Necrolotum - Jan Maszczyszyn

Necrolotum – Jan Maszczyszyn

Australia, początek XX wieku. Wiktoriański dżentelmen Jack de Waay zrywa ze swoją narzeczoną Abelią, by wraz z szalonym naukowcem wyruszyć na niezwykłą wyprawę do podwodnego świata… a może i poza Ziemię. Poddaje ciało przedziwnej transformacji i wraz z towarzyszami dostaje się w odmęty Necrolotum, transoceanicznej sieci łączącej planety i księżyce Układu Słonecznego. Cudowne dziwności tego świata poprowadzą go przez niezliczone przygody aż do prawdy o ułomności ewolucji i słabości ludzkiej cywilizacji.

Proza Jana Maszczyszyna jest jedyna w swoim rodzaju, absolutnie nie do podrobienia. Ma indywidualne piętno i absolutnie niepodrabialny styl.

Musicie spróbować!

WYRUSZ W NAJBARDZIEJ NIESAMOWITĄ PODRÓŻ!

Informacje o książce

Rok I wydania: 2019
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka miekka ze skrzydełkami

Liczba stron: 590

książka: ISBN 978-83-7995-354-7
ePub: ISBN 978-83-7995-355-4

mobi: ISBN 978-83-7995-356-1

audiobook online: 978-83-7995-451-3

Ceny sugerowane:

książka: 39,99 zł
ePub: 29,99 zł
mobi: 29,99 zł

audiobook online: 39,99 zł

Fragment

Prolog

Wybrzeże oceaniczne stanu Victoria.
Późne popołudnie 12 stycznia roku 1908.

Profesor Ocearus Molier otrzymał tego dnia pośpieszny telegram.

Używana przez Królewski Urząd Pocztowy miedziana koperta wieloużytkowa zwykle zawierała materiały poufne. Dodatkowy fakt doręczenia jej do rąk własnych przez pocztyliona z rangą boczną pozwalał przypuszczać, iż zawartość posiada treść nie tyle niepokojącą, co cenną. Miał bowiem ów uczony wszystkich już krewnych na tamtym świecie, a sam unikał był wszelkiej ludzkiej bliskości, by nie popadać w niepotrzebne smutki.

Stąd natychmiast spojrzał na imię i nazwisko adresata.

„Pan Honozobiusz Bambley” – bezgłośnie przeczytał. I u spodu dodatkowo drobnym druczkiem: „Emerytowany latarnik jego królewskiej mości Edwarda VII, króla Anglii”.

Zrozumiałe więc były wszelkie pocztowe ryczałty.

Nie przypominało to bynajmniej przesyłki rządowej.

A więc wiadomość wysłała mu osoba bliżej nieznana, można powiedzieć całkowicie obca. Jak się potem okazało, był nią podobnie zdziwaczały samotnik, zamieszkujący jedną z tych zaniedbanych i opuszczonych latarni morskich, w dobie automatycznych przybrzeżnych sterowców zwykle pustych i całkowicie zbędnych. Szczęśliwy traf chciał, że położona ona była w lokalizacji Ocearusowi znanej i ulubionej z racji licznych wypadów wypoczynkowych.

Z przedmieść Melbourne do wybrzeża i półwyspu Liptrap prowadziła brukowana granitową kostką dwustukilometrowa szosa, którą pan profesor wraz ze służącym pokonali srebrnym automobilem marki Cureus Vipo, z rozrządem zewnętrznym i olbrzymim gaźnikiem.  Dystans pokonali w przeciągu czterech godzin i dwudziestu dwóch minut, precyzyjnie odmierzonych profesorskim chronometrem. Dane te uczony skrzętnie zapisał w książce pojazdu.

Noc tuż przed umówionym porannym spotkaniem nasi podróżni spędzili w pobliżu celu, to jest w przyjemnej gospodzie nieopodal zacisznego Walkervile. Około szóstej piętnaście rano nakręcili motor i tocząc się na pełnych obrotach po polnej drodze lokalnej, wdarli się w gęsty i suchy o tej porze roku busz półwyspu Liptrap.

Jakby na przekór spodziewanym prognozom gorączki letniej, ranek obudził się mglisty. Na domiar złego pierwszy brzask przyniósł irytującą mżawkę. Stąd od miejsca postojowego aż do samej plaży czarny sługa Marcellus musiał towarzyszyć panu idąc z rozpiętym, wielkim parasolem w roztrzęsionej od zimna dłoni. Był zmuszony się śpieszyć. Przodem bowiem znacznie szybciej kroczył inny dżentelmen: dziarski, szybki, bezkompromisowy i zdecydowany. Wcale już niemłody, ciut tęgi i niewątpliwie krzepki, miał na sobie ciężką rybacką kurtę, która, tak jak jej pan, nic sobie nie robiła z padających na nią kropel. Co więcej, zdążył zatknąć pomiędzy zęby ustnik wielkiej fajki, zaciągnąć się kilkakrotnie i idąc, puszczać dym w kształcie regularnych marynarskich kółek, jak przystało na dawnego bosmana. Co chwila pokasływał, trzymając dolną krawędź dłoni na ustach, sposobem starych morskich wyg. Spluwał też podobnie i całkiem zamaszyście. Marszczył przy tym srogo czoło i poruszał krzaczastymi brwiami, w miarę jak wzrok napotykał nadmorskie skały. Obracał się do profesora za każdym razem, gdy o wybrzeże uderzała szczególnie duża fala, i międlił wtedy na ustach ten swój przyjacielski uśmiech, jakby z dumy, jakie to harce wyprawia dziś morze.

Pod pachą wyga dzierżył spory sztucer, którym lokalni zwykli polować na zdziczałe, karmiące się ludzkim mięsem foki i operujące przybrzeżnie pingwiny.

– Daleko jeszcze mam iść? – spróbował zainicjować konwersację pan profesor Molier, bo gospodarz od pół godziny słowa wydobyć z gardła nie raczył.

– Tam, obok tej wielkiej skały – rzucił latarnik, wskazując ustnikiem miejsce, do którego zdecydowanym krokiem podążał. – Odnalazłem owo mechaniczne cudo zaraz po wielkim nocnym przypływie! – dodał, przekrzykując rozbijające się o nabrzeże fale. – Niewątpliwie pływało. Zagadką będzie, jak taki kolos potrafił utrzymać się na powierzchni wody, bo jest za ciężki. A żeby go z piasku wydobyć i przenieść na pokoje, potrzeba siły dwóch koni.

– Za ciężki? To znaczy z nierdzewnej stali go wykuto?

Wyga morski zatrzymał się, by z fajki wystukać na skale popiół, i powiedział:

– Przy pierwszych oględzinach stwierdziłem, że jest odlany z żeliwa, ale później nie byłem pewny. Zrewidowałem własne głupie stanowisko. Zbadałem powierzchnię z bliska. Użyłem lupy. I wtedy dostrzegłem wzory charakterystyczne dla porowatości skalnej, więc uznałem – choćby to wydawałoby się panu niemożliwe – iż wykonano go bardzo dawno temu i że jest odlewem z lawy. Czytałem bowiem w młodości Parcavelsa i jego teorie tyczące się technologii podmorskiej rasy gluorów. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie fotografy ilustrujące pracę. Tak, tak, owszem, fantazjuję. Widzę po pańskiej minie, że nieprzyzwoite to sprawia wrażenie i umniejsza powagę mego wieku. No ale cóż, taki już jestem.

– Ależ proszę się nie obwiniać. Słucham z całą należną powagą.

– No więc, długo się nie zastanawiając, zbadałem machinerion z zegarmistrzowską precyzją, bo przywiódł mi na myśl starogrecką maszynę liczącą z Antykithyry [1] odnalezioną całkiem niedawno, bo w roku 1901.

– Dość pan jesteś oczytany jak na latarnika – pochwalił profesor z jawną przyjemnością.

– Cóż robić w wolnym czasie? Poszukiwałem więc kółek zębatych bądź ich obrysów na powierzchni machiny, a wiadomo, dość pordzewiała, nie wykazywała subtelnych różnic. Poza tym migiem rozpoznałem linię konstrukcji znacznie starszą niż grecka z roku dwusetnego przed naszą erą. Proszę mi wybaczyć śmiałość, ale zaryzykowałem stwierdzenie, iż oto mam do czynienia z artefaktem atlantydzkim. Natychmiast doznałem entuzjastycznej drżączki. Pobiegłem do domu po szmatki antyrdzewne i płyn Hoghlanda. Po przemyciu kilku powierzchni bocznych przyuważyłem zarys klapki, która stosunkowo łatwo dała się otworzyć. Stamtąd wyciągnąłem wspomniany list foliowy i poszarpane mapy, które pochłonęły mnie zupełnie już przy pierwszym rzucie oka. Były ząb w ząb podobne do rycin z księgi nawigacyjnej admirała [2]Piri Reisa bazujących na dwudziestu kilku źródłach obcych, których wiek sięga daleko poza antyczną Europę. – Mężczyzna mówił, a z oczu wyzierał mu tak szalony blask euforii, że aż przestraszył nim profesora. Stąd uczony zdecydował się szarpnąć go z lekka za ramię i uspokoić stwierdzeniem:

– Już dobrze, wierzę w każde pańskie słowo. Ale chodźmy czym prędzej, bo już mocno mnie pan tym wstępem zaintrygowałeś.

Obaj dżentelmeni spokojnie zeszli ze skarpy i wolnym krokiem podążyli do miejsca lądowania obiektu. Tam obeszli urządzenie, czasem się zatrzymując i komentując, a czasem tylko krążąc w milczeniu i gapiąc się z nieprzerwanym podziwem. Służący z trudem w tej gonitwie nadążał za panem Ocearusem, a już z utrzymaniem parasola miał oczywisty kłopot. Wiatr się bowiem wzmagał i deszcz zaczynał pod kątem zacinać, chlapiąc na surduty i twarze. Sprytny Murzyn zdecydował się więc obejść przedmiot morski i salwować profesora od strony nadchodzącego oceanicznego szkwału.

Tak udało mu się wykreować chwilowe  zacisze wolne od mżawki.

Wszyscy trzej, mocno zaintrygowani, pochylili się, aby przez szkła zestawu lupowego bliżej przyjrzeć się szczegółom obiektu. Wciąż pozostawało faktem niewątpliwym, że przedmiot, choć mocno zasypany piaskiem, wykazuje aktywność mechaniczną. Napędowe turbiny pomimo klekoczących łopatek wciąż z cichym szumem pracowały, a śrubowe wypustki usiłowały uchronić rzecz od dalszego zasypania, odgarniając piasek. Machina wyglądała więc jak próbujący się wydobyć z pułapki żółw morski.

Trzeba przyznać naszym odkrywcom, że ani na chwilę nie przyszło im do głowy, żeby się bać. Co raz trącali kuriozum patykami, co chwila eksperymentowali zatykając dysze i rozwierając liczne klapy. Odstępowali na kilka kroków wstecz, gdy nagle coś kopciło i pośród wydobywającej się pary można było wyczuć domieszki wstrętnego i bliżej nierozpoznanego smrodu nieziemskiego oleju.

– Gdzie znajduje się skrytka na listy?

– Tutaj.

– Aha…

– Otworzyć raz jeszcze?

– Proszę bardzo. Niech pan otwiera. Wszystko inne już przepatrzyłem.

– Proszę…

– Dziwne odrzwia izolowane miękką gumą – skomentował Ocearus.

– Dla szczelności, przypuszczam.

– A więc od początku zamiarom konstruktora przyświecał zamysł przesyłania korespondencji – ocenił uczony.

– Najprawdopodobniej tak. 

– Taka współczesna butelka morska – podsumował.

– Tak wygląda. Tylko na cóż zbudowano ją tak wielką? Czyżby służyła do pokonywania przestrzeni i przeszkód nam nieznanych?

– Hm…Czy aby na pewno widział pan ze szczytu swojej wieży, jak toto zdalnie przybija do wybrzeża? – spytał Molier nieco zaskoczony całkiem prawdopodobną hipotezą dobrodzieja.

– A jakże, widziałem. Robiło to, alarmując wszystkich dźwiękiem.

– Coś podobnego! – zdziwił się uczony.

– Syreną parową się ozwało mocniej od cumującego okrętu. I co lepsze, grzebie dalej w ziemi, bo zamyśla powrót w morskie żywioły. Jednak wnioskując z listów, misja jego po dotarciu w pobliże Melbourne [3] wygląda na skończoną.

– Intryguje mnie pan coraz bardziej. Czy aby naprawdę zaadresowano to wszystko prawidłowo?

– A czyż ja wyglądam na dowcipnisia, których pełno w wielkim mieście? Oczywista, że do pana były pisane listy. Wszystkie przeczytałem, lecz przyznam otwarcie, iż strony tłumaczeń natury technicznej w pełni nie pojąłem. Same liczby i symbole, rozpiski i wykresy.

– Urządzenie wygląda mi na antyczne – konkludował profesor, puszczając mimo uszu godną pochwały szczerość. – Kształtem przypomina niebywale ostry pocisk. – Obchodził przedmiot wokół, referując pokrótce to, co widział: – Dotąd nie odnalazłem na żeliwnej powierzchni tabliczki znamionowej żadnych bitych znaków firmowych huty lub choćby miejskiej odlewni. Brakuje również numerów stoczni, która jest zobowiązana wydać takie w przypadku klasyfikacji i wypuszczenia cuda na odmęty. Są tylko jakieś rozmyte lub okopcone  gryzmoły.

– Wie pan, sam podejrzewałem, że spadła z nieba.

– Hm, wątpię. Nie posiada nadtopień charakterystycznych dla gwałtownego przejścia przez atmosferę. Nie widzę nic, co potwierdzałoby sugerowane przez pana pochodzenie kosmiczne.

– Miałby nadejść z podziemi?

– Otóż właśnie sobie myślę, że jest to prawdopodobne. Któż bowiem na powierzchni potrafiłby konstruować z lawy podobne wytwory? – spytał profesor tonem nie wiadomo czemu pełnym zawodu.

– Myśli pan, że to lawa przemysłowa?

– Czemuż nie?

– Może czegoś więcej dowie się pan z załączonych listów?

– Pewnym jest, iż przedmiot przybył z daleka, ze światów archaicznych i dziwnych.

Raptem pan Molier, tknięty osobliwym przeczuciem, zdecydował się obejrzeć przeciwległy bok obiektu.

– Pomóżcie mi, panowie, przewrócić znalezisko na drugą stronę – poprosił obydwu. – Może gdzieś tam jest ogromne wiertło? Wtedy dałoby się wyjaśnić pochodzenie obiektu, a przynajmniej potwierdzić, że przewiercił się przez powłokę ziemską.

Z pomocą Marcelussa, który poskładał minutę temu parasol, spróbowali przetoczyć żeliwniaka na inną kanciastą stronę, ale nawet we trzech nie dali rady. Zbyt opornie szło wydobywanie takiego ciężaru z piasku.

– Potrzebne będą tutaj konie – wymyślił służący.

– Już zawezwałem odpowiedzialne służby. Niech się pan nie boi pracy i ciągnie z łaski swojej – rzucił latarnik z pretensją. Murzyn ze złością wzruszył ramionami i odsunął się o krok wstecz.

Ocearus znów uznał incydent za niebyły.

– Kształt tego czegoś u spodu zdaje się przypominać grecką amforę o przedłużonym brzuścu, w której ongiś przewożono trunki. Niezwykły to przedmiot – podsumował profesor Molier. – Podejrzewam, że wyposażony jest w zegarową pamięć, co stawia go w rzędzie automatonów.

– Hm, automaton[4]? Ani Niemcy, ani Imperialna Japonia takich jeszcze nie produkują.

Ocearus kiwnął na zgodę i dorzucił:

– Zadziwiające, jak odnalazł nas na kontynencie tak wielkim? Jego historia intryguje mnie coraz bardziej.

– Doprawdy? – Tutaj latarnik zmrużył oczy i palnął z zaskoczenia: – Nadawcą był pański brat.

 Słowa zrobiły wielkie wrażenie. Czarny sługa i pan spojrzeli po sobie.

– Tyle że Immanuel udał się przed niespełna dwudziestoma laty z wyprawą ku Jowiszowi – usprawiedliwiająco jęknął Ocearus.

– A więc ten tutaj – latarnik wskazał obiekt swą fajką – musi być pociskiem międzyplanetarnym. – To mówiąc, roześmiał się grubiańsko. I bijąc się łapskiem po piersi, nie umiał przestać.

– Lub też kompletnie czym innym – skonstatował rozdrażniony profesor. W jednej chwili się odmienił. Jakby się uparł i rozgniewał. Bo faktem było szerzej znanym, że mu już nieraz wypominano, iż brat jego ukochany zhańbił się nieudanym naukowym eksperymentem i w ucieczce przed światem w najgłębszych pieczarach Ziemi odnalazł schronienie. A wraz z nim siedemdziesiąt milionów biedaków, których porwał rewolucyjnym słowem i czynem.

– W listach wspomina się o Necrolotum – oznajmił  Honozobiusz, gdy Ocearus wydał się już całkiem opanowany i ponownie skory do prowadzenia śledztwa.

– A cóż to takiego?

– Jest to kombinacja wyrazów pochodzenia grecko–łacińskiego, a jeszcze dawniej – atlantydzkiego. Oznacza podmorską międzyplanetarną sieć, do której otwarcia służy bezgłośne słowo. Słowo symbol. Słowo klucz.

– Czyżby miało coś wspólnego ze śmiercią? – Pytanie naukowca zawisło na chwilę w próżni. Wzbudziło irracjonalny lęk.

– Tak – całkiem spokojnie zgodził się dawny bosman..

– Z ożywiającą śmiercią, reinkarnacją, z  hinduską samsarą[5], – ożywił się Ocearus, pojmując z nagła wagę odkrycia – z jej bogactwem cyrkulowanych elementów, z tradycją i tajemnicą najgłębszych wód i …

– Atlantów[6] – dokończył latarnik, uśmiechając się enigmatycznie. – A najlepiej jeszcze gluorów[7] – dodał, nabijając fajkę świeżym, pachnącym ładunkiem z wyciągniętego z kieszeni woreczka.

– Tak, właśnie. Dokładnie to miałem na myśli – zgodził się z przedmówcą pan Ocearus. – I to wszystko znalazł pan w listach?

– O wiele więcej, mój panie, o niebo więcej… – zapewnił.

 

1.

W kilka lat od tego zdarzenia siedzieliśmy na sofie, ja i Abelia, mocno przytuleni, w gorączce dyskutując na bieżące tematy:

– Czegóż jeszcze od siebie wymagasz? – zapytywała narzeczona, kobieta piękna, młoda i finansowo uposażona, lecz kompletnie rozstrojona wynikiem ostatnich wypadków.

Tłumaczyłem jej długo i zawile, sam niekiedy wątpiąc w słuszność mej tezy:

…że będąc raczej słabo rokującym dziennikarzyną „The Argus” niż wziętym korespondentem nigdy niczego nie osiągnę, że będę tkwił w papierach po uszy i prosił się tępych redaktorów o marne rubryki. Z kiepskiej pensji nie dam rady pokryć czynszu lichego dwunastopokojowego mieszkania, nie uposażę dzieci, nie usatysfakcjonuję w stopniu najmniejszym jej szlachetnej osoby z renty oficerskiej i farmerskich wpływów. I że żywię wobec niej uczucia najgłębszej miłości i wielkiego szacunku, że śnię każdej nocy o jej bliskości, że potrafiłbym udać się do samego dna piekieł, gdzie nieskromnie zażądałbym od szatana, by kupił mą duszę i wymienił na lata szczęścia u jej boku. Nie byłoby rzeczy, której bym dla niej nie zrobił, góry, której bym nie zdobył i morza, którego bym nie przepłynął, lecz we wspomnianej materii o to jedno ją, ukochaną ponad wszystko, proszę…

Głaskała me ramię i trzeźwymi słowami od nowego pomysłu odwodziła. Wtedy ja w inne wpadałem tony:

– Pani ma najdroższa – mówiłem, oczekując współczucia – owszem, mógłbym ruszyć mobilem pasażerskim do Ballarat[8] i tam, harując w kopalniach złota, dorobić się po latach pięknego domu z wyciągowymi balkonami, z wieżami o zmiennej wysokości, o murach z kontrastami, ale taka perspektywa ciężkiej pracy fizycznej staje w opozycji do mego światopoglądu – dodałem.

– Ależ któż ci każe pracować tak ciężko, Jack?

Znów jej przerwałem:

– Poza tym jakie hańbiące to byłoby zajęcie dla dżentelmena, którym ze zmiennym szczęściem zawsze byłem? Dla inżyniera kawitologa, dla licencjonowanego geologa i hydrologa? Dla literata i filozofa? Dla podróżnika?

– Już dość zrobiłeś dla ludzkości. Te wszelkie wyprawy i poczynione dla ratowania zaginionych ekspedycji wspinaczki! Dla armii utraciłeś zdrowie – dorzuciła egzaltowanym tonem. – Masz już czterdzieści sześć lat. Myślałam, że biologicznie postarzały, psychicznie też się ustatkujesz, a tu nagle dochodzisz do konkluzji niesłusznej, że jeszcze nie dość? Nie za późno już na skrajne ryzyko ? – rozważała.

– W życiu nie upaprałem sobie smarem ręki – wyznałem na poły szeptem, na poły do siebie, ciągle myśląc ze wstrętem o fizycznej pracy, a puszczając jej wnioski mimo uszu.

Wtedy podała mi list, który jej wysłałem nie tak dawno. Kazała mi na głos czytać:

Moja Najdroższa Abelio – pisałem dnia 24 czerwca roku 1912.

Przed oczyma stanął mi inny poranek i inna ulica. Wspomnienia zdawały się na nowo żywe.

 

Nie dalej jak dwa miesiące temu oddział speleologów militarnych, którym będąc w spoczynku kierowałem, otrzymał propozycję wysoko płatnej asekuracji misji ratunkowej dowodzonej przez jeszcze mi wtedy nieznanego lorda Duncana Bizzarda. Znany powszechnie podróżnik i łowca dzikich bestii udawał się w głąb nie tak dawno odkrytej szczeliny skalnej, nazwanej na cześć odkrywców jaskinią Portiera Meddisona. Najgłębsza i najrozleglejsza pieczara, jaką do tej pory odkryto, trafiła natychmiast do stanu zasobu armijnego. Nie wysłano do wnętrza ludzi, ale automaty kroczące. Sterowana drutem telegraficznym żeliwna rura balonowa zapuściła się aż na czterysta szósty kilometr. Tylko brak było informacji, czy dystans ten był przez maszynę mierzony w pionie, czy w poziomie.

Żyjemy w arcyciekawych czasach, najdroższa ma Abelio! – pisałem dalej.

Oto zaledwie dwa lata wcześniej sir Albert Chesley zdobył na pokładzie sterowca „Ambomidall” biegun południowy. Książę Randall Huppier założył w wydrążonych lodowcach arktycznych pierwsze w historii pływające bazy polarne, a inżynier Pustoo zwodował pontonowe mosty, łączące kontynenty Europy i Afryki.

Podczas gdy książę Eduardo Petersbourough szykuje się do swej pierwszej wyprawy na Księżyc, niewielka radiotelegraficzna skrzynka w locie bezzałogowym właśnie mija Plutona.

 

Kazała mi przerwać na chwilę.

– Po co mi o tym wszystkim pisałeś? – zapytała. – Chciałeś mnie ujrzeć zasmuconą?

Po namyśle odparłem:

– Jako że byłaś i jesteś mi drogą sercu duszą, ufałem, że mnie zrozumiesz. Tylko się wtedy usprawiedliwiałem, że cały świat się w odkrywczości rozszalał i rozkochał, a ja wraz z nim do reszty sfiksowałem. Za pierwszym razem, będąc jeszcze świeżym speleologiem kadetem, musiałem wziąć udział w militarnym eksperymencie i wraz z tysiącem innych odważnych przetrzeć szlaki konstrukcji kawitalnej[9]. Ryzykowałem, zapinając na ścianach ogromne szyny i wprowadzając na nie po raz pierwszy w świecie parowe automatony. Sam przecież zakładałem łącza, wklejałem w precyzyjne odlewy druty sterowania i naprowadzając obiekty na tory, instruowałem pamięć mechaniczną, jak dalej toczyć powinna machinerion w głąb ziemskich otchłani. Nie chciałbym tej męskiej gorączki utracić. Kim byłbym, pozbawiony jej? Wytartym szczegółem zajmującej historii? Wybacz, ale jeszcze nie chcę.

„W sumie zapięto do skały drabiny szynowe o łącznej długości dwudziestu tysięcy metrów – dodałem w myśli. – Z eksploracji zrezygnowano zaraz po tym, jak w składzie atmosferycznym podziemia dostrzeżono niebezpieczne stężenia ulatniającego się ze ścian gazu lub jeszcze czegoś innego. O czym sza… W końcu Brytyjska Armia Imperialna zdecydowała się otwory wejściowe zaczopować i na lata całe wszelkie dostępy do korytarzy obmurować i zamknąć kratą. Dopiero skonstruowanie przenośnej i lekkiej maski gazowej pozwoliło na bezpieczne przebycie szeregu zatrutych kilometrów”.

– A pamiętasz, kiedy przybył do mego domu pewnego popołudnia dumny i w nieco podeszłym wieku oficer? – zapytała.

– Był to pan Bizzard?

– Otóż to. On właśnie – potwierdziła, rozsiadając się wygodniej na sofie, którą zajmowaliśmy wspólnie.

– Pamiętam, że kilka lat wcześniej, będąc jeszcze asystentem inżyniera kawitologii, pana Morrisa Hugleya, ukończyłem zaoczne studia z zakresu potamologii. Trzeba ci, pani, wiedzieć, że to wprost królewska nauka o rzekach, strumieniach i jeziorach. W kraju, w którym większość dzikich ostępów stanowią niezmierzone pustynie, na niewiele by mi się jednak przydała. Pogłębiłem więc studia hydrologii i oceanografii. I tu znów fiasko. Zaczepiłem się więc o geologię. Ta ostatnia zgłębiona szczegółowo wiedza wespół z kawitologią stosowaną stały się na długo źródłem mego utrzymania. Zdobyłem od ręki licencję kadeta speleologicznego. Sam namiestnik cesarski korony australijskiej pogratulował mi sukcesów.

– Jednym słowem stałeś się fachowcem, którego oprócz skał interesowała woda, woda i jeszcze raz woda, i to woda w każdym jej stanie skupienia, sprężenia i krystalizacji czy obszarów występowania. Mój ty kochany wodniaku – rozmarzyła się panna, tuląc na nowo do mego ramienia.

– Jak dobrze wiesz, na przeciąg kolejnych dwóch lat oddaliłem się od życia publicznego i poświęciłem całkowicie armii. Wziąłem udział w wielu poważnych ekspedycjach naukowych. Uczyniono mnie korespondentem gazety codziennej „The Argus”, której biuro prasowe mieści się w tym samym budynku na Elizabeth Street, co „The King Rodent” i „La Puffalo”. Dotarłem do najgłębszych jaskiń Nowej Południowej Walii, gdzie budowałem dla rządu systemy jeszcze raczkujących urządzeń wydmuchu kawitacyjnego. Technologia ta, wykorzystująca pryncypium rozprzestrzeniania lawy, zdolna była do stopienia każdych gruntów i do wydmuchiwania cieczy skalnej w przygotowaną nieckę na przestrzeni kilku podziemnych kilometrów. Idealna do podziemnej inwazji na obce, zagrażające naszym politycznym interesom państwo. Parowe drabiny nie były jeszcze wtedy tak sprawne jak dzisiaj. Mechanizm z trudem dawał sobie radę z ciągnięciem ich w głąb potężnych studni wulkanicznych. Bezwzględnie wymagały asysty człowieka. W tamtej pracy niemal straciłem obie nogi.

– I musisz akurat teraz wracać wspomnieniem do tych ponurych szpitalnych czasów?

– Mam swoje powody. Muszę. – Mój grobowy nastrój chyba się jej udzielił, bo nagle posmutniała. –  I tam, w przyszpitalnym ambulatorium, los zetknął mnie z osobowością nie tyle inspirującą, co przemożnie umysłowo wpływową, która wywróciła moje poglądy w kwestii otaczającego nas świata i wskazała istotne dynamiczne, a dotąd mi nieznane powiązania. Był to naukowiec, profesor nadzwyczajny i hrabia w jednej osobie: Ocearus Gwidon Molier.

– To miałeś szczęście – niemal zaszydziła.

– Zajmowaliśmy się wówczas w laboratorium na Bourke Street szczytną analizą wyników hydrogeologii złożowej. Interesowały nas szczególne różnice w wykrytych przez wspomnianego pana Moliera specyficznych zanieczyszczeniach w zbiornikach wód podziemnych. Ponieważ byłem, jak mówiono, wyjątkowo uzdolnionym fachowcem  w tej dziedzinie, Ocearus zadał mi do przeprowadzenia szereg niekonwencjonalnych eksperymentów, które przy takim nadmiarze faktów i wydźwięku ideowym wzbudziły zarówno moją czujność, jak i ciekawość.

– Poddał cię interrogacji?

– Tak. Interesowały go tajne informacje militarne.  Chodziło mu przede wszystkim o prognozowanie migracji wód. O sposoby regulacji przepływu i wszelkie wzrosty i niedomiary. Pytał o okresy posuchy w najgłębszych znanych nam jaskiniach, o poziom wilgotności powietrza, a nawet o napotykane życie biologiczne w rodzaju nieznanych nam bliżej form robaków i glonów.

– Ocearus pytał o migrację wody? Nie rozumiem, dlaczego armia zajmowała się tak prozaicznym tematem.

– Na wojnie nie ma prozaicznych tematów.

– Przecież panuje pokój.

– Coś takiego jak „pokój” nie istnieje. Zwykle intensywnie przygotowujemy się do kolejnej wojny.

– Czegóż więc szukał profesor? Czyżby pracował dla obcych wywiadów?

– Spokojnie. Jest dobrym patriotą i zasłużonym bohaterem. Uważał, że część zasobów wodnych Ziemi nie należy do planety, a przybywa  z innych wymiarów.

– Skrajnie nieprawdopodobna hipoteza.

– Też tak myślałem. Dostawałem gęsiej skórki na samą myśl o ewolucji gatunków w najgłębszej eksplorowanej przez człowieka, bo podlądowej strefie ziemskiej skorupy. Profesor mówił z tak dziwnym przekonaniem i tak zawile perswadował, że czasem podejrzewałem go o szaleństwo. Szczególnie gdy podsuwał mi szkice odnalezionych organizmów. Bałem się onych wyimaginowanych skorupiaków, szczególnie form na powierzchni już zapomnianych, z dawna zaginionych. Tam, gdzie planeta według biegłych uczonych ukrywała trzykrotne zasoby wodnej masy wszystkich powierzchniowych oceanów, mogło istnieć życie ekstremalne i potworne w każdym rozmiarze.

– Miałeś partnera do dyskusji. Chociaż sama lubuję się w okresie kambryjskim.

– Och, tak. Człowiek to światły i biegły w każdym rozumowaniu. Wówczas też wspomniałem mu o wynalazku, który, jak wiesz, pragnąłem jak najszybciej upublicznić. Przez kilka najbliższych dni mnie nękał i napominał, bym bezwzględnie nikomu wyników mych badań nie pokazywał. W końcu wysupłał kilkaset funtów i zachęcił mnie do milczenia. Zabronił na podstawie umowy pisemnej puścić wynalazek w patenty i sprzedaże aż do dnia pierwszego stycznia roku tysiąc dziewięćset trzynastego.

– Czyżby to była data przypadkowa?

– Nie wiem. Zabrałem pieniądze i podpisałem papiery.

– Czy to ten sam projekt, w którym utopiłeś kilka tysięcy moich funtów?

– No cóż… Jesteś moim największym udziałowcem.

– Ale ja też nie ujrzałam nawet odrobiny tej nurkowej maszynerii.

– Mam to już w konstrukcji.

– Mówisz mi to od roku.

– Lada dzień przyniosę prototyp.

– No dobrze. I wtedy słuch o profesorze zaginął?

Potwierdziłem skinieniem głowy.

– Tak. Na próżno go szukałem. Rok cały lub dłużej nie dawał znaku życia. Dopiero niedawno ujrzałem na progu mych drzwi posłańca, dość enigmatycznie uśmiechającego się lorda Duncana.

– Już go widzę, jak się dumnie wypina.

– Stał z zapaloną fajką. Raptem ją o odrzwia wystukał i zamyślony strzepnął popiół na wycieraczkę. Wstrząśnięty własnym zachowaniem, przepraszał, obwiniając swój stan nerwowy.

– Było to pierwsze wasze spotkanie?

– Tak. Przedstawił mi pokrótce siebie i misję, w której ja miałem również wziąć udział. Stwierdził lakonicznie na koniec, że mój udział w wyprawie będzie ekstraordynaryjnie istotny.

– Ekstraordynaryjnie istotny? Mój Boże, jakże proste słowa potrafią cię uwieść!

– Oczywiście wpuściłem go do środka. Wkroczył. Rozglądał się po przedpokoju z nonszalanckim uśmieszkiem. Miał przewieszony przez ramię pas z potężnym, podwodnym rewolwerem, a w ręce, której mi nie podał, teczkę bodajże z mapami wszystkich światów.

Scena ta jak żywa stanęła mi w pamięci.

– Przybyłem tu z polecenia profesora Moliera – zaprezentował się. Gdy usiadł i tak mówił, rzetelnie dobierając słowa, aż powiało od niego myśliwskim trofeum, potrząsnął mną dreszcz niesłychanych emocji. Poniosły się wokół ostre swędy, a to z dalekiego buszu, a to z nakrapianych skałami niezmierzonych pustyń z żerującymi na nich metrowymi skorpionami. Bo przybysz  był z tych niezłomnych, co po trupach dążą do celu.

– Pan Molier, pańskiej pomocy mnie poleciwszy – wyrzekł oględnie, napinając pomiędzy nami atmosferę – kazał wspomnieć butlę parową, której fragmenty miałeś pan kiedyś okazję oglądać.

– A tak, przypominam sobie – potwierdziłem, chociaż wciąż mnie senność i zmęczenie trapiły, czyniąc wspomnienie niewyraźnym i nieautentycznym. Ale tak, zauważyłem coś takiego w hotelowym apartamencie zaraz po powrocie ze szpitala! Niewyraźnie przypomniałem sobie fragmenty podmorskiej butli.

– Otóż mam drugą taką samą, przybyłą niedawno na mój adres własny, a mieszkam nad morzem, w okolicy Inverlock. Znalazłem wewnątrz list wzywający mnie do natychmiastowego udzielenia pomocy i opisujący wypadki nieprawdopodobne i prawie niemożliwe. Otóż pan Ocearus Molier testujący teleportacyjne węzły wiodące ku planetom obcym zarówno z najgłębszych morskich otchłani, jak i z nieprzebytych pieczar, uwięziony został przez wypadki niefortunne na najniższym podziemnym poziomie. Tam jego życiu zagraża bliskość aktywnego za ścianą skalną wulkanicznego kanału. O tym właśnie wspominał Edward Roche, twierdząc, że lawy rozpuszczone spoczywają tam na metalicznym jądrze.

– Tak, ale Roche[10] mówił coś o odosobnionych jeziorach lawy, nie o całej podpowierzchni[11].

– W rzeczy samej, przypominam sobie. Jednak ich obszerność nie może być tak wielka, gdyż inaczej przyciąganie Słońca i Księżyca spowodowałyby dotkliwe przypływy.

– Powiedzmy.

– Podług więc tej hipotezy, obniżając się ku środkowi Ziemi natrafimy na jeziora roztopionych mineralnych materii, a tuż obok na stwardniałe jej części i ciągnące się w nich kawitacje.

– Tak myślę.

– Tam więc nasz dobrodziej przebywa. Najniższy to poziom. Lata zabrałaby mu droga na powierzchnię.

– Niestety, trzeba mierzyć siły na zamiary.

– Mierzył, jednak… Stanął biedak przed problemem mechanicznej kraksy. Niemożebnością było uruchomienie posiadanego sprzętu. Zatem zdesperowany uprosił przyjaciela, aby się poświęcił i zawrócił ku morzu. On to miał spróbować mnie odnaleźć za pomocą szczególnie dokładnie zaadresowanej podmorskiej butli.

– Sam nie mógł się przez to morskie przejście pofatygować i bezpiecznie zawrócić? – drażniłem lorda, chociaż dawno już podjąłem decyzję.

– Chodzi o przetestowanie obu metod transportacji. – Złościł się. – Skoro pierwsza droga wodna nie sprawia większego problemu, pora skoncentrować się na drugiej.

– Rozumiem zatem, że jest osaczony w mroku najgłębszych skał?

– Właśnie.

– Pozostała mu wspinaczka?

– Bite osiemdziesiąt kilometrów z dołu do góry. O dystansach horyzontalnych lepiej nie wspominać. Tak właśnie się sprawa przedstawia. Szczerze pana upraszam – ponaglał lord, gdy przeglądałem przyniesione przez niego nie tylko mapy, ale także dokumenty i listy. Przestudiowałem również prawdziwość pieczęci na zezwoleniach wojskowych i zbadałem podpisy znanych mi zacnych generałów. Wszystko wydawało się być w idealnym porządku. Nieczęsto zdarzał się ktoś, kto tak błyskawicznie zdobywał sobie zaufanie admiralicji, a szpiegów i sprzedawczyków japońskich było zatrzęsienie.

– Nie musi się pan spieszyć. Poczekam – rzekł lord, ukrywając złość, bo się widać zorientował, że go mam za agenta Orientu.

– Zatem jeszcze raz podsumujmy. Twierdzi pan, że profesor Molier, zapuściwszy się w najdalsze oceaniczne głębie, zaplanował później drugą próbę wyjścia na ląd? Na podziemia!… Jak to możliwe? Czyżby nie obawiał się zalania i utopienia? I dlaczego ryzykował tę bardziej niebezpieczną drogę?

– To już będzie inna opowieść. Mniemam, że sam pan Molier wyjaśni rzecz całą w szczegółach. Zresztą dla takiego kawitologa jak pan sprawy szybko staną się oczywiste.

Na jawne pochlebstwo uśmiechnąłem się pod wąsem. Było jasne, że lord pragnie mnie sobie zjednać. Co do kawitologii, to nowa dziedzina szybko zdobywała popularność. Przemysł na jej fundamentach powstały mógł odmienić losy cywilizacji nie tylko ziemskiej, ale też księżycowej – w planach kolonizacyjnych.

– Błagam pana o pośpiech.

– A to dlaczego?

– Losy profesora ważą się teraz, bo w każdej chwili może on zginąć z ręki nieznanych nam bliżej plemion, zamieszkujących najgłębsze ziemskie otchłanie. Nie wiadomo, czy to są dzicy ludzie, czy udające inteligentne małpoludy. Upraszał szczególnie o pańską pomoc. Pańskiej grupie speleologicznej również poświęcił chwilę uwagi. Zażądał, aby go możliwie najszybciej ratowano.

– Zaraz mam pójść? – roześmiałem się.

– Nie mamy czasu do stracenia – odparł żarliwym, rozkazującym tonem. – Niech się pan czym prędzej ubiera! I zawezwie kamerdynera, by ten pobiegł do stacji telegrafu i zawiadomił innych, najbardziej pana zdaniem zaufanych i pomocnych.

I gdy ja, tak zdumiony własną reakcją, rozsyłałem wieści listowne do przyjaciół rozrzuconych po miastach i miasteczkach w obrębie stanu Victoria, on już załatwiał następne glejty, kody do maszyn drabiniastych i pozwolenia wejścia do obszarów ściśle zamkniętych.

W mig byliśmy gotowi.

————-

[1] Mechanizm z Antykithyry – starożytny mechaniczny przyrząd, zaprojektowany najprawdopodobniej do obliczania pozycji ciał niebieskich.  Datowany na lata 150–100 p.n.e.  Ze względu na stopień zaawansowania technicznego dowodzi istnienia w czasie antycznym swoistego drobnego przemysłu wyrobniczego maszyn precyzyjnych o różnym stopniu złożoności i zastosowania praktycznego. Pojawiły się różne spekulacje dotyczące pochodzenia przyrządu. Między innymi uważa się, że konstruktorem był Hipparach, mieszkający wówczas na wyspie Rodos astronom, bądź że przyrząd wykonali uczniowie Archimedesa, choć wtedy data jego powstania przesunęłaby się wstecz, do około 200 roku naszą erą. Szkoda, że nie dostrzeżono wówczas potencjału rozwojowego tej  dziedziny ludzkiej wiedzy. Gdyby tak się stało, moglibyśmy przypuszczać, że Grecy opanowaliby konstrukcje pierwszych maszyn parowych, Rzymianie nie tylko lataliby dwupłatowcami, ale i lądowaliby na Księżycu i Marsie. Natomiast gatunek ludzki w czasach nowożytnych nie ograniczałby się do jednej planety, a pławiłby się w rozwoju cywilizacyjnym sięgającym gwiazd.

[2] Piri Reis – Otomański admirał, który powszechnie znany był z posiadania niezwykłych map i  ksiąg zawierających informacje o nowym, jeszcze nieodkrytym świecie. Twierdził, że skompletował owe informacje kopiując w 1528 roku dwadzieścia jeszcze starszych dokumentów źródłowych. Można by wysunąć tezę, że ludzkość jako gatunek przedstawia sobą istoty permanentnie zapominalskie, które na ruinach dawnych budowli wznoszą zbyt pośpiesznie kolejne warstwy ruin zawierających nowe, lotne idee. Rychło jednak nowo zdobyta wiedza ulega zatarciu lub z braku jakichkolwiek sensownych zapisów historycznych  przepada z kretesem.

[3] Melbourne – drugie co do wielkości miasto Australii,  leżące w stanie Victoria. Od Oceanu Południowego oddziela je sporej wielkości zatoka Port Philip Bay, od północnego wschodu ograniczają Alpy Australijskie.

[4] Automaton – tutaj słowo występuje w charakterze opisowym. Pierwotnie oznaczało samooperujące  fikcyjne dziewiętnastowieczne urządzenie,  imitujące zachowanie człowieka. W rzeczywistości definicja stwierdza, że jest to abstrakcyjna maszyna o skończonej liczbie stanów DFA (Deterministic Finite – state Automaton). I w analogii do powyższej konkluzji autor rozpatruje sens istnienia każdego systemu biologicznego jako z góry zdeterminowanego funkcyjnie. Korzeni samego pojęcia można doszukiwać się w starożytnej Grecji, gdzie Heron z Aleksandrii w drugim wieku przed naszą erą wykazał się nie tylko niezwykłą pomysłowością, ale i genialną erudycją. Do głównych jego wynalazków można zaliczyć „banię Herona” będącą pierwowzorem parowej turbiny, „fontannę Herona”, czyli maszynę do czerpania wody oraz różnego rodzaju machiny oblężnicze. Jego prace teoretyczne dotyczyły pneumatyki, automatów, mechaniki, metryki i zwierciadła.

 [5] Samsara (albo sansara) – w hinduizmie, dżinizmie i buddyzmie termin oznaczający nieustanne wędrowanie, nieskończony proces tworzenia i upadku, cykl reinkarnacji i jego przerażający łańcuch odrodzeń, któremu od niezmierzonego czasu podlegają wszystkie istoty żywe. W buddyzmie sansara oznacza również cykl przemian, którym podlegają wszystkie byty i zjawiska, włącznie z naszymi myślami.

[6] Atlantyda – mityczna kraina, którą przed kilkoma tysiącami lat dotknęła seria straszliwych katastrof. Pierwsza wzmianka o tajemniczym lądzie pojawia się w pracach Platona. Według greckiej mitologii podczas podziału świata pomiędzy bogów Atlantyda przypadła Posejdonowi. Atlanci, będąc potomkami Posejdona i kobiety o imieniu Klejto, wznieśli wspaniałe miasto otoczone złotymi murami i wyłożone srebrem. W mieście znalazły miejsce liczne świątynie ku czci boga, tereny rekreacyjne i sportowe. Poszczycić się też mogło znakomitą infrastrukturą oraz portem pełnym rzędów doskonale wyposażonych, potężnych statków. Obecny świat naukowy odnosi się do idei zatopionego lądu dość sceptycznie, jednak poszukiwanie zatopionej Atlantydy przyczyniło się do rozwoju różnych dziedzin wiedzy, międzyinnymi archeologii i geologii.

[7] Gluorzy – obca rasa, wymyślony przez autora fikcyjny odłamu narodu atlantydzkiego.

[8] Ballarat – miasto położone na południu Australii, w stanie Victoria, około 120 km na północny zachód od Melbourne. Od 1851 roku odkryto w jego pobliżu znaczne pokłady żył złotonośnych.

[9] Kawitacja – tutaj: fikcyjna nauka pozwalająca na zamianę skały w gorącą magmę lub parę przy pomocy specjalnego promiennika. W rzeczywistości termin ten określa zjawisko fizyczne, polegające na gwałtownej przemianie fazowej z fazy ciekłej w fazę gazową pod wpływem zmniejszenia ciśnienia.

[10] Edward Roche (1820-1883) –  ówcześnie sławny francuski geolog, astronom i meteorolog. Popularyzował model układu słonecznego Laplace’a, co było w owym czasie tak trudne, jak krzewienie wiedzy o darwinizmie. Najbardziej znane pozostały jego prace na temat komet, zachowania roi niewielkich cząstek materii w silnym polu magnetycznym oraz teorii formowania się pierścieni Saturna. W tym ostatnim przypadku otwarty umysł naukowca podpowiedział mu rozwiązanie w postaci rozerwania niewielkiego księżyca w silnym polu grawitacyjnym potężnej planety.

[11] Terminy napotykane w tekście, takie jak „podpowierzchnia” oraz „strefa podlądowa” –  należą do  wymyślonego zasobu słownictwa świata alternatywnego. Jest to celowa archaizacja terminologii opisowej. A co próbuje opisać? Dlaczego zmierza do przypomnienia dziewiętnastowiecznych idei zamieszkałego centrum ziemi? Otóż okazuje się, że nie wszystko jest jeszcze jasne i strukturalna budowa planety nadal pozostaje nieodgadnioną tajemnicą. Nie wiemy, czy wydobywane paliwa ciekłe i gazowe są biogeniczne, czy abiogeniczne. Jeśli abiogeniczne, źródeł podobnych surowców możemy spodziewać się na Marsie, Księżycu lub gdziekolwiek indziej. Obie teorie nadal zaciekle ze sobą rywalizują. Dla zobrazowania naszego poziomu rozumienia spraw związanych z budową geologiczną planety dodam, że najgłębszy w historii odwiert dokonanego w Rosji do 2015 roku miał zaledwie 12 kilometrów, co przy 12 tysiącach średnicy ma się jak pchła do słonia. Jak można przypuszczać, eksperyment niewiele wniósł do zrozumienia budowy płaszcza Ziemi, zważywszy, że grubość płyty litosferycznej lądu przyjmuje się na średnio 40 km. W badaniach teoretycznych uważa się, że trzydzieści procent powierzchni kontynentalnej  leży pod poziomem morza. Wyniki ekspertyz paleontologicznych i radioizotopowych mówią o ich wieku 4 miliardów lat, gdy tymczasem najstarsze znane fragmenty skorupy oceanicznej nie mają więcej niż 200 milionów. Obraz wiąc pozostaje zaciemniony i niestety nie powstała jeszcze nauka, która w sposób satysfakcjonujący pozwoliłaby nam na eksplorację wnętrza Ziemi. Ale, co ciekawe, w roku 1994 doszło na terenie Boliwii do jednego z najgłębszych znanych trzęsień ziemi, którego efekty odczuła cała planeta. Analiza sejsmicznej fali w rejonie maksimum wstrząsu pozwoliła badaczom na szczegółowe zobrazowanie granicy pomiędzy niższym a wyższym płaszczem skorupy ziemskiej. I oto odkryto istnienie na głębokości 660 kilometrów pod kontynentem południowoamerykańskim podziemnego masywu górskiego o wysokości porównywalnej z Himalajami. Wcale nie znaczy to, że napotkamy tam świat rodem z powieści Juliusza Verne’a, ale faktem jest, że od tej pory obraz dynamiki geologicznych nawarstwień znacznie różni się od tego z przyjętego z modelu teoretycznego. Zatem jeśli pod ziemią również formują się góry, to z powodzeniem mogą istnieć tam odizolowane, samoskraplające się akweny i potężne przestrzenie pustki, które powinny inspirować do opowieści takich jak ta.

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks otrzymasz książkę i ebooka w cenie książki!

Necrolotum - Jan Maszczyszyn