Drzewo wspomnień
Magdalena Lewandowska i Małgorzata Lewandowska

Źle się dzieje w Daborze. Pozbawione przywództwa Witii i nękane atakami potężnego cesarstwa Hemaru państwo chyli się ku upadkowi. Okradany przez urzędników skarbiec świeci pustkami. Po wielu latach wojny brakuje wiary w to, że nierówna walka z cesarstwem ma jakikolwiek sens.

W desperackiej próbie ocalenia Daboru na nową przywódczynię  wybrana zostaje Saja – dwunastoletnia wnuczka ostatniej Witii. Z pomocą woja Mira, wilka Skry, zielarek, sieci daborskich agentek i wtrącających się we wszystko duchów przodkiń młoda Witia musi wypełnić swoją pierwszą misję – zatrzymać nieuchronną inwazję Żeglarzy z wysp Trogen, bezwzględnych piratów sprzymierzonych z cesarstwem.

Pełna słowiańskiej magii opowieść o dojrzewaniu i kształtowaniu charakteru, o mocy, jaką niesie wierność tradycji.

PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 23,99 ZŁ

Informacja o książce
Seria: Witia, tom 1

Rok I wydania: 2018
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 522

książka: ISBN 978-83-7995-199-4
ePub: ISBN 978-83-7995-200-7
mobi: ISBN 978-83-7995-201-4
audiobook online: ISBN 978-83-7995-243-4

Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook online: 39,99 zł

Fragment

Rozdział 1

Wiele lat pozostawał Dabor bez przewodnictwa Witii. Wiele ucierpiał od wojny i ataków nienawistnych sąsiadów. Niezliczeni mężowie padli od mieczy Cesarstwa i strzał plemion nadchodzących z Rudzi. Niezliczone niewiasty owdowiały, a dzieci bez opieki rodziców niedolę cierpiały. Wojan z Chłodnej, „Kroniki Daboru”

Cienkie smugi dymu unosiły się nad pogorzeliskiem, oplatając martwe ciała zwiewnym całunem. Zimne powietrze pachniało świeżym śniegiem, spalonym drewnem i krwią. Wiatr miękko unosił rozerwane strzępki ubrań, jakby chciał przykryć nagość porzuconych na ziemi zwłok.

Samotna dziewczyna pochylała się nad jednym z ciał. Szare przerażone oczy wpatrywały się w martwą, przyprószoną popiołem twarz.

– Mamo? – szeptały zmarznięte, drżące usta. – Obudź się, mamo… Blade usta matki milczały. – Ciiii, cichutko…… – wyszeptał wiatr. – Cichutko, kochanie… – Mamo?! Proszę, obudź się! – Głos dziewczyny zabarwiony był histerią. – Tata… tata chyba nie… chyba nie żyje… – Ciiii, nie płacz, Saja… – szeptał wiatr. Gdzieś z lasu dobiegł odległy tętent kopyt. Dziewczyna podniosła głowę, z przerażeniem wyglądając napastników. – Mamo! Mamo! Obudź się! Proszę! – Schowaj się… – szeptał wiatr natarczywie. – Schowaj się…

***

Świst pędzącej strzały przerwał ciszę zimowego przedświtu. Chwilę potem rozległ się głuchy dźwięk padającego na ziemię ciała. Przez ośnieżoną leśną polanę wielkimi susami przebiegł ogromny wilk. Powąchał zbłąkane krople krwi. Różowym jęzorem oblizał drzewce strzały wbitej głęboko w bok sarny.

– Zostaw to, Skra! – Męski głos odbił się echem po polanie. – Jeszcze ci zadra jakaś wlezie!

Wilk posłusznie cofnął się i z cichym skomleniem przysiadł nieopodal ofiary. Czujnym wzrokiem śledził zbliżającego się od brzegu lasu myśliwego. Dzierżący łuk mężczyzna przedarł się w końcu przez zaspy śniegu. Stanął obok wilka i poklepał czule ciemną głowę zwierzęcia.

– Dobra robota, chłopie – powiedział. – Nagoniłeś ją prosto na mnie. Będzie jedzenia na tydzień!

Zadowolony z pieszczoty Skra dostojnie pomachał ogonem i szczeknął cicho. Miro, bo tak nazywał się samotny myśliwy, podrapał wilka za uchem, po czym pochylił się nad upolowaną zwierzyną, by wyciągnąć strzałę. Ubita sarna była młoda, a jej sierść gruba, gładka i lśniąca.

– W sam raz na skórę – wymruczał pod nosem myśliwy. – Matka będzie zadowolona…

Chwilę potem Miro po raz tysięczny uświadomił sobie, że jego matka nie żyje.

Pociągnięta zbyt gwałtownie strzała pękła.

– Parchy, nęcia mać! – wycedził mężczyzna przez zęby, rzucając bezużyteczną brzechwę na ziemię. – Głupi! Głupi! Głupi! – Raz po raz uderzał w głowę zaciśniętą pięścią. – Nie żyje! Nie żyje! Oni wszyscy nie żyją! Czemu nie możesz zapamiętać?!

Minął już prawie rok, odkąd Miro znalazł porzucone na stosie zwłok ciało swojego ojca. Minął prawie rok, odkąd zaginęła jego siostra Malina i brat Wilen. Połowa jesieni i prawie cała zima, odkąd umarła jego matka, jednak Miro wciąż zapominał. Każdego dnia łapał się na planowaniu niespodzianki dla matki czy prezentu dla siostry. Każdego dnia na nowo uświadamiał sobie śmierć najbliższych. Ile jeszcze?… – zastanawiał się, wpatrzony tępo w kawałki połamanej strzały. – Ile trzeba czasu, by zapamiętać?…

Zimny nos wilka dotknął dłoni mężczyzny. Miro spojrzał w roześmiane oczy przyjaciela. Objął ramieniem szyję Skry.

– Co ja bym bez ciebie zrobił, bydlaku?… – powiedział, drapiąc puchate ucho zwierzęcia.

Zadowolony wilk przechylił głowę na bok, pomrukiem zachęcając mężczyznę do intensywniejszego drapania.

– Ależ ty jesteś rozpuszczone bydlę! – Miro zaczął obiema rękami zapamiętale czochrać szyję i grzbiet zwierzęcia.

Skra z zadowolonym pomrukiem i głuchym odgłosem przewrócił się na śnieg, prezentując brzuch, gotowy do dalszych czułości.

– No nie, tak to nie ma! – wykrzyknął mężczyzna z udawanym oburzeniem – Rusz dupę, chłopie! Ta sarna sama się nie wybebeszy!

***

Otulona strzępami kożuszka Saja stała na brzegu lasu. Przed jej oczami rozciągały się otaczające niewielką osadę, przysypane śniegiem pola. Nie znała nazwy tej wioski. Nie była pewna, jak się tu znalazła. Nie pamiętała wiele z minionych kilku dni. Tam, na pogorzelisku, odrętwiała bólem, rozpaczą i samotnością, poddała się szeptom wiatru. Wiatr kazał jej uciekać, więc uciekała. Pamiętała niezliczone drzewa mijane w biegu, przeskakiwane korzenie, jakąś podziemną kryjówkę, trzask łamanych kości, ból, krwisty smak surowego mięsa.

Sama nie była pewna, jak długo biegła. Trzy dni? Cztery? Tydzień? Otumaniona szeptami wiatru, przemierzała ośnieżony las jak we śnie. Dzień zlewał się w jedno z dniem kolejnym, noc z nocą. Ile jeszcze wytrzymam? – zastanawiała się, patrząc na zimowy krajobraz pustym, zmęczonym wzrokiem. Nie wiedziała, od kogo ucieka. Nie wiedziała, kim byli ci, którzy napadli na jej rodzinny dom. Kiedy dotarła na pogorzelisko, nie zastała tam żywej duszy. Kiedy uciekała, słyszała tylko tętent końskich kopyt. Może mieszkają w tej wiosce? Może na mnie czekają?…

– Schowaj się… – wyszeptał wiatr w koronach drzew. – Schowaj się…

Jej przyjaciel wiatr. Pomagał Sai od samego początku. Od tej pierwszej nocy, jeszcze przed napadem na rodzinny dom, jeszcze przed szaleńczą ucieczką przez las. Wydawało się, że to było tak dawno temu… Wiatr szarpał wściekle okiennicą. Kołatanie drewna było tak głośne, że obudziło Saję. Trzeba było spać… – pomyślała dziewczyna. – Trzeba było zostać z mamą… Ale wtedy, tak dawno temu, wstała. Podeszła do okiennicy, by zamknąć ją szczelniej. Za oknem zobaczyła cienie utkane z jasności, wiły tańczące na podwórku, wirujące po skrzącym się śniegu. Saja zamknęła oczy, by lepiej zobaczyć tę cudowną wizję wspomnień. Matka z ojcem spali w odległym kącie izby. Zaledwie kilka kroków dzieliło ją od cudownego zapachu włosów matki, od miękkości jej ramion, od ciepła. Od bezpieczeństwa. Trzeba było zostać… Zostać z mamą… Ale wtedy, tej odległej nocy, wyszła. Ubrała się i cichutko wyszła na podwórko. Myślała, że wiły uciekną. Według opowieści zielarki miały być przecież nieśmiałe i bać się ludzi. Jednak świetliste cienie zdawały się na nią czekać. Przywitały ją jak siostrę, zaprosiły do tańca. Poszła z nimi, szczęśliwa, urzeczona pięknem ich jasnych oczu i zwiewnych sukni. Zupełnie zapomniała się w tym tańcu. Wirowała ze świetlistymi zjawami, wzbijając iskry śniegowego pyłu, płynąc przez pogrążony w zimowej ciszy las.

– Schowaj się… – Szum upartego wiatru wyrwał ją z kokonu wspomnień. – Schowaj się…

Mój przyjaciel wiatr… Dziewczyna posłusznie odepchnęła się od drzewa i chwiejnym krokiem ruszyła przez las. Wycieńczona, opierała się o zmarznięte pnie, potykała o wystające korzenie. Pień starego dębu zapadł się pod jej ciężarem. Bezwładnie, zbyt zmęczona by się zdziwić lub przestraszyć, wpadła do środka wydrążonego czasem drzewa.

– Schowaj się… – naglił wiatr. – Schowaj się… Schowaj…

Resztką sił wyczołgała się z pnia, by zgarnąć kilka nagich gałęzi i połamane fragmenty kory. W końcu, ukryta tak, że tylko wątła para oddechu zdradzała jej obecność, skuliła się w ciemności. Zimno… Tak bardzo zimno… Pamiętała, że tam, na pogorzelisku jej rodzinnego domu, było ciepło. Nie była głodna. Znalazła wejście do jednej z wielu podziemnych spiżarni. Było tam jedzenie, a dogasający pożar rozgrzał małą przestrzeń. To nie było tak dawno temu. W spiżarni było ciemno i ciepło. Po zamknięciu oczu, prawie mogła zapomnieć, że ciała wszystkich ludzi, których kochała leżały na ziemi, stygły, wpatrywały się w padający śnieg martwymi oczami. A może to jest teraz? Jej zmęczony umysł rozpływał się w ciemności. Nie czuła już zimna. Nie czuła głodu. Tak jak tam, na pogorzelisku, zasnęła, bez snów.

Poranna szarówka wyraźnie już się przejaśniała. Miro w milczeniu skończył czyszczenie ostrza i zaczął starannie usuwać ślady polowania. Szanse, że ktokolwiek zapuści się tak głęboko w las nie były wielkie, ale wolał nie kusić losu. Nie chciał, aby mieszkańcy wioski dowiedzieli się o jego udanych łowach. Ostatnim razem kiedy wrócił z tak dużą zdobyczą, zlazło mu się do domu chyba z pół Szubinek. W większości baby, które spędziły pół dnia doradzając mu, jak robić kiełbasy i przyrządzać szynki. Wszytko mu w domu poprzestawiały, błota naniosły, kubków nabrudziły i zostawiły go z koszmarnym bólem głowy. Po tym przykrym doświadczeniu Miro stał się bardzo ostrożny. Zwykle nie polował na nic większego niż królik czy kuropatwa, a zdobycze łowieckich wypraw przechowywał w kryjówce na brzegu lasu. Wracał po zwierzynę następnego dnia, przenosząc w worku nie więcej niż jednego królika czy ptaka naraz. Z sarną trudno będzie przemknąć się niepostrzeżenie… – pomyślał.

Miro w ogóle nie miał zamiaru polować na grubą zwierzynę. Niestety, nic innego nie mógł znaleźć. O tej porze roku, na przednówku, mieszkańcy wioski eksploatowali las niemal do granic wyczerpania zasobów. Dodatkowo ciągnąca się od prawie sześciu lat wojna i związane z nią podwyższenie danin znacznie nadwyrężyły zimowe zapasy Szubinek. Tego poranka Miro znalazł pewnie z tuzin pustych sideł i ani jednego królika. Wszystkie sidła, jak zwykle, dyskretnie uszkodził. Nie zgadzał się na okrutną śmierć zwierząt złapanych w te paskudne pułapki. Sam polował tylko z łukiem. Wymagało to umiejętności podchodzenia zwierzyny i celnego strzelania. W opinii Mira takie polowanie było uczciwe. Leżąca pod jego stopami sarna nawet nie wiedziała, co się stało. Strzała trafiła ją prosto w serce. Miro był z siebie bardzo zadowolony. Teraz musiał tylko wymyślić, jak zanieść tak dużą zdobycz do domu i nie zostać wyśledzonym przez czujne oczy mieszkańców Szubinek.

– Zaraza na te baby… – mruknął pod nosem.

Poprawił rzemienie sani, spojrzał w niebo i uśmiechnął się do siebie. Śnieg zaczynał padać, co oznaczało, że przynajmniej nie będzie musiał tutaj wracać, żeby zatrzeć resztę śladów. Ruszył równym krokiem przez las, ciągnąc obciążone zwierzyną sanie. Skra, objedzony wnętrznościami sarny, potruchtał leniwie za panem.

***

Pierwsze ślady Miro zauważył jakieś pół staja[1] od brzegu lasu. Połamane gałązki, kłaczki futra zaczepione o krzaki, gdzieniegdzie kilka kropel krwi. Wyraźne odciski ludzkich stóp na śniegu. Zbóje jacyś? – zastanawiał się, zaniepokojony. – Ktoś napadł na Szubinki? Zatrzymał się, odczepił rzemienie sani i sięgnął po łuk. Dłonią dał znak Skrze. Wilk posłusznie zniknął pomiędzy drzewami. Miro, stąpając ostrożnie po skrzypiącym śniegu, ruszył przed siebie.

Doświadczonym okiem tropiciela obserwował ślady. Dziecko lub drobna kobieta. Prawie mógł widzieć zataczającą się, potykającą o korzenie postać. To nie z Szubinek – pomyślał z ulgą. – Idzie z lasu. Wiele drobnych ran. Prawdopodobnie złamana ręka. Bose stopy, porwany kożuszek. Zdjął kilka strzępów z pobliskiej gałęzi i powąchał je. Zakażona rana. Ślady wyraźnie prowadziły do starego, spróchniałego dębu. Parchy, idzie wprost do mojego drzewa! – przeklął w myślach.

Cisza nie była dobrym znakiem. Słyszał tylko wiatr, swoje własne kroki i oddech. Stanął przed osypanymi śniegiem gałęziami i przyjrzał się śladom raz jeszcze. Wyglądało na to, że poranione dziecko lub kobieta znalazła schronienie w jego kryjówce. Na bogów, czemu tutaj?! Czemu ja? – pomyślał ze złością. Zagwizdał na Skrę, po czym klnąc soczyście pod nosem zaczął odsuwać gałęzie. W jego nozdrza uderzyła fala ciepła i smród zakażonej rany. We wnęce drzewa siedziała nieruchomo ludzka postać. Skulona, chuda, otulona w łachmany i strzępki kożuszka, z głową opartą na ramionach, zdawała się spać. Potargane włosy były splecione w coś, co kiedyś prawdopodobnie było wyszukanym warkoczem. Teraz spod futrzanej czapki zwieszał się posklejany potem i krwią długi kołtun włosów z wplątanymi gdzieniegdzie listkami i gałązkami. Miro delikatnie podniósł głowę nieprzytomnej postaci. Szyja nie jest sztywna. Żyje albo dopiero co umarła. Ubrudzona, wychudzona twarz należała do młodej dziewczyny. Jedenaście? Dwanaście lat? Nie więcej. Niebieskawe usta, zamknięte oczy. Cieniutka mgiełka oddechu.

– Jeszcze żyjesz – powiedział Miro do nieprzytomnej dziewczyny. Delikatnie odsunął poły kożuszka i zapach gnijącego ciała uderzył go niemal boleśnie. – Choć pewnie już niedługo… – dodał.

Mężczyzna przykucnął na piętach i patrzył przez chwilę na bezwładne ciało. Zostawić? Wziąć? Podrapał brodę w zamyśleniu. Buzię ma zupełnie jak Malina – pomyślało mu się. Zaklął siarczyście, wściekły na siebie za głupie myśli. Wiedział, że teraz już na pewno nie zostawi tu dziewczyny.

Ze stłumionym westchnieniem podniósł się i pochylił nad wciśniętym w dziuplę ciałem.

– Zabierzmy cię do domu, dziecko – powiedział.

***

Miro zaczynał powoli odczuwać chłód zimowego ranka. Czekał przed domem Rai już dłuższą chwilę, raz po raz pukając nerwowo w drzwi. Raja była wielce szanowaną zielarką z ogromnym doświadczeniem. Była również kobietą, mówiąc delikatnie, w sile wieku i słuch nie dopisywał jej jak niegdyś. A przynajmniej taką miał Miro nadzieję. Stał tu już wystarczająco długo, by zacząć się obawiać, że Raja leży gdzieś w tej chatce, złożona snem wiecznym. R ozejrzał się raz jeszcze po podwórku. Stojaki na zioła, suszarnia, mały ręczny wózek. Ogrodzony drewnianym płotem, młody cisowy gaik. Pomimo grubej warstwy śniegu wciąż można było zauważyć jaśniejsze drewno wymienionych części i błysk naoliwionego metalu. Miro pamiętał doskonale drzazgi i potłuczone palce, które zarobił w tym obejściu minionej jesieni, naprawiając sprzęty i oliwiąc koła. Miał nadzieję, że Raja też to pamięta i, jeśli jeszcze żyje, będzie bardziej skłonna mu pomóc.Ponownie zastukał w drzwi, tym razem mocniej. Proszę, proszę, bądź żywa – modlił się w myślach. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto byłoby szukać pomocy u Iwy, rezydującej w Szubinkach znachorki. Z tego co słyszał, Iwa nie najgorzej radziła sobie z ziołami i szyciem ran. Była również zdecydowanie bardziej przyjaźnie nastawiona do swoich pacjentów. Może Iwa wystarczy?

Większość mieszkańców Daboru wiedziała co nieco o ziołach i podstawowym leczeniu ran. Zwykle urazy, odniesione podczas pracy w polu czy w obejściu opatrywane były przez żonę, sąsiada, przyjaciela czy nawet samego rannego. Czasem szukano pomocy u znachorów lub znachorek – kobiet i mężów obeznanych z ziołami, szyciem ran, składaniem kości, czy przyjmowaniem trudnych porodów. Do mieszkających w Świętych Cisowych Gajach zielarek zwracano się tylko w najbardziej poważnych przypadkach. Powody tego były dwa. Po pierwsze; zielarki oprócz leczenia zajmowały się również planowaniem prac polowych, zbierania zapasów na zimę, nauczaniem dzieci, organizowaniem obrzędów, wyrobem broni i bogowie sami wiedzą czym jeszcze. Nie były więc zadowolone, kiedy przychodziło się do nich z błahymi problemami. Po drugie;, zielarki, wszystkie bez wyjątku stare, bezzębne i zgryźliwe, rutynowo zadawały pacjentom serię pytań w rodzaju: „No i czemuś się tak obżerał?”, „Trzeba było na dupie siedzieć całą zimę?”, „Ile razy mówiłam, żebyś tyle nie chlał?”. Krótko mówiąc, wizyta w Świętych Gajach bardzo rzadko była przyjemnym doświadczeniem.

Zrezygnowany Miro oparł się o ścianę niewielkiej chatki. Wiedział, że sam nie da rady wyleczyć obrażeń znalezionej w lesie dziewczyny. Trudno mu było nawet uwierzyć, że ta mała w ogóle jeszcze żyje. Przypomniał sobie szarawą skórę na wycieńczonej twarzy dziewczyny, szybki, płytki oddech, rozpalone gorączką ciało. Nie da rady… Musi być zielarka… – stwierdził po raz kolejny. Zmarznięty, zmęczony i zły, walnął w drzwi raz jeszcze.

– Matko! Matko! – krzyknął najgłośniej, jak potrafił. – Jesteście w domu, matko?!

Był już gotowy wyważać drzwi, kiedy usłyszał dobiegające z chaty stłumione kroki i nieco głośniejsze przekleństwa. Odetchnął z ulgą. Przywołał na twarz najsłodszy uśmiech, na jaki mógł się zdobyć. Zza drzwi dobiegł wysoki, jazgotliwy wrzask:

– Czego?!

Drzwi uchyliły się wystarczająco, żeby można było dostrzec ostry nos i wystający podbródek starszej kobiety.

– Niech Matka[2] wam błogosławi. – Ukłonił się z szacunkiem szparze w drzwiach. – Mam nadzieję, że nie obudziłem przedwcześnie?

– Mi to Matka nic już nie pomoże Mironie. Błogosławić to mi może Starucha[3], ale pewnie jeszcze w pierzynie się wygrzewa, jak przystoi o tej porze roku. Czego?

– Tak właśnie się rozglądałem po obejściu – kontynuował zdeterminowany Miro – i widzę, że suszarnia jeszcze solidnie wygląda…

– Wygląda solidnie, bo naprawiona zeszłej jesieni! – przerwała jazgotliwie zielarka – Co ma nie wyglądać? A jak będziesz w te drzwi tak walił to jeszcze i drzwi będziesz naprawiać. Czego?

Na zarazę mi to wszystko było?! – Mężczyzna z wysiłkiem powstrzymał siarczyste przekleństwo. Przypomniał sobie uciążliwy powrót z lasu. Objedzony Skra z trudem ciągnął sanie. Objuczony nieprzytomnym ciałem Miro musiał iść piechotą, zamiast po prostu pojechać na nartach. Zacisnął pięści i zmusił się do zachowania spokoju. Jak jej Raja nie wyleczy, to będę ją musiał z powrotem targać do lasu.

– No, ja to mogę i drzwi naprawić, jak trzeba – spróbował jeszcze raz. – I nawet dach. Tu widzi mi się, za przeproszeniem, po wygódki stronie tak jakoś się zaczyna zapadać…

– Na miłość Bogiń, Mironie! – Drzwi otworzyły się na oścież, ukazując zielarkę Raję otuloną w wyblakły, gruby zielony koc i wyraźnie już wściekłą. – Czego ty mi tu w drzwi walisz o tej porze?! Co, znowu ta jałówka niedomaga? Mówiłam ci przecież, żeby jej chlebem nie karmić! Kogo w ogóle stać w tych czasach, żeby krowom chleb dawać?! Twoja matka, niech jej Kuźnia[4] ciepłą będzie, pewnie ręce załamuje, jak na to patrzy!

Miro stracił wątek i popatrzył na Raję błagalnie. Nie był pewny, czy chce mu się wrzeszczeć z wściekłości, czy płakać. Czemu ta baba musi tyle gadać?! – myślał w bezsilnej złości. – Czemu zawsze musi wiedzieć czemu?! Czemu nie mogłaby po prostu wziąć swojej torby i powiedzieć: „Idziemy, opowiesz mi po drodze”? Słyszał, że podobno znachorka Iwa tak robiła. Ludzie gadali, że kiedyś wybiegła z rozwianym włosem za chłopakiem młynarza. Potem cała wioska plotkowała przez tygodnie, jak to się chłopak ze starą prowadza. Hm – pomyślał Miro – może dlatego Raja woli się najpierw wypytać?

Starsza kobieta otuliła się dokładniej kocem, westchnęła i cofnęła się kilka kroków.

– No dobrze, już dobrze… – powiedziała łagodniejszym tonem. – Pozbieram tylko kilka rzeczy i zaraz pójdziemy.

Miro westchnął z ulgą. Najgorsze już za nami! – pomyślał, starannie zamykając drzwi i wycierając ośnieżone buty.

– Co do tej jałówki, to może, matko, lepiej coś na rany też wziąć, bo to nie całkiem problem żołądkowy, że tak powiem… – rozpoczął ostrożnie.

[1] staje – daborska jednostka długości, ok 200 m [2] Matka – inaczej zwana Żywią, bogini, jedna z czworga bogów daborskiego panteonu. [3] Starucha – inaczej zwana Starką, bogini, jedna z czworga bogów daborskiego panteonu. [4] Kuźnia – według daborskich wierzeń Zaświaty, miejsce, gdzie zmarli udają się po śmierci.

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i WydawnictwoKupując w MadBooks wspierasz Autora i WydawnictwoKupując w MadBooks otrzymasz książkę i ebooka w cenie książki!

Magdalena Lewandowska

Nałogowy czytelnik od wczesnego dzieciństwa. Weterynarz z powołania, zawodu i pasji. Zna taekwon-do, umie strzelać z łuku, personalizować lalki typu Barbie i pleść obłędne warkocze.

Pisać zaczęła późno, ale kiedy już się rozpisała, z rozpędu napisała… książkę. Pomiędzy kolejnymi rozdziałami „Witii” regularnie próbuje swych sił w krótszych formach literackich. Jej opowiadania można znaleźć na portalu Nowa Fantastyka, Szortalu oraz w Kalendarzu Słowiańskim na rok 2017 i 2018. Współtworzy stronę Witia. Śladami Starych Bogów, z którą związana jest książka “Witia. Drzewo Wspomnień”, jak również serię małych form komiksowych o wścibskiej Strzydze ukazujących się m. in. w magazynie komiksowym AKT. Przez początkowy okres związana z działalnością magazynu Silmaris.

Małgorzata Lewandowska

Uczyła się czytać i rysować na komiksach serii „Kajko i Kokosz” Janusza Christy, co zaowocowało rozwinięciem w niej niegasnącej miłości do Słowiańszczyzny i słowiańskiej fantastyki.

Jako autor tekstów, wierszy lub ilustracji współpracuje z magazynami: Gniazdo, Szortal, AKTa i Silmaris. Współtworzy stronę Witia. Śladami Starych Bogów, z którą wiąże się “Drzewo Wspomnień”. Jej wiersze ukazały się w “Małej antologii poezji rodzimowierczej Słońcem Pisane I”, “Słońcem Pisane II” i w “Modlitwach słowiańskich”.

Miała przyjemność tworzyć grafiki do licznych książek fantastycznych. Jej debiut komiksowy w formie krótkiej formy komiksowej ukazał się w “Kajko i Kokosz – Komiksowa archeologia”, wydanego w ramach konkursu „Gród wczesnośredniowieczny”.

Bezsenni - Marcin Jamiołkowski