sprawnie się wszystkim zajęli. Piotr przybył niemal na sam pogrzeb. Niechętnie wytrwał do końca stypy, po czym na dwa dni zamknął się w mieszkaniu rodziców, porządkując zdjęcia i pamiątki. Czwartego dnia z samego ranka wsiadł do pociągu do Warszawy, by zdążyć na przedpołudniowy samolot do Londynu i na powrót pogrążyć się w pracy.
Gdy wreszcie zakończył swą londyńską odyseję i znów znalazł się w rodzinnym mieście, częstotliwość jego odwiedzin na cmentarzu w zasadzie się nie zmieniła. Ot, przychodził dla przyzwoitości we Wszystkich Świętych i w rocznicę śmierci, choć często tak jak dziś, z kilkudniowym poślizgiem. Krewni, z którymi przez jakiś czas utrzymywał jeszcze sporadyczne kontakty, nieco mu to wypominali, zwłaszcza wtedy, gdy nie przejawiał ochoty, by zawozić ich na cmentarz swoim samochodem. Cóż, nawet gdy matka jeszcze żyła, ku jej wielkiemu żalowi, nie przejmował się specjalnie jej licznym rodzeństwem z jeszcze liczniejszą progeniturą. Po śmierci rodziców bez większych skrupułów stopniowo zarzucił nawet i te czysto okolicznościowe relacje. Po co w końcu miałby się spotykać z ludźmi, z którymi w gruncie rzeczy nic go nie łączyło, i którzy zazwyczaj przypominali sobie o jego istnieniu dopiero wtedy, kiedy czegoś potrzebowali? Piotr racjonalnie wszystko skalkulował i uznał, że nie warto tracić czasu i benzyny, nawet, jak go przekonywała w miarę życzliwie nastawiona ciotka Krystyna, w imię pamięci matki.
Na grobie stało kilka wypalonych zniczy – pozostałości wizyty tamtych. Sprzątnął je do reklamówki, następnie pozapalał i poustawiał własne. Nigdy nie był specjalnie wierzący, ale z wyniesionego z czasów dzieciństwa rytualnego przyzwyczajenia zmówił krótką modlitwę.
Nie był też oczywiście pozbawionym ludzkich uczuć potworem, za jakiego zgodnie uznała go cała rodzina, gdy odmówił kolejnej gotówkowej pożyczki, jednak ciotka Krystyna myliła się, tłumacząc pozostałym, iż rzadko chodzi na cmentarz, bo „pamięć rodziców niesie w sercu”. Co za banał! Tak naprawdę, nie myślał o nich zbyt wiele. Jeżeli już, to nie jak o realnych osobach, lecz jak o symbolu dzieciństwa, symbolu przeszłości, która zawieruszyła się gdzieś po drodze, straciła swą ciągłość, tak że czasem zastanawiał się nawet, czy to aby na pewno jego dzieciństwo i jego przeszłość.
I tak oto Andrzej i Anna Jaskulscy stopniowo stali się częścią wieku legend; odległej monotonii ery późnego Gierka, następnie zaś na pozór mrocznych, ale we wspomnieniach dziecka w dalszym ciągu przytulnych lat osiemdziesiątych. Czasu kolejek za chlebem i rezolutnie przemierzających polskie drogi syrenek i trabantów. Czasu, gdy pomimo nieustannych kryzysów i codziennych trudności ludzie nie byli chyba aż tak zagubieni i samotni. Gdy przyszłe wyegzekwowanie we własnym życiu różnego rodzaju sentymentalnych, sielskich banałów wydawało się oczywiste, a już na pewno bardziej realne niż zrobienie kariery menadżera i uzyskanie zarobków pozwalających na zakup 120-metrowego apartamentu (cokolwiek absurdalnego w swej zakurzonej przeważnie redundancji) oraz najnowszego modelu Lexusa (założone wrażenie dyskretnego snobizmu psuła zazwyczaj gruba warstwa brudu oblepiająca czarną karoserię, jako że Piotr rzadko znajdował czas, by udać się na myjnię).
Wyprostował się i jeszcze przez moment wpatrywał w nagrobek. To dziwne, zastanawiał się po raz setny, jak bardzo jego życie różniło się od życia rodziców. A gdzie geny? Gdzie wychowanie? Czy wystarczyło skwitować tę anomalię stwierdzeniem, iż po prostu czasy się zmieniły?
Szczerze powiedziawszy, sam Piotr w najmniejszym stopniu nie miał poczucia, że osiągnięty rezultat końcowy był wynikiem jakichkolwiek świadomych wyborów – on sam jedynie konsekwentnie realizował cele, które były do zrealizowania. Egzekwował w swym życiu to, co dało się wyegzekwować. Czy tak samo było z rodzicami?
Nagle poczuł, że włos znów jeży mu się na karku. Wrażenie obecności, czyjaś uwaga, zawieszona w chłodnym powietrzu, osaczająca go pobłażliwą ironią.
Uniósł wzrok, dziesięć metrów, dalej pomiędzy grobami, żółte ślepia zaświeciły w ciemności. Kot? Bezpański pies? Lśniące źrenice spoglądały na niego kpiąco, niedbale kontemplując wraz z nim całe jego życie, bezczelnie wyśmiewając się z jego egzystencjalnych dylematów…
– Co u… – szepnął Piotr.
Żółte ślepia zgasły, jakiś cień przemknął pomiędzy nagrobkami, machając bezczelnie puszystym ogonem. Dziwne wrażenie ustąpiło. Chyba raczej pies niż kot, skonstatował Piotr odruchowo.
Ruszył w drogę powrotną. Reklamówkę ze zużytymi zniczami wyrzucił do kosza, znajdującego się w głównej alejce.
Brzęczyk „auld lang syne” złapał go w połowie drogi. Sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął srebrną, wszystko mającą nokię. Spojrzał na wyświetlacz i zdecydował się odebrać telefon.
– Tak, pani Sylwio?
– Przepraszam, że tak późno, panie dyrektorze, ale dopiero pół godziny temu dodzwoniłam się do Wieśki z logistyki… – usłyszał podekscytowany głos swej sekretarki. – Chyba miał pan rację. Żółtek jest na jutro umówiony z kimś z Warszawy, chyba z Amundsena.
– Kyubimori? – doprecyzował Piotr.
– No, toż mówię – szepnęła konfidencjonalnie pani Sylwia. – To nic pewnego, ale…
– Ozawa o tym wie?
– Nie mam pojęcia. Pewnie wie, ale niekoniecznie oficjalnie, tak więc w razie czego będzie mógł taktownie udawać, że nie wie. Jak to z tymi żółtkami.
– Uhm – mruknął niechętnie. – A Chudzik?
– Chyba równie zielony, co pan – zagalopowała się pani Sylwia – o przepraszam, nie chciałam…
– Nie szkodzi – odparł sucho. – Wiadomo gdzie i o której?
– Tego Wieśka nie powiedziała. No, ale myślę, że po prostu u niego. A… sekretarka Chudzika pytała, czy pan będzie..
– I co jej pani powiedziała?
– Że wziął pan dwudniowy urlop.
– Dobrze. – Namyślał się przez krótką chwilę. – Jednak przyjdę jutro do biura. Dziękuję.
– Zawsze do usług, panie dyrektorze – odrzekła pani Sylwia jowialnie. – A też pojedzie pan na tę jutrzejszą galę do Centrum Biznesu?
– Zastanowię się jeszcze – westchnął Piotr. – W każdym razie pani nic nie wie, jakby kto pytał.
– Jasna sprawa. Do widzenia, panie dyrektorze.
– Do widzenia – odparł Piotr i rozłączył się.
Tuż przed samą bramą zatrzymał się raz jeszcze i odwrócił, kontemplując przez chwilę rozświetloną zniczami szarówkę. Uznał, że woli, kiedy jest tutaj zupełnie pusto, tak jak teraz.
Zmarszczył brwi; wydało mu się, że jeden ze zniczy oderwał się od grobu i wzbił się w powietrze, leniwie spacerując w poprzek alejki. Wędrujący płomień? Złudzenie optyczne? Wzruszył ramionami, przeszedł przez bramę i skierował się w stronę opustoszałego już parkingu.
Piotr Jaskulski, dyrektor finansowy KZDM-Nagita Kielce otworzył drzwi swej wypasionej, choć w obecnym stanie nieco abnegackiej zarazem bryki, zajął miejsce za kierownicą i ruszył do miasta. Prowadzenie zazwyczaj pomagało mu się odstresować. Z zasady jeździł szybko, ale bezpiecznie, niedbale kontemplując poczucie kontroli nad własnym umysłem; żaden stres, żadne zdenerwowanie nie mogło mieć najmniejszego wpływu na jego reakcje i wyczucie drogi.
Tym razem jednak czarny lexus przemieszczał się powoli, klucząc pomiędzy monstrualnymi dziurami w nawierzchni, odsłoniętymi przez chwilową odwilż. Władze miasta poradziły sobie z tym problemem w typowo polski sposób – na najgorszych odcinkach ustawiono po prostu dwa znaki ”uwaga nierówna nawierzchnia” oraz „ograniczenie prędkości do 30 km/h”. Dzięki temu genialnemu rozwiązaniu uniknięto wydatków zarówno na remont nawierzchni, jak i na procesy sądowe z co bardziej pechowymi i idealistycznie nastawionymi kierowcami.
A kieleckie dziury naprawdę potrafiły zaskoczyć. Piotr przypomniał sobie potężną wyrwę na jednej z bocznych uliczek w samym mieście, znajdującą się niemal dokładnie naprzeciwko apteki, gdzie poprzedniego dnia robił zakupy. Nieźle zamaskowana przy samej krawędzi jezdni i, oczywiście, nijak nieoznakowana czaiła się na każdego, kto nie dostrzegł jej w porę. Wjechanie w nią z minimalną nawet prędkością groziło uszkodzeniami. Ciekawe, czy przed świętami postanowią coś z tym zrobić?
Pojechał prosto na pływalnię. Lubił kończyć dzień intensywną sesją na basenie. Wysiłek fizyczny, podobnie jak prowadzenie samochodu, również dawał złudne poczucie kontroli – jeśli nie nad rzeczywistością, to przynajmniej nad własnym ciałem i umysłem, nad zmęczeniem i nudą, nad poczuciem, że w jego życiu nie ma już żadnych celów, a pozostały jedynie same środki i wystarczy jeden moment nieuwagi, jedna chwila nieopanowania, by sobie o tym przypomnieć.
Kilka kilometrów za miastem, w Nowinach, znajdował się luksusowy obiekt, ale on z lenistwa wolał jeździć na basen znajdujący się nieopodal jego mieszkania. Na pozór wieczór nie wydawał się najlepszą porą – basen był wtedy zapchany łysymi osiłkami. Na szczęście tamci większość czasu i energii wkładali w rytualne umacnianie więzi grupowych: kurwowanie, rechoty i poszturchiwania. Jedynie od czasu do czasu któryś z nich leniwie wykonywał skok na główkę, rozchlapując wodę po połowie basenu, a nawet wykonywał kilka agresywnych (choć mało efektywnych) ruchów. W sumie Piotr mógł więc w miarę swobodnie poruszać się po swoim torze. Dziś jednak robił to dość niedbale, cały czas rozważając implikacje nowin, jakie usłyszał od pani Sylwii.
Członek zarządu o bliżej nieustalonych kompetencjach i uprawnieniach, podejmujący działania w sprawie kredytowania nowej inwestycji poza wiedzą dyrektora finansowego… Inwestycji, która, dodajmy, nie została jak dotąd przez nikogo oficjalnie ani choćby nieoficjalnie zaakceptowana. Nie chodziło tylko o to, że cała sprawa musiała być w oczywisty sposób niepokojąca dla samego dyrektora finansowego. Była po prostu… dziwna. W sumie tak jak i wszystko, co wiązało się z Kyubimorim. Sho jakoś nie pasował nawet do egzotycznego polsko-japońskiego zarządu firmy, który z mniejszym lub większym powodzeniem funkcjonował od paru lat.
Cóż, zapewne jutro on sam nie uniknie już mniejszej bądź większej konfrontacji. Piotr miał nadzieję, że rzecz jednak rozejdzie się po kościach, ale mogło się też okazać, że – na przykład – od dawna nie jest już dyrektorem finansowym, o czym, przez uprzejmość, nie poinformowano go, zakładając, że taktownie sam się w końcu domyśli. Takie rzeczy, jak słyszał, zdarzały się w japońskich firmach.
Nabrał powietrza i zanurkował, chcąc utopić cały spowijający go niepokój.
Do domu wrócił dopiero po dwudziestej. Zostawił samochód w hali garażowej i wjechał windą na ostatnie piętro. Czuł się kompletnie wypompowany.
Apartamentowiec, w którym mieszkał – jak szumnie ochrzcił czteropiętrowy budynek lokalny developer – na kieleckie warunki rzeczywiście trącił luksusem. Choćby z powodu windy. No a poza tym blok położony był nad miejskim zalewem, tuż nad plażą. Aż zastanawiające, jak inwestorowi udało się uzyskać zgodę na budowę, w dość efektowny sposób zakłócającą krajobraz. Piotr osobiście nigdy by jej nie udzielił. No, ale skoro apartamentowiec już powstał, pragmatycznie uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby to właśnie jemu przypadła przyjemność zamieszkania w nim. Miejsce było zresztą położone o kilka minut drogi od szarego, betonowego wieżowca, w którym się wychował, co również w jakiś sposób uwarunkowało jego wybór.
Odkąd zbiornik wyczyszczono, postawiono latarnie i stworzono żwirową ścieżkę, rzeczywiście zrobiło się tu znośnie. Zalew stopniowo przestał być domeną wędkarzy i lokalnych pijaczków, a stał się całkiem modnym miejscem. W samym budynku pomimo stosunkowo wysokiej ceny mieszkania wykupiono błyskawicznie.
Otworzył drzwi przeciwwłamaniowe i wszedł do środka, zapalając światło w przedpokoju. Niedbale rzucił na podłogę biurową teczkę i torbę z resztą ekwipunku, ściągnął marynarkę i poluzował krawat. Przez chwilę kontemplował czterdziestometrową przestrzeń salonu przechodzącego w aneks kuchenny. O takiej rozpuście państwo Jaskulscy mogliby tylko pomarzyć. Rodzice całe życie składali fundusze na domek z ogródkiem, ale prawdopodobnie nie naskładaliby na niego, nawet gdyby przyszło im żyć dwadzieścia lat dłużej.
Wyjął z podwójnej lodówki (kolejny przerost formy nad zawartością) dwie gotowe kanapki, których nie zdążył zjeść rano, oraz butelkę becka. Opadł na fotel, położył nogi na stole i bez przekonania zabrał się do konsumpcji. Od niechcenia wpatrywał się w ciemny ekran telewizora; po krótkiej chwili walki ze sobą uznał, że powinien taki pozostać.
Odstawił nadgryzioną kanapkę i sięgnął po piwo. To dziwne, ale nie czuł już zdenerwowania przed jutrzejszym dniem, chociaż dzień ten mógł przecież przesądzić o jego przyszłości w firmie. Czy sprawił to wysiłek na pływalni, czy też po prostu właśnie przekroczył jakiś punkt krytyczny, po którego drugiej stronie nie sposób już było przejmować się karierą w KZDM-Nagita? Nawet najbardziej pragmatycznym menadżerom trafiają się takie chwile. Był zaradny i miał szczęście; wcześniej czy później znajdzie sobie jakąś sensowną posadę. A jeśli nawet nie – tego wieczoru wydawało się to jakoś bez znaczenia.
„Bo ja jestem, proszę pana, na zakręcie”, z ironią przypomniał sobie słowa piosenki. Kto wie, może jednak lepiej byłoby od czasu do czasu znaleźć się „na zakręcie” niż – tak jak on – wieść życie zaplanowane co do sekundy.
Poczuł się jakoś samotnie. Oczywiście ciężko było to nazwać objawieniem. Nigdy nie miał tendencji, żeby użalać się nad sobą z tak prozaicznego powodu jak samotność. Była zbyt powszechna i zbyt banalna. W gruncie rzeczy to ona stanowiła statystyczną normę, nie zaś skromna idylla jego rodziców. Niektórzy mieli zresztą jeszcze gorzej. Taka pani Sylwia na przykład. Jej mąż pijak szczęśliwie zszedł już z tego świata, ale syn dzielnie kontynuował dzieło ojca. Piotr był pewien, iż pomimo okazjonalnego wylewania żalów w towarzystwie co bardziej zaufanych koleżanek (tutaj makiaweliczna zazwyczaj w innych sprawach pani Sylwia chyba przesadziła z tym zaufaniem, bo plotki o jej problemach błyskawicznie rozchodziły się po firmie) tak naprawdę nie ulegało wątpliwości, że jest w swoim nieszczęściu całkiem samotna. Albo Chudzik, główny księgowy i etatowy rywal Piotra jeszcze sprzed ery Kyubimoriego. Facet był tak zaganiany, że do tej pory nie znalazł czasu, żeby rozwieść się z własną żoną, która wyprowadziła się od niego już ponad dwa lata temu; nie był już nawet w stanie choćby unieść wzroku i dostrzec swojego zagubienia. Albo sekretarka Mariola, półoficjalna kochanka Chudzika – z czasów kiedy ten miał jeszcze nerwy i głowę do kochanek – której mąż i dziecko zginęli w wypadku samochodowym. Większość pracowników KZDM-Nagita sądziła naiwnie, że kolejne biurowe romanse mają jej pomóc w karierze, ale Piotr był przekonany, iż w gruncie rzeczy chodziło tutaj jedynie o kamuflowanie samotności i ucieczkę od wspomnień. Czy kuzyn Piotra, Mariusz, którego po 15 latach małżeństwa własna żona wyrzuciła z domu teściów, twierdząc, że „nie stara się zapewnić jej wystarczającego komfortu życia” i który samotność musiał odkrywać, kompletnie nieprzygotowany i niekompetentny, w czterdziestym roku życia. Albo… Piotr mógłby podać setki takich przykładów.
W sumie jego przypadek nie był szczególnie dotkliwy. Gdyby miał więcej pychy, mógłby nawet uważać, iż jego własna samotność jest w jakiś sposób lepsza, czystsza, pozbawiona tych wszystkich życiowych komplikacji i uwikłań. Tych kłótni małżeńskich i pozamałżeńskich, zdrad, nawracających nałogów, zawistnych krewnych i wypadków losowych. Tych smutnych klatek, w których ludzie z takim upodobaniem zamykali siebie samych lub swych bliskich. Samotność Piotra była bardziej subtelna, neutralna, sterylna, wynikała nie tyle z konkretnych zdarzeń czy zaniechań, co – jak przypuszczał – z samej niemożności trwałego przejścia w inny, lepszy stan, w jakiś sposób wpisanej w niewzruszone prawa fizyki. Bez trudu mógł za to wyobrazić sobie przejście w stany o wiele gorsze. W sumie do swej samotności miał chyba stosunek podobny jak do alkoholu – starał się kontemplować ją w sposób ostrożny i świadomy. Zazwyczaj się udawało.
Mimo to, cholera, czuł się tak jakoś … samotnie.
Sięgnął do szuflady komody i wyjął z niej zakurzony notes z telefonami. Robił w nim notatki już od czasu studiów. Ciekawe, czemu nigdy go nie wyrzucił? Czyżby w głębi duszy był sentymentalny?
Z analityczną pieczołowitością przebiegał kolejne stronice. Numery telefonów; wizytówki dawnych, zapomnianych epok. Zebrała się ich całkiem spora kolekcja. Większość stanowiły oczywiście numery całkiem przypadkowe, jednokrotne, pragmatyczne, począwszy od numerów hydraulików, a na numerach partnerów biznesowych z różnych etapów kariery Piotra skończywszy. Ale były też i numery, które niosły ze sobą ciekawsze historie. Nieaktualny już pewnie numer komórki Leszka, niegdyś serdecznego kolegi z oddziału Banku Świętokrzyskiego. Prawdopodobnie nadal aktualny numer telefonu Marty, miłej, spokojnej i niebrzydkiej w zasadzie nauczycielki, poznanej na imieninach kolegi, do której nie zadzwonił, gdyż wydała mu się nudna i zwyczajna – zupełnie jakby on sam był w jakikolwiek sposób niezwykły! Potem żona kolegi robiła mu nawet wyrzuty z tego tytułu, uświadomiwszy przy okazji, jak bardzo Marta czekała na jego telefon. Numer telefonu…
Sześcio- lub siedmiocyfrowe opowieści. Goście z innych światów. Numery obojętne, obrażone, dalekie, wrogie, oszalałe, wymarłe… Numery zlekceważone i porzucone, na widok których odczuwał wyrzuty sumienia.
Zatrzymał się na moment pod literą K. Zmarszczył brwi, wpatrując się w linijkę pieczołowicie zamazaną czarnym długopisem. Tak naprawdę, gdyby tylko zechciał, byłby w stanie odtworzyć go z pamięci. Jeśli zaś okazałby się nieaktualny, znalezienie nowego też nie nastręczyłoby aż tak wielkiego problemu. Potrząsnął głową, pamiętając, jak wiele wysiłku kosztowało go, by zamknąć tego dżina w butelce. Nie miał zamiaru rujnować swojej ciężkiej pracy.
Przerzucił kolejną kartkę. Tak, mruknął sam do siebie, zawsze znajdzie się choć jeden numer telefonu, pod który można od biedy zadzwonić w wieczór taki jak ten.
Wystukał na klawiaturze numer kolegi z liceum, z którym utrzymywał sporadyczne kontakty.
– Słucham? – Usłyszał w słuchawce zmęczony głos Mirka.
– Cześć – powiedział. – To ja. Piotr Jaskulski – dodał zapobiegawczo.
– O, witam pana prezesa. – Mirek jakby się ożywił. – Co słychać w wielkim świecie?
– Dyrektora – sprostował cierpliwie Piotr. – Rozumiem, że masz na myśli KZDM-Nagitę? Jeszcze miesiąc temu powiedziałbym, że same nudy, ale wraz z przybyciem nowego Japońca do zarządu zrobiło się jakby bardziej rozrywkowo. Jak źle pójdzie, to stracę pracę.
– No, no, coś takiego. – Mirek był pod wrażeniem. – Ja to średnio raz na miesiąc boję się, że stracę pracę, a ostatnio nawet częściej, bo Gruby jest wkurwiony machlojkami byłego księgowego i wyżywa się na wszystkich dookoła. No, no, nie sądziłem, że ty też miewasz takie kłopoty. Jakbyś ją stracił w ciągu najbliższego tygodnia, to daj znać, u nas jest posada księgowego do wzięcia. Mogę zarekomendować cię Grubemu.
– Posada księgowego w domu handlowym „Lux”? Dzięki, pomyślę o tym – odrzekł gładko Piotr. – A co poza tym u ciebie?
– Poza czym? Przygotowaniami do świąt? – westchnął Mirek. Gdzieś w tle zabrzmiał nieco histeryczny głos Mikołaja sprzeciwiającego się pójściu do łóżka i stanowcza replika Eli. – Poza tym nic specjalnego – dokończył. – Oboje wciąż pracujemy tam, gdzie pracowaliśmy, i zarabiamy, ile zarabialiśmy. Niestety. Mieszkamy, gdzie mieszkaliśmy, na wypadek, gdybyś chciał nas odwiedzić. A… i Mikołajek nie może się zdecydować na wybór gimnazjum…
– Gimnazjum? – udał zdziwienie Piotr. – Jesteś pewien, że nie podstawówki?
– No – zaśmiał się tamten. – Nawet nie zauważysz, jak kiedyś twój telefon odbiorą nasze wnuki. No a co tam u ciebie? Wiatr nie wieje w tym twoim hotelu nad zalewem? Jakbyś się wreszcie ożenił, miałby ci przynajmniej kto ścierać kurze…
– Dzięki, raz na miesiąc wynajmuję kobietę do sprzątania.
– Kwestię pozostałych małżeńskich potrzeb również załatwiasz przez wynajem? – zareplikował Mirek. – Też raz na miesiąc czy częściej?
– Że też po całym dniu zapieprzania chce ci się jeszcze być złośliwym – skomentował Piotr z uznaniem.
– Wrodzony talent, no a poza tym… Przepraszam na moment – przerwał Mirek. – No nie, Mikołaj, mówiłem ci już przecież, że nie… – Słowa kolegi rozmyły się w domowym rozgardiaszu.
Piotr uśmiechnął się pod nosem. Czy zamieniłby się z tamtym na jego życie? Stwierdził, że nie potrafi odpowiedzieć na to pytanie.
– No, przepraszam. – Po dłuższej chwili Mirek wrócił do telefonu. – Słuchaj, muszę kończyć, Ela mnie morduje paroma sprawami. Miałbyś ochotę wpaść do nas pomiędzy świętami? Raczej będziemy w domu. No, chyba że ty się znowu wybierasz do jakiejś Austrii czy innej Szwajcarii na narty?
– Nie, też się nigdzie nie wybieram. Kto wie, może wpadnę.
– Dobra, to na razie, zdzwonimy się. Wesołych Świąt.
– Na razie. Wesołych Świąt.
Piotr odłożył słuchawkę i przez chwilę trwał w zamyśleniu.
Otworzył drzwi balkonowe i wyszedł na taras, nabierając do płuc chłodnego, orzeźwiającego powietrza. Świeczki po drugiej stronie zalewu z trudem przebijały przez mgłę. Widok był ładny, ale…
Każdy widok musi się w końcu znudzić.
Od niechcenia przeniósł wzrok dalej, w stronę obiegającej zalew ścieżki i gęstego zagajnika, który porastał brzegi. Pojedynczy szczegół przykuł jego uwagę: jakieś światło wędrowało pomiędzy krzakami, rozświetlając otulone mgłą konary. Ktoś przedzierał się przez zagajnik z latarką? O tej porze? Ale nie, światło bardziej przypominało wędrującą w powietrzu pochodnię niż anemiczny blask latarki. Przypomniał sobie tamtą scenę na cmentarzu – znicz frunący leniwie w poprzek alejki. Kolejne złudzenie? Gra nadpobudliwej wyobraźni?
Ognik hipnotyzował go swymi na pozór przypadkowymi, a jednak w jakiś sposób dziwnie celowymi ruchami. I znów tak jak wtedy na cmentarzu poczuł, że czyjeś oczy przeszywają go na wskroś, jednym nieludzko przenikliwym, niebezpiecznym spojrzeniem ogarniając całe jego życie…
Z wysiłkiem zamrugał powiekami i potrząsnął głową. Tajemniczy ogień zniknął. Ha, naprawdę jeszcze tylko tego brakuje, żeby mi, najnormalniej w świecie, odpierdoliło, pomyślał z autoironią.
Ziewnął przeciągle i wrócił do mieszkania, starannie zamykając za sobą drzwi na balkon.
Szybko dopił piwo, przebrał się w piżamę, nastawił budzik na siódmą i prawie zaraz zasnął.
Choć zupełnie się tego nie spodziewał, przyśniły mu się demony.

CK Monogatari - Artur Laisen © Paweł Dobkowski