Diabły z Saints – Marcin Rusnak
Świat znalazł się w ruinie, cywilizację zastąpił chaos. W ocalałych z wojennej zawieruchy miastach królują gangi i handlarze niewolników. Większość ludzi wyznaje tylko jedno prawo, prawo silniejszego. Tylko gdzieniegdzie próbuje się utrzymać dawny ład. Alan i Zack mają szczęście żyć w rybackiej wiosce Saints, gdzie czas upływa im na prostych obowiązkach i zabawach z rówieśnikami.
Idylla nie trwa jednak wiecznie. Osada pada ofiarą napaści, z której tylko oni dwaj wychodzą cało. Pozostawieni samym sobie, są zmuszeni do walki o przetrwanie. Niełatwą sytuację komplikują rodzące się pytania.
Czym są osobliwe moce, które budzą się w chłopcach? Czy atak na wioskę naprawdę był dziełem przypadku? Jaką mroczną tajemnicę skrywali rodzice Alana i Zacka? Co łączyło ich z legendarnym łowcą potworów?
Alan i Zack ruszają w poszukiwaniu odpowiedzi przez świat opanowany przez potwory w ludzkiej skórze i nieskrywające swojej natury bestie.
Informacje o książce
Seria: Diabły z Saints, tom I
Rok II wydania: 2023
Format: 14×20.5 cm
Liczba stron: 424
książka: ISBN 978-83-7995-732-3
ebook: ISBN 978-83-7995-733-0
Ceny sugerowane:
książka: 59,99 zł
ebook: 39,99 zł
Fragment
1
Heksameron żółtych traw, 33. rok po Upadku Republiki
Łódka wróciła nad ranem i wszyscy uznali to za zły znak.
To Zack zauważył ją jako pierwszy. Wyszedł z chaty i pobiegł za krzewy zdziczałego agrestu, żeby ulżyć pęcherzowi. Nocne niebo wisiało nisko jak płótno namiotu, blade ślepie księżyca spozierało z okrutną obojętnością. Chłodne powietrze lgnęło do skóry, niskie fale szemrały cicho, łagodnie.
Chłopak opuścił koszulę nocną i już miał wracać, kiedy na brzegu dostrzegł jakiś kształt. Zbliżył się o krok, i o kolejny. Nie musiał iść dalej – było jeszcze ciemno, ale Zack miał doskonały wzrok, wszyscy tak mówili.
Pobiegł do chaty, podszedł do łóżka rodziców. Ojciec pochrapywał, ale matka natychmiast otworzyła oczy i podniosła głowę.
– Co się stało? – Mary Ann głos miała trzeźwy, czujny, podszyty niepokojem. Chłopak pomyślał, że może wcale nie spała.
– Łódź wróciła.
– Znowu?
– Sam widziałem. Wyrzuciło ją na brzeg.
– Dobrze. Idź do łóżka.
Zack nie zamierzał posłuchać. W pośpiechu założył spodnie i koszulę i czekał, aż matka obudzi ojca. Od Willema Cobsona czuć było bimbrem Franklinów; otaczało go niewidoczne, cierpkie, mdłe halo trawionego alkoholu.
Kiedy mężczyzna usłyszał, co się stało, wstał, mamrocząc, i również zaczął się ubierać. Odchrząknął, dwukrotnie strzepnął palcami lewej dłoni w geście chroniącym przed złem.
– Chcesz iść ze mną? – zapytał syna.
Wyszli z chaty i ruszyli w stronę plaży. Hałas musiał obudzić Falstaffa, bo pies wyskoczył z budy, szczeknął dwa razy i pobiegł za swymi panami.
Łódka wciąż tam była: zwyczajna dłubanka z namokłego tarmasowego drewna, lekko przechylona na bok. Pora przypływu minęła i fale ledwie muskały wąską rufę.
Falstaff dopadł do łodzi jako pierwszy, oparł łapy na burcie i zajrzał do środka. Szczeknął kilkakrotnie, nie zwracając uwagi na upomnienia, bez przekonania machnął ogonem. Później przekrzywił łeb i popatrzył w stronę Cobsonów.
– Zaczekaj tutaj – polecił Willem.
Zack zatrzymał się posłusznie i patrzył, jak ojciec zbliża się do dłubanki. Szedł wolno, nerwowo zaciskał pięści. Wyglądał, jakby wstrzymywał oddech. Zostały mu trzy kroki, już tylko dwa…
Stanął przy łódce. Milczał, a sekundy ciągnęły się, długie i napięte niby żyłka, na której końcu szarpie się szczupak.
Ojciec przykucnął i pogłaskał Falstaffa po kosmatym łbie.
– Chodź, Zack – powiedział. Brzmiał, jakby nie miał siły zaczerpnąć powietrza.
Potworna rzecz, ta nadzieja, pomyślał chłopak.
Chwilę później stał u boku ojca i psa, nad łódką, w której trzy dni wcześniej złożyli ciało jego brata.
Alan Cobson wciąż leżał w środku, martwy. Wyglądał jak skóra zdjęta z Zacka. Wysoki i szczupły, z bladą twarzą nakrapianą pojedynczymi piegami. Wilgotne rude włosy przykleiły mu się do czoła. Sina, pozbawiona życia dłoń wysunęła się spod cienkiego całunu, jakby poszukiwała czyjegoś dotyku.
Gdzieś za ich plecami skrzypnęły otwierane drzwi. Najpierw na kamieniach, później na piasku zachrzęściły buty.
– Wróciła? – rozległ się pomruk pana Franklina.
– Jak widać.
– To już drugi raz, Will. Zły znak.
– Wiem, Steffe. Wiem. Pomożesz mi ją wypchnąć?
– Teraz?
– Teraz – potwierdził Cobson. – Nie chcę, żeby Mary Ann musiała na nią patrzeć.
Mężczyźni rozebrali się, obrócili dłubankę dziobem ku falom i wepchnęli ją z powrotem do morza. Sunęli z nią coraz głębiej i głębiej, aż woda sięgnęła im po pachy. Wtedy zawrócili. Wyszli na plażę i ociekając zimną wodą, patrzyli, jak drewniana łupina stopniowo niknie w ciemności.
– Do trzech razy sztuka, co, Will? – mruknął pan Franklin.
Zack podejrzewał, że kto inny dostałby za takie słowa w zęby, jednak ojciec tylko uśmiechnął się smutno i skinął głową. Odburknął coś, a Steffe Franklin odpowiedział wesołym parsknięciem i poszedł do siebie.
– Chodź, Zack – powiedział Willem Cobson.
– Jeszcze ją widzę. Zaczekam.
Ojciec wzruszył ramionami i powlókł się do chaty. Zack usiadł na chłodnym piasku, a Falstaff legł obok i złożył mordę na nodze chłopca. Lato dobiegało końca i noce znów robiły się chłodne. Przyjemnie było czuć na boku gorące psie cielsko, wpleść palce w poskręcaną sierść.
Chłopak siedział tam tak długo, aż łódź i dla niego stała się niewidoczna. Wtedy podniósł się, otrzepał spodnie z piasku. Czuł się dziwnie pusty. Jak dłubanka, którą fale niosły na otwarte morze.
– Żegnaj, braciszku – mruknął, bo coś mu podpowiadało, że tak trzeba. Żegnał się już po raz trzeci i za każdym razem wydawało się to tak samo trudne.
Cóż, do trzech razy sztuka, jak powiedział pan Franklin.
Zamierzał zawołać Falstaffa i wrócić do domu, kiedy pies nagle poderwał się z miejsca i ujadając, podbiegł kawałek w stronę krańca wioski. Cobsonowie żyli prawie na samym skraju, dalej mieszkali tylko Franklinowie i stara Bessie Walton.
– Co się stało, Fal? – zapytał Zack, podchodząc bliżej. Z psiego gardła dobywał się teraz stłumiony warkot. – Co jest?
Zatrzymał się, wytężył wzrok. Falstaff nie należał do wielkich psów, ale nie znał strachu – rok wcześniej rzucił się na kuguara, który zabłąkał się w okolice wioski. Walczyłby wtedy do ostatniej kropli krwi, gdyby syn Stocktonów nie przepędził wielkiego kota strzałem ze strzelby.
A jednak teraz nie poszedł w mrok. Stał w miejscu, warcząc wściekle, choć z każdą chwilą warkot stawał się cichszy. Kiedy psia łapa drgnęła i postąpiła w tył, Zack poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Nie czekał dłużej.
– Fal, do nogi! – rozkazał, po czym ruszył w stronę chaty. Z początku starał się iść powoli, raz po raz zerkając przez ramię, ale z każdym kolejnym krokiem przyspieszał i nic na to nie mógł poradzić. Wiedział, że coś tam jest, że coś czai się w mroku… Czuł na sobie czyjeś spojrzenie tak wyraźnie jak nigdy wcześniej. Ramiona pokryła mu gęsia skórka.
Ostatnich kilkanaście kroków przebiegł. Wpadł do chaty, po czym zamknął drzwi za sobą i Falstaffem. Pospiesznie, roztrzęsionymi rękoma odnalazł żelazną zasuwę i przesunął ją szarpnięciem. Odetchnął z ulgą, kiedy rygiel wskoczył na miejsce. W domu byli bezpieczni. Cokolwiek by się działo, tu ojciec ich obroni.
– Zack? – usłyszał zaniepokojony głos matki.
– To ja, mamo.
– Wszystko w porządku?
– Tak – skłamał. Rodzice mieli wystarczająco dużo zmartwień. – Tak, dobranoc.
Wrócił na posłanie. Od śmierci Alana siennik wydawał się przeraźliwie duży i pusty. Zack szeptem przywołał Falstaffa, po czym przytulił się do niego i okrył ich obydwu kocem. Trząsł się, jakby spędził na dworze całą noc.
Do świtu nie zmrużył oka. Chłonął psie ciepło, wsłuchiwał się w nocną ciszę i ze strachem myślał o czymś nieznanym i potwornym, co czaiło się w mroku.