Najtaniej kupisz w:
%
Średnia ocena % ze wszystkich recenzji
Czarownica znad Kałuży – Artur Olchowy
Świat sprzed wojny, która zdziesiątkowała ludzkość, pamięta już tylko Koślawa – stara zielarka mieszkająca nieopodal mazurskiego Okartowa. Przeczuwając zbliżającą się śmierć, przyjmuje na ucznia syna miejscowego gospodarza, by przekazać mu całą swą wiedzę.
Tymczasem do wsi przybywa nowy wikariusz. Realizując swoją szczególną misję, burzy ustalony ład okartowskiej społeczności.
W walce o małą ojczyznę i jej mieszkańców Czarownicy przyjdzie zmierzyć się nie tylko z bezwzględnymi i niekiedy szalonymi ludźmi, lecz także z własną starością, chorobą i sumieniem.
Przed wami niesamowita książka autora, którego naprawdę warto zapamiętać. Szczerze polecam!
Robert J. Szmidt, autor Samotności Anioła Zagłady, Łatwo być bogiem i Ucieczki z raju
Proza Olchowego to proza specyficzna. Jeśli szukacie literatury stricte rozrywkowej, to „Czarownica…” jak i inne produkcje Artura nie jest dla was. Rozrywkę tam bowiem znajdziecie, ale doprawioną przyprawami, które niekoniecznie zniesie co słabsza czytelnicza głowa.
Marcin Podlewski, autor cyklu Głębia
Tytuł: Czarownica znad Kałuży
Rok I wydania: 2017
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 510
druk: ISBN 978-83-7995-102-4
ePub: ISBN 978-83-7995-103-1
mobi: ISBN 978-83-7995-104-8
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
Bezczelny gówniarz z Warszawy, któremu się wydaje, że jest pisarzem. Współtwórca GOREktywu i emerytowany stołeczny konwentorob.
Prywatnie usłużny niewolnik świnek morskich – liczy na dobrą posadę w Nowym Porządku, gdy już przejmą władzę nad światem. Nie lubi o sobie pisać w trzeciej osobie, prawda, Arturze? Prawda.
Najtaniej kupisz w:
Najtaniej kupisz w:
W PRZEDSPRZEDAŻY PAKIET: KSIĄŻKA + EBOOK
PREMIERA 17.06.2017 - FANTASMAZURIA OSTRÓDA
Przed wami niesamowita książka autora, którego naprawdę warto zapamiętać. Szczerze polecam!
Powieść Artura Olchowego jest z jednej strony niewątpliwie powieścią post-apo, z drugiej – tekstem całkowicie innym, niż sugeruje ta przynależność gatunkowa.
Lokalne legendy o wiejskich czarownicach to prawdopodobnie jeden z najpopularniejszych i przez to najbardziej wyeksploatowanych motywów polskiej fantastyki. Mimo to, Arturowi Olchowemu udało się ten pomysł wykorzystać oryginalnie i bez sztampy.
Historia opowiedziana w „Czarownicy znad Kałuży” dobitnie pokazuje, jak łatwo utracić to, nad czym rzesza ludzi pracowała przez stulecia. I jak łatwo ogłupiałą tłuszczę zmanipulować: bez względu na fakt, czy manipulator stoi po jasnej, czy też ciemnej, stronie mocy.
Proza Olchowego to proza specyficzna. Jeśli szukacie literatury stricte rozrywkowej, to „Czarownica…” jak i inne produkcje Artura nie jest dla was. Rozrywkę tam bowiem znajdziecie, ale doprawioną przyprawami, które niekoniecznie zniesie co słabsza czytelnicza głowa.
„Czarownica znad Kałuży” wchłonęła mnie bez reszty. Powieść Olchowego to po prostu kawał dobrej literatury, balansującej na cienkiej granicy pomiędzy powieścią popularną, rozrywkową, a zaangażowaną, ambitniejszą formą.
Nie można powiedzieć, że „to obyczajówka postapo, na którą czekaliście od…”, bo takiej książki jeszcze nie było.
Olchowy tworzy własny unikalny świat z badaniem faktów godnym autora z dwa razy dłuższym stażem, jakiego nie powstydziłyby się największe nazwiska polskiej literatury. Olchowy to Reymont polskiego postapo. Napakowany Reymont z Waltherem w jednej dłoni i koszykiem ziół w drugiej.
W PRZEDSPRZEDAŻY PAKIET: KSIĄŻKA + EBOOK
Czarownica znad Kałuży – Artur Olchowy
fragment
(wersja przed redakcją i korektą)
1.
Przełom sierpnia i września jest dla mieszkańców Okartowa okresem wytężonej pracy, nie tylko z powodu żniw, chociaż te zabierają najwięcej czasu. Dzieci wciąż przepędzają bydło na pastwiska, a potem szukają w lesie grzybów, jeżyn i malin. Kobiety zbierają w przydomowych ogródkach i zdziczałych sadach skarłowaciałe jabłka i śliwki, rwą pomidory i ostatnie ogórki, robią dżemy, kiszonki, octy, nalewki i inne przetwory. Mężczyźni rąbią drewno na opał na całą zimę, łatają dachy, zbijają koryta, szykują sanie, reperują wozy. W bezdeszczowe dni całe rodziny wyjeżdżają o świcie na pola. Poranna mgła, kapuśniaczek lub ulewa więżą całą wieś w domach, w kuchni przy piecach i kominkach, gdzie ludzie czekają, aż po deszczu nieutwardzone drogi wyschną na tyle, żeby wozy nie utknęły w błocie. W taką pogodę cerują pościel i odzież, naprawiają sieci, wyciągają nadgryzione przez mole starożytne kurtki i kożuchy, często jeszcze przedwojenne. Sprzątają domy, a czasami po prostu spotykają się na ganku jednego z nich i wymieniają uwagi na temat zawsze złej pogody, zawsze złego zdrowia, zawsze złych dzieci.
Poza tym trzeba wymłócić zwiezione zboże, połatać łodzie po całym sezonie, wzmocnić żagle przetrzepane porywistymi szkwałami, naprawić drewniane slipy przy moście i uwędzić połów, nasycając powietrze w wiosce jałowcowym dymem z wędzarek.
Rżyska pod lasami przejmują drwale i smolarze, przygotowujący mielerze do wypalania węgla drzewnego, dołączają do nich cieśle ze swoimi narzędziami, którzy w polu wstępnie obrabiają belki i krokwie. Stuletnie budynki trzeba zabezpieczyć przed chłodem i sztormowymi podmuchami wiatru od jeziora – jednego lub drugiego, dlatego potrafiący obchodzić się z drewnem mają pełne ręce roboty. Sama wioska też wymaga pracy. Gospodarze zwożą kamienie, którymi wiejska biedota łata dziury wybite kołami wozów i kopytami koni w wiekowej drodze. Droga była kiedyś kamienna, ale później, lata temu, przykryto ją asfaltem, który z każdym rokiem kruszeje i w sumie zostało go już niewiele. Także most co roku potrzebuje nowych podpór z pni, przez co nie da się już pod nim przepłynąć nawet kajakiem, tak gęsto są ustawione. Dlatego rybacy wybudowali dwa koryta, którymi wciągają łodzie na górę z jednej strony i spuszczają je na drugą. To jedyny szlak między dwoma akwenami.
Jadąc polnymi i leśnymi drogami, mieszkańcy czasami napotykają przygarbioną staruszkę. Wolnym krokiem przemierza ona łąki, zagląda do otoczonych trzciną tonsur stawów ukrytych w zagłębieniach pomiędzy pagórkami, przeciska się przez zarośnięte brzegi Kałuży, w skupieniu wpatruje się w leśną ściółkę. Od czasu do czasu klęka na ziemi i sprawnie wykopuje lub zrywa jakąś roślinę. Starannie otrzepuje ją z ziemi, a następnie wyciera korzeń ściereczką i ogląda listki lub kwiaty przez okulary z grubymi szkłami. Wkłada zdobycz do koszyka, po czym z trudem wstaje i kontynuuje marsz. O tej porze roku szuka liści i łodyg piołunu, pokrzywy, skrzypu, kozłka; wyrywa korzenie mniszka; wykopuje czosnek, jaskółcze ziele i żywokost; zrywa owoce jałowca, dzikiej róży i głogu. Innym razem cały kosz ma pełen baldachów jagód czarnego bzu.
Kiedy do staruszki podejść bliżej lub jeżeli wiatr wieje od jej strony, można usłyszeć, jak mruczy coś pod nosem. Niektórzy twierdzą, że po prostu gada do siebie, inni, że zaklina zioła lub przeprasza je za wyrządzoną krzywdę.
Z pełnym koszykiem kobieta wraca do swojego gospodarstwa położonego kilka kilometrów od wioski, za sosnowym lasem, w którym gnije porośnięta mchem i trawą wojskowa ciężarówka, i za brzozowym zagajnikiem skrywającym pruski cmentarz. W domu zebrane rośliny czyści i myje, a potem część wiąże w luźne pęki i wiesza na sznurze na poddaszu, kwiaty rzuca luzem na rozciągnięte pomiędzy krokwiami prześcieradła, niektóre owoce i łodygi zalewa spirytusem, jeszcze inne zanurza na noc w przegotowanej wodzie, a tak powstałe preparaty przelewa do butelek do wódce i piwie. Korzenie i kłącza tnie na grube plastry i nanizane na nici rozwiesza na ścianach kominka. W wiosce nazywają ją różnie: Starsza, Wiedząca, Lekarka lub Koślawa, no i wiedźma, bo tak mówi o niej proboszcz. Jak naprawdę się nazywa, nikt nie wie. Skąd się wzięła w Okartowie? Nikt nie pamięta. Wiadomo tylko, że była tu od zawsze, może nawet od wojny.
Staruszka też czuła w kościach, że jesień zbliża się wielkimi krokami.
Michaś, najstarszy syn Staszka Kani, bimbrownika, nie lubił tej pory roku. Podobnie jak każdej innej, ale teraz akurat zbliżała się jesień, dlatego nie lubił jesieni. Uważał się za nieszczęśliwego chłopca. Znów spędzał całe dni, karnie wykonując polecenia rodziców. Nie były to polecenia bezsensowne, o nie, ale takie banalne. Takie przyziemne. Tak bezmyślne jak młócka.
Tłukł zboże rozrzucone na klepisku w stodole, błądząc w obłokach, bo przecież nie musiał skupiać uwagi na waleniu kijem. No, nie do końca, bo przecież tłukł naprzemiennie z ojcem, co wymagało synchronizacji. Rytmiczne łup, łup, łup pozwalało odpłynąć myślami gdzieś daleko. To i odpływał. Przez to czasem uderzał w cep ojca, ale to opóźniało pracę tylko o kilka sekund. Na nowo musieli rozbujać dębowe bijaki i po chwili rytmiczne łupanie znów rozbrzmiewało na całe gospodarstwo, zgrywając się z podobnymi odgłosami dobiegającymi z co drugiej stodoły we wsi. Staszek już nawet nie strofował syna. Wzdychał tylko ciężko, bo co miał robić? Chłopak był karny, posłuszny i niegłupi – to pewne, ale nieuważny i ta jego nieuwaga stanowiła nie tylko problem, ale też zagrożenie. Jak wtedy, gdy zamiast pilnować destylatora, dłubał przy jakimś żelastwie wygrzebanym w lesie z przedwojennego pojazdu. Miał jedynie patrzeć na wskazówkę manometru i w razie potrzeby otworzyć zawór. Nawet temu zadaniu nie podołał. Nie odszedł od aparatury, a mimo to znalazł sobie coś tak zajmującego, że o poleceniu po prostu zapomniał. Ręka Pańska i tarcza anielska, że nic mu się wtedy nie stało. Po tym wypadku cała prawie wieś śmiała się z chłopaka, ze Staszka zresztą też. Później zaczęły się narzekania, bo nowy sprzęt nie był już tej samej jakości – wódki było mniej, a i paliła jakoś inaczej. Cała złość skupiła się na jego synu, który zaczął jeszcze częściej chodzić własnymi drogami, a z każdej wyprawy znosił pordzewiałe urządzenia, ciekawe kamyki, jakieś rośliny.
Michasia nie wyśmiewał tylko sołtys. Wesoły pięćdziesięciolatek często odwiedzał Staszka i czasami zagadywał młodego z sympatią i zainteresowaniem. W swojej wiosce starał się zagospodarować każdego. Wyznawał zasadę, że skoro już Bóg zesłał do wioski kobietę lub mężczyznę, chromego lub zdrowego, starca lub dziecko, to miał w tym swój cel, a sołtysa zadaniem było ten cel odkryć. Dlatego właśnie biedota bez ziemi lub z niewielkim nieurodzajnym poletkiem łatała drogę i zabezpieczała most za chleb, rybę lub dziczyznę. Dlatego też proboszcz na jego prośbę zbierał datki na dziecko Zarembów, kalekie, odkąd wpadło pod wóz, żeby mieszkańcy mogli być chrześcijanami nie tylko w słowie, ale i w czynie. Sposoby zagospodarowania mieszkańców czasem nie pojawiały się od razu. Nie raz sołtys nieźle się nafrasował, zanim znalazł komuś przynależne mu miejsce. Tak też od dłuższego czasu łamał sobie głowę nad Staszkowym pierworodnym. Aż wreszcie wpadł mu do tej głowy pomysł.
Któregoś wrześniowego dnia sołtys przyszedł ubrany w marynarkę, co oznaczało, że jest to wizyta urzędowa i o sprawach urzędowych będzie rozmawiał. Usiadł w kuchni, za pięknie wyszlifowanym drewnianym stołem, zwrócony plecami do rozpalonej kuchni z garem bobu na fajerce. Haustem wychylił podaną przez gospodarza czarkę wódki i odstawiwszy ją, rozłożył dłonie na blacie. Dzieci Staszkowie z kuchni wygonili, ale sołtys domyślał się, że pewnie wszystkie stały za drzwiami z uszami przy deskach, dlatego zamierzał być delikatny. Jak zawsze.
– Staszek, twój najstarszy chłopak nie nadaje się na rolę. Nie nadaje się do gorzelni. Rybakom czy drwalom też nie ma co go oddawać. Wiesz o tym. – Sołtys poczekał, aż mężczyzna skinieniem potwierdzi, że zgadza się ze zdaniem urzędnika. Widział, jak mięśnie na żuchwie bimbrownika pulsowały, przez co jego twarz naprzemiennie wyrażała gniew i rozczarowanie. – Ale nie jest głupi. Kto wie, może jest mądrzejszy od nas obu razem, dlatego nie może się zmarnować.
Znów czekał, aż Staszek kiwnie głową, ale nie podjął tematu, dopóki gospodarz nie zorientował się, że sołtysowi zaschło w gardle. Po wypiciu porcji płynnego ognia gość na moment stracił oddech, po czym wrócił do tematu.
– No… dlatego pomyśl, czy może nie dać go na naukę na Wiedzącego. Sam wiesz, że chłopak kwiatki znosi i jakieś urządzenia, prawda? Masz tego całą szopę. To może dać syna Koślawej? Ta go nauczy. Ona lubi takich zadumanych. Masz jeszcze czwórkę dzieci. Któreś się nada do przejęcia gospodarki, bo przecież nie wszystkie. A najstarszy na Wiedzącego. Jaki zaszczyt! Uczony, i to jedyny na całą wioskę, a nawet na kilka wiosek! Taki zaszczyt – powtórzył. – Będziesz miał chłopaka uczonego bardziej niż wielebny. Przecie Koślawa czyta, tak? – spytał, przesuwając naczynie w stronę rozmówcy. Już nie czekał na potwierdzenie ostatniej wypowiedzi.
– No… – Znów zaczerpnął ze świstem powietrza. – To ja jutro idę do Wiedzącej. Mam twoją zgodę?
– Masz – Staszek odpowiedział bez zastanowienia. Od dawna rozmyślał nad przyszłością syna. Kto wie? Może pomysł sołtysa wcale nie był taki absurdalny, skoro chłopak, gdy się zastanowić, czasem faktycznie zachowywał się jak stara lekarka z kolonii: gadał dziwnie, skupiał się na rzeczach zupełnie bez sensu. No i dużo czasu spędzał na mamrotaniu pod nosem. Po prawdzie nie gadał do siebie, ale po jego twarzy, zmarszczonych brwiach i dziwnych grymasach widać było, że rozum wyrzuca myśli, że w myślach rozmawia ze sobą na tematy, których nikt we wsi nie rozumiał.
Za drzwiami chłopak w napięciu chwytał każde słowo. Starając się zachować ostrożność, żeby drzwi nie zaskrzypiały, przyciskał ucho do starych desek. Słuchał z mieszanką podniecenia i strachu. Wiedział, że sołtys ma rację, gdy mówi o nim, że nie jest głupi. Sam doszedł, jak działa aparatura w warsztacie ojca. Rozwiązywał w mig zagadki Milewskiego, które mężczyźnie przekazał wraz z gospodarstwem dziadek-gawędziarz. Dostrzegał też zjawiska, które inni wokół ignorowali. Jak to jest, że gruba mucha lata na takich małych skrzydełkach, a chuda czapla musi mieć takie wielkie? Czemu psy mają taki dobry węch, a ludzie nie? Gdzie znikają gwiazdy, gdy wychodzi słońce? Zdawał też sobie sprawę, że niektórzy dorośli byli głupsi od niego. Nawet ksiądz, co wydało mu się szczególnie szokujące. Odkąd pamiętał, zamiast słuchać wielebnego, na mszy oglądał polichromię, wyobrażając sobie, jak wyglądało życie przed wojną, wszak kościół był przedwojenny. Z pewnym rozczarowaniem dochodził do wniosku, że wtedy ludzie żyli podobnie jak dziś. Dziwił go brak ilustracji pojazdów, które gniły w lasach, a z których wyciągał tajemnicze urządzenia. Potem w szopie lub w piwnicy rozbierał je na części, starając się odkryć ich przeznaczenie i sposób działania.
Koślawą widywał na targach – antypatyczną staruszkę pomarszczoną jak stara śliwka, która urywanymi zdaniami przepędzała wszystkich klientów i za każdym razem kłóciła się z wielebnym, mającym w starej Wiedzącej swojego umiłowanego wroga. Umiłowanego, bo stanowiła wdzięczny i niewyczerpany temat kazań i homilii. Michaś nie znał jej zbyt dobrze i chyba nie lubił. Była u nich w domu kilka razy. Kazała mu wtedy stanąć przed sobą w samych majtkach, mimo chłodu w izbie, odwrócić się plecami i stanąć prosto, potem schylić się najgłębiej jak potrafi, do tego zaglądała mu w zęby i uszy. Potem wieszała na ścianie izby planszę z wymalowanymi rzędami różnych obrazków, z których każdy kolejny rząd był mniejszy. Kazała zakrywać jedno oko i zgadywać, a potem to samo z drugim. Nie wiedział, co się stanie, jeżeli nie zgadnie, dlatego starał się z całych sił. Krowa, kaczka, ryba jakaś, dzik, żuk…
Poza tym rodzice wydawali się jej bać, przynajmniej tak to zapamiętał. Zanim przyszła, przez cały dzień sprzątali dom i obejście. Nie pamiętał szczegółów – to było tak dawno – ale stara kobieta różniła się od innych mieszkańców wioski.
Rodzeństwo patrzyło na niego z szeroko otwartymi oczami i ustami. Wiedziało, że decyzja już zapadła. Wszyscy też rozumieli jej nieodwołalność. To nie jest tak, że brata nie lubili, ale w porównaniu z pozostałymi rówieśnikami we wsi był dziwny. Nie chciał się bawić, bo twierdził, że zabawy na podwórzu są nudne. Nie spotykał się z innymi dziećmi, nie psocił, tylko siedział w szopie zakopany po uszy w zardzewiałych gratach, które pracowicie zbierał po leśnych wykrotach. Sam zainteresowany nie mógł się zdecydować, czy bardziej jest podniecony czy przestraszony. Wiedział tylko, że zostanie Wiedzącym i będzie znał czary.