Marta Kładź-Kocot
Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa, zafascynowana pograniczami fantastyki i mitu. Autorka książki Dwa bieguny mitopoetyki. Archetypowe narracje w twórczości Johna Ronalda Reuela Tolkiena i Stanisława Lema oraz artykułów naukowych o twórczości między innymi Ursuli Le Guin, C.S. Lewisa, Andrzeja Sapkowskiego i Neila Gaimana, a także tekstów publicystycznych.
Uzależniona od czytania, okularów przeciwsłonecznych, dobrej kawy i wewnętrznego sarkastycznego komentatora rzeczywistości. Jest wielbicielką teorii multiwersum, stąd też nie zawsze ma pewność, czy nie pomyliła przypadkiem wszechświatów. Gdyby miała zabłądzić do innej czasoprzestrzeni, poprosiłaby kosmos o przeniesienie do renesansowej Italii bądź Londynu z XIX lub początków XX wieku.
Noc kota, dzień sowy: Gliniana Pieczęć – Marta Kładź-Kocot
Wszystkie drogi prowadzą do Castelburga. Nawet jeśli z pozoru wiodą do Międzyświata albo w okolice Pustej Ziemi, gdzie podobno zamieszkiwali bogowie.
Gdy bohaterowie wyruszają na wędrówkę, może ona okazać się jeszcze trudniejsza, niż przypuszczali. Mitria i jej towarzysze nie podejrzewają nawet, dokąd zaprowadzi ich droga, którą obrali. Leta Therrus wraz z towarzyszącą jej Cantią wyruszają do Xanty. Sirocco ucieka z Castelburga w obawie przed zemstą swoich mocodawców. Verena Haage trafia w sam środek spisku, który nie może skończyć się dobrze. Prządki obserwują rozrastające się kłącze opowieści, śledzą losy legendy o wielkiej miłości, która zaczyna oplatać wszystkich swoją siecią…
Jak zakończy się historia Mitrii i Jardala? Co można znaleźć na końcu świata albo nawet poza światem? Czy Zamek Cieni nadal ma władzę nad umysłami tych, którzy tak nieostrożnie do niego weszli? Kim jest tajemniczy Książę? I wreszcie – co oznacza mewa pojawiająca się w snach? Drugi tom, „Gliniana Pieczęć”, zamyka to, co otworzyło się w pierwszym – a może i znacznie więcej.
Najpierw pomyślałam, że to historia o miłości, a pomysł na główny wątek jest czarujący i niebanalny. Potem doszłam do wniosku, że to jednak będzie opowieść o magii i politycznej intrydze. Następnie wpadło mi do głowy, że wszystkie drogi prowadzą do pewnego miasta i będzie to historia jego przemian. Jeszcze później dotarło do mnie, że i miasto, i bohaterowie dążą do wolności. Ta powieść ma wiele poziomów, wiele znaczeń i wciąż się zmienia, wciąga i fascynuje. Z każdą odwróconą stroną zapadałam się w nią bardziej, ciekawa, czym jeszcze mnie zaskoczy.
Marta Krajewska dwukrotnie nominowana do nagrody im. Janusza A. Zajdla autorka Idź i czekaj mrozów, Zaszyj oczy wilkom i Noc między Tam i Tu
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 20,99 ZŁ
Informacje o książce
Rok I wydania: 2018
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka miekka ze skrzydełkami
Liczba stron: 330
książka: ISBN 978-83-7995-143-7
ePub: ISBN 978-83-7995-144-4
mobi: ISBN 978-83-7995-145-1
audiobook online: ISBN 978-83-7995-061-4
Ceny sugerowane:
książka: 34,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook online: 39,99 zł
Fragment
Czas innych miejsc
Cantia von Essen spoglądała w lustro. Z jasnej twarzyczki o nieco trójkątnym podbródku patrzyły na nią duże, wilgotne, sarnie oczy, na które opadały gęste ciemnokasztanowe włosy. Biała szata luźno opinała szczupłe, gibkie ciało siedemnastolatki.
– Pospiesz się – powiedziała Leta Therrus. – I lepiej się przebierz. Do podróży po gościńcu męski strój będzie lepszy od ubioru adeptki. Masz tu kaftan, płaszcz, spodnie i buty. I pas ze sztyletem, jeśli chcesz.
Sama Leta stała pośrodku komnaty, odziana w wełnianą suknię i ciepłą podróżną opończę, spiętą misterną srebrną klamrą. Nadspodziewanie wysoka i dostojna.
– Czy… jesteś pewna? – zapytała baronówna.
– Oczywiście, moje dziecko – odparła cierpko czarodziejka. – Kiedy wzywa Aurelianus z Xanty, trzeba jechać. Mam do niego bezwzględne zaufanie.
– Ale…
– Chodzi ci o to, czy w moim wieku dam radę? No cóż, spróbuję. – Uśmiechnęła się. – Wierz mi, potrafię jeszcze niejedno. A ze mną na gościńcu jest bezpieczniej niż w Emain beze mnie.
Kiedy wyjechały za bramę krytym płótnem wozem, Cantia obejrzała się i obrzuciła szare mury melancholijnym spojrzeniem. Siedziba magów, której ciężki zarys wydobywało z mroku poranne słońce, stanowiła kłębowisko zagadek, a czasem sprawiała wrażenie gniazda jadowitych żmij. Ale dla młodej adeptki była jej pierwszym na świecie domem. Baronówna wysiliła spojrzenie, próbując spoza szeroko blankowanego muru dostrzec zarys wieży z wystającym z niej balkonem Lety.
– Nie oglądaj się – szepnęła siedząca obok na koźle wiekowa czarodziejka. – Nigdy nie oglądaj się wstecz.
Minęły tonące w porannych mgłach wioski Itar i Derk, gdzie spomiędzy zabudowań dobiegało pianie kogutów i muczenie krów. Dalej gościniec zagłębiał się w wilgotny las, pełen mchów, paproci i rozśpiewanych ptasich głosów. Słońce wschodziło coraz wyżej i zaczynało już przeświecać na ukos pomiędzy pniami. Cantia wciągnęła w płuca rześkie poranne powietrze i nagle poczuła, że dobrze jest po prostu żyć i tak sobie podróżować w nieznane.
Baronówna bardzo szybko nauczyła się powozić i często siedziała na koźle sama, podczas gdy starsza czarodziejka wypoczywała we wnętrzu wozu na wygodnym posłaniu ze skór. Ze związanymi włosami, w chłopięcym stroju i kołpaczku z piórkiem Cantia mogła sprawiać wrażenie młodego pacholika, toteż w nielicznych spotkaniach z chłopskimi i kupieckimi wozami oraz konnymi rycerzami nie wzbudzała szczególnego zdziwienia. W razie zaś konieczności wystarczało, żeby ze środka wyłoniła się twarz Lety, która z kolei aż nadto wyglądała na doświadczoną czarodziejkę. Rozpuszczone, ciągle jeszcze gęste srebrne włosy wieńczył diadem z intensywnie błyszczącą na czole diamentową gwiazdą. Pod nim świeciły prawie równym blaskiem świdrujące, przenikliwe czarne oczy. Gdyby tego było mało, wystarczała z reguły runa nakreślona w powietrzu piękną, choć niemłodą białą dłonią. Nie było odważnego, który po tej demonstracji kontynuowałby zaczepkę.
Nocowały z reguły we wsiach, korzystając, dopóki było to możliwe, z dobrodziejstw jakiej takiej, ale zawsze cywilizacji. Wieśniacy bardzo chętnie udzielali jadła i gościny, a w zamian za to Leta leczyła ich choroby i wypowiadała dobroczynne zaklęcia nad dziećmi i chudobą. Niekiedy pozwalała, by z mniej poważnymi dolegliwościami radziła sobie Cantia. W ten sposób, gdy gościniec minął gęściej zamieszkane tereny i skręcił z powrotem w las, miały pełen wóz jaj, serów, podsuszanych kiełbas i wędzonych ryb. Leta żartowała, że brak im bodaj w inwentarzu tylko żywych kurczaków, którymi miejscowi również bardzo chętnie by płacili. Nie sprzeciwiała się gromadzeniu żywności, choć z Emain wzięły ze sobą całkiem solidne zapasy.
Bór zgęstniał, a gościniec stopniowo zwęził się do pooranej bruzdami kół drogi wiodącej małym wąwozem. Boczne ścieżki skręcały czasem w kierunku meandrującej w pobliżu rzeki. W tych miejscach znajdowała się zwykle udeptana trawa i ślady po obozowiskach przejeżdżających tamtędy podróżnych. Wieczorami zatrzymywały się na takich polanach. Cantia rozpalała ogień za pomocą magii, po prawdzie nie mając pojęcia, jak należałoby to zrobić normalną metodą, wieszała nad nim mały kociołek i gotowała ciepłą strawę, którą Leta określała zwykle jako warunkowo zdatną do jedzenia. Warunkiem było to, żeby sama Leta skorygowała na koniec kulinarne poczynania swojej młodej przyjaciółki. Kiedy ograniczyła się do magicznego usunięcia z domniemanej zupy nadmiaru soli, Cantia uznała, że robi zdecydowane postępy. Coraz rzadziej czuła tkwiącą gdzieś koło serca bryłę lodu. Coraz rzadziej budziła się w nocy zlana potem, nie pamiętając i nie chcąc pamiętać snów. Za to wysysała krew z palców poranionych lejcami i cięciwą łuku. Krew miała mocny, słony smak.
*
Verena Haage oparła nogi o jedwabny puf, pilnując, aby spowijająca je szkarłatna aksamitna suknia odpowiednio się udrapowała. Odrzuciła w tył kaskadę czarnych włosów i wypiła łyk wina z małej kryształowej czarki. Jej wzrok prześliznął się po wnętrzu namiotu, rejestrując brokatowe zasłony, kosztowne wełniane kobierce, kufry z cedrowego drzewa, wyścielające podłogę i siedziska skóry, mały stolik inkrustowany bawolą kością. Mimowolnie pomyślała, że jak na potrzeby i gusta najemnego kondotiera wnętrze namiotu urządzone zostało ze zbyt wielkim przepychem. Widać właściciel lubił się pokazywać. Darowała sobie jednak komentarze.
Naprzeciw Vereny siedział czarodziej w fioletowym płaszczu. Światło świecy lśniło w rubinowym oku pierścienia na jego palcu. Pod płaszczem nosił czarny adamaszkowy kaftan, ozdobiony łańcuchem z matowego złota. Wysokie, miękkie buty z klamerkami i wąskie, doskonale skrojone spodnie dopełniały stroju. Tyle że wysuwająca się z rękawa kosztownej odzieży dłoń była uwiędła i pomarszczona. Długie, założone za uszy włosy czarodzieja zdradzały ślady przerzedzenia i siwizny. Sine worki otaczały zmęczone, przekrwione oczy. Wyrazisty podbródek z małym wgłębieniem z pewnością nie został tego dnia ogolony.
− Jak się masz, Lagercranz? – zapytała Verena Haage. Czarodziej odkaszlnął i machnął ręką.
− Kopę lat – kontynuowała, odrzuciwszy w tył włosy. – Ile to? Nie będę liczyła. I, jak widzę, niewiele zmądrzałeś. Wciąż fascynują cię kosztowne tkaniny, błyszczące kamyczki i brzęczące monety. Ciągle wkupujesz się w łaski możnych albo takich, którzy na możnych wyglądają. I wciąż nieudolnie próbujesz kopiować Adelarda z Tradivy.
Czarodziej posłał jej wściekłe spojrzenie.
− A tymczasem, jak widzę – mówiła dalej, szukając wygodniejszej pozycji na jedwabnych pufach – nawet zaklęcia powstrzymujące upływ czasu ci nie wychodzą. Starzejesz się, Lagercranz. Nieuchronnie się starzejesz.
− Idź do wszystkich demonów, Haage – odchrząknął wreszcie mag. – Po co tu przyjechałaś? Szydzić ze mnie?
− Oj, gniewamy się. – Czarodziejka zacmokała z udanym zmartwieniem. − Nieładnie. Ktoś już zapomniał, jak klękał przede mną, błagając o pukiel mych włosów jako preludium do innych łask. Obiecując, że gotów jest zrezygnować z bycia magiem i z życia w Emain Avallach.
− Lata temu – warknął. – Jak raczyłaś słusznie zauważyć. Ponawiam pytanie. Po co właściwie przyjechałaś?
− Zdobyć pewne istotne informacje. – Czarodziejka odchyliła się i oparła o haftowane poduchy, unosząc ręce, żeby jej biust odpowiednio zarysował się pod suknią. – Ale widzę już, że traciłam czas. Ty ich nie masz.
− Pewnie nie mam. Nie jestem więc łupem godnym twojej uwagi, Haage. Możesz już przestać się wystawiać na sprzedaż.
Palce czarodziejki zacisnęły się na kryształowym pucharku, a zimne oczy zalśniły niebezpiecznie.
− Za droga jestem – syknęła. – Nie stać cię.
− W tej chwili pewnie nie. Ale za jakiś czas… kto wie. – Lagercranz podrapał się za uchem. Na jego chuderlawych ramionach i zapadniętej piersi adamaszkowy kaftan wisiał jak na kołku.
− Życzę ci serdecznie takiego powodzenia, żebyś mógł zacząć żywić podobne złudzenie. Ale zapewniam, że nigdy, przenigdy nie będzie cię stać.
− Być może. I wiesz, Haage, jakoś nie będę płakał. Jak wspomniałaś, minęło wiele lat. Towar już nie ten, a i etap padania na kolana dawno już mam za sobą.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, czarodziej nazwany Lagercranzem leżałby już z pewnością na jedwabnych poduszkach nie tylko martwy, ale i zmumifikowany. W tej chwili jednak płachta wejściowa zakołysała się i do środka wkroczył wysoki, szczupły mężczyzna, odziany w czarny skórzany kubrak naszyty srebrzonymi płytami, obcisłe czarne spodnie i wysokie buty. Długi czarny płaszcz spięty miał klamrą wysadzaną ametystami, a biodra opinał mu pas ze srebrnych płytek, do którego przypasany był miecz ze srebrzoną głowicą, w którą wprawiony był ogromny rubin. Verena złowiła okiem błyski ametystów i pomyślała, że czerń, fiolet i srebro w męskiej odzieży będą ją prześladowały do końca jej dni.
− Przykro mi, że muszę przerwać tę miłą pogawędkę – kondotier oparł kostki palców o inkrustowany stolik – ale niedługo czas nam w drogę. Musimy się pożegnać, pani magiczko. Nie zabieram kobiet ze sobą.
− To się jeszcze okaże – syknęła czarodziejka. Była już rozzłoszczona jak kotka i z trudem nad sobą panowała. Jej palce mimowolnie zakrzywiły się lekko i posypały się między nimi drobne iskry.
Kondotier zwrócił się w jej kierunku. Czarne, rzadkie włosy lepiły mu się do czoła, a pośrodku twarzy widniał wydatny, zakrzywiony nos, dzięki któremu zyskał miano Jastrzębia. Oczy były szarożółte, o ostrym, przenikliwym spojrzeniu, jak u drapieżnego ptaka. Mówiono o nim, że wyrok śmierci na dezerterów i na tych, którzy bez jego zezwolenia zabrali się za rabowanie podbitych grodów i gwałcenie niewiast, wydaje samym zmrużeniem powiek. Inna sprawa, że kiedy zezwolenia udzielał, w zdobytych miastach nie pozostawał kamień na kamieniu. Od tych, którzy go wynajmowali, żądał niemożliwie wysokiego żołdu, ale był również przerażająco skuteczny.
Verena dyskretnie rzuciła na siebie zaklęcie uspokajające.
− Dokąd tak spieszycie, panie? – zapytała słodko.
− Czy wyglądam na kogoś, kto odpowiada na pytania? – Jastrząb uśmiechnął się samym kącikiem ust. Drapieżnie.
− Nie. – Czarodziejka zamieszała wino w czarce, po czym wypiła je jednym zamaszystym łykiem. – Absolutnie na to, panie, nie wyglądacie. Zdajecie się raczej być kimś, kto pytania zadaje, i to nie przebierając w środkach. Tyle że zasób odpowiedzi, które w ten sposób możecie uzyskać, jest ograniczony.
− Jest wystarczający. Możecie, pani, wierzyć.
− Upierać się jednak będę przy tym, że jest ograniczony. – Verena popatrzyła prosto w żółte, drapieżne oczy kondotiera. – Za pomocą tortur, zastraszania i przymusu uzyskacie tylko tyle, że ktoś powie wam nie to, co wie, ale to, co pragniecie usłyszeć. Czasami pewnie na tym właśnie wam zależy. Ale jeśli chcecie poznać prawdziwe odpowiedzi, musicie się nauczyć rozmawiać. Co między innymi oznacza odpowiadanie na pytania.
Lagercranz po drugiej stronie inkrustowanego stolika zaczął wiercić się niespokojnie. Jastrząb wyminął go, przysunął sobie rzeźbione karło i usiadł, wyciągając przed siebie długie nogi.
− Sugerujecie, pani czarodziejko – wpatrzył się w Verenę swoimi oczami drapieżnego ptaka – że posiadacie pewne informacje, które mogłyby mnie zainteresować. Nie wiem, skąd czerpiecie wiedzę na temat moich zainteresowań, ale załóżmy, że wam wierzę i gotów jestem, hmm… porozmawiać. Panie mają pierwszeństwo.
Czarodziejka parsknęła perlistym, wymuszonym śmiechem. Poprawiła na nadgarstku bransoletę z agatów. Nawinęła na palec czarny lok.
− Przyjeżdżasz z Castelburga – powiedziała. – Widziałam cię tam w tłumie na ulicy. Nosiłeś opończę z kapturem, ale ten twój nos, panie kondotierze, poznałabym w każdym zaułku portowej dzielnicy. Poza tym ktoś nieostrożny wymienił mimochodem twoje nazwisko. Czy też raczej przezwisko. I przypuszczam, że gdziekolwiek teraz się wybierasz i do kogokolwiek nająłeś się na służbę, tego kogoś rad byś odnaleźć.
− Ten ktoś – kondotier skrzyżował nogi – został w Castelburgu. To, gdzie teraz przebywa, zależy od przekonań metafizycznych. Prawdopodobnie ozdabia sobą koniec łańcucha w zamkowych lochach lub służy za pokarm rybom w kanale.
− Masz do niego wielki żal?
− Nie. Był dobrym graczem, który na koniec swojej kariery spartaczył akcję. I trudno. Na każdego kiedyś przychodzi koniec.
− A akcja wcale nie była prosta.
− Nie.
Umilkli na chwilę. Lagercranz wtulił głowę w ramiona i usilnie starał się udawać, że go tu wcale nie ma. Równie dobrze zresztą mogłoby go nie być, bo z całej tej aluzyjnej konwersacji niczego nie rozumiał. Proporcjonalnie do tego starał się wyglądać inteligentnie, ale równie dobrze mógłby starać się wypuścić liście i kwiatki.
− Skoro nie masz do niego żalu – podjęła czarodziejka – to zapewne ucieszy cię wiadomość, że on żyje. Do tego ma się dobrze i przebywa niedaleko stąd. Jeśli więc chcesz usłyszeć od niego, dlaczego bez czułego pożegnania wyjechał z Castelburga, twoje życzenie może się spełnić.
Jastrząb przyjrzał się jej badawczo
− Może na takiego wyglądam – oznajmił sarkastycznie – ale z pewnością nie jestem naiwny.
− Odwrotnością naiwności – mruknęła Verena – jest pewne schorzenie zwane paranoia.
Lagercranz drgnął i przewrócił pucharek. Wino zabarwiło czerwienią inkrustowany stolik. Twarz Jastrzębia przypominała kamienną i nieprzeniknioną maskę.
– Dionisius Grandini – czarodziejka przerwała milczenie – przebywa obecnie najprawdopodobniej gdzieś pomiędzy Verit a Ugrią, w kompanii dwojga czarodziejów, jednego prawie nieboszczyka, kilku dziwek, jednego tworu wyobraźni i jednego młodego idioty. Nie jest to, wbrew pozorom, cyrk, a nasz bohater chyba nie bawi się zbyt dobrze. Czy zaspokoiłam twoją ciekawość?
– Zaspokoisz. Jeśli dodasz do tego jeszcze jedną informację – gdzie i kiedy ich zostawiłaś?
– Domyślny jesteś. – Verena pokryła uśmiechem niepokój i napięcie, które narastało w niej podczas tej rozmowy niczym rzęsa na powierzchni stawu. Kondotier wzbudzał w niej irracjonalny strach, podnoszący włoski na karku. Czuła, że z gry, w którą próbowała go wciągnąć, nie wyjdzie zwycięsko, ale nie miała innego wyjścia, jak tylko ciągnąć ją dalej. – Ponad półtora obrotu słońca temu, w zapyziałej karczmie na obrzeżach Verit – odpowiedziała na pytanie. – Jak widzisz, rozmowa całkiem nieźle ci wychodzi.
– Zapominasz, że jestem specjalistą od konwersacji. Choć może nieco jednostronnej.
– Popracujemy nad tym. – Czarodziejka zmusiła się do swojego zwykłego, przewrotnego uśmiechu.
Jastrząb wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy.
– Czego chcesz w zamian? – zapytał.
– Już teraz pragniesz się odwdzięczyć? Tak szybko zbadałeś granice mojej wiedzy?
Kondotier wyciągnął zza pasa sztylet i szybkim rzutem wbił go w stół. Ostrze utkwiło w inkrustowanym blacie i zadrgało o włos od dłoni Vereny.
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków – powiedział zimno. – Jak dotąd sprawdzałem tylko, czy warto rozmawiać dalej. Dlatego zadałem to pytanie. A kiedy ja zadaję pytania, oczekuję odpowiedzi, a nie kolejnych pytań. A tym bardziej nie kobiecych gierek.
Czarodziejka wciągnęła powietrze i spojrzała na niego zza przymrużonych powiek.
– Chcę dowiedzieć się, czy wasz castelburski spisek sięga do Emain Avallach – wypaliła.
Kondotier parsknął.
– Chyba nie spodziewasz się, że ode mnie dowiesz się czegokolwiek. Pojęcia nie mam, co wy, czarodzieje, robicie, żeby skutecznie zniszczyć siebie nawzajem.
Lagercrantz głośno wciągnął powietrze.
– Ale dużo wiesz o sprzysiężeniu zwanym Bractwem Wolnych Miast i o sytuacji w Castelburgu – stwierdziła czarodziejka. – W twojej wiedzy mogą być nici, które zaprowadzą do mojego kłębka.
– Zaciekawiasz mnie. Skąd podejrzenie, że Castelburg ma z tym cokolwiek wspólnego?
– Nie mam żadnych podejrzeń. Jedynie jakieś mętne wiadomości od zadufanego w sobie Tarrentczyka.
Jastrząb przybliżył się, wyrwał sztylet ze stołu i prześwidrował Verenę wzrokiem, nachylając się nad nią.
– Tarrentczyk?
– Jak słyszałeś – wycedziła. – Co w tym takiego niezwykłego? Nie maszerujesz chyba na Tarrent z tą swoją mikroskopijną armią najemników?
Lagercrantz parsknął nerwowym śmiechem, który natychmiast stłumił dłonią.
– Haage, ty naprawdę ostatnio przebywałaś na jakiejś zapadłej prowincji – odezwał się wysokim, sztucznie brzmiącym głosem. – Nic nie wiesz?
– Wyobraź sobie, Lagercrantz, że nie wiem. Więc proszę, panowie, oświećcie mnie – powiedziała zimno, znów opierając nogi na jedwabnym pufie.
Czarodziej już otworzył usta, ale uprzedził go Jastrząb:
– Oficjalna wersja brzmi tak, że nad granicą Tarrentu gromadzą się wojska. Trzon armii cesarza grupuje się w pobliżu przełęczy Tarn, ale kilka kompanii szykuje się do przeprawy przez góry. To trudne, ale nie niemożliwe.
– Chcą zaatakować Południe? Wolne żarty – żachnęła się Verena. – A jak w takim razie brzmi nieoficjalna wersja?
Jastrząb wparł pięści w stół i pochylił się tak, że jego wydatny nos prawie dotknął jej czoła.
– Nieoficjalna wersja – syknął – brzmi tak samo. Z tej racji królowie i pomniejsi władycy stali się szczególnie czuli na Tarrentczyków i tarrenckich szpiegów. Rad bym się więc dowiedzieć, kim był twój Tarrentczyk i czemu ufasz jego informacjom.
Verena uśmiechnęła się z zaciśniętymi zębami. Słowami „twój Tarrentczyk” miała ochotę splunąć.
– Tego dowiesz się w swoim czasie – odpowiedziała powoli. – A na razie rada bym wiedzieć, jaką rolę ten twój mizerny oddział rynsztokowych rębajłów ma do odegrania w związku z owym rzekomym tarrenckim najazdem.
– Chyba zapominasz – wycedził zimno Jastrząb – kto tu prowadzi przesłuchanie.
– Chyba zapominasz – odpaliła – że to nie miało być przesłuchanie. Uczysz się rozmawiać, szanowny panie kondotierze.
– Ach tak. Racja. Wybacz. Nawyki zawodowe. Wróćmy zatem, łaskawa pani, do owego Tarrentczyka. Czy taka forma zadowala cię?
Verena westchnęła.
– Nigdy nie rezygnujesz, prawda?
– Nie – rozciągnął usta w drapieżnym uśmiechu. – Dlatego zawsze osiągam dokładnie to, czego chcę. A moi mocodawcy nigdy nie ośmielą się zrezygnować ze mnie.
– Twoi zleceniodawcy to w tym przypadku?…
– Nie o tym mieliśmy rozmawiać – powiedział przerażająco łagodnie – tylko o Tarrentczyku.
Czarodziejka wzruszyła ramionami, bardzo się starając, by wyglądało to na nonszalancki gest, a nie wzdrygnięcie się ze strachu.
– Zupełnie nie ma znaczenia, że on jest Tarrentczykiem. Właściwość akcydentalna. Ważne jest, że mówił coś o rzekomym spisku, którego wszystkie nici mają prowadzić do Castelburga. Nic konkretnego powiedzieć nie umiał. To naprawdę wszystko, co wiem.
– Zasmucasz mnie. – Jastrząb znów usiadł w swoim karle i oparł się łokciami o inkrustowany stolik. – Zapewne kiedy trochę się wysilisz, przypomnisz sobie coś jeszcze. Choćby jego imię i nazwisko. Oraz to, gdzie on teraz przebywa.
– On nie jest – Verena przełknęła ślinę – tarrenckim szpiegiem.
– Wzrusza mnie twoja naiwność, pani. – Jastrząb przekrzywił nieco głowę i wpatrzył się w nią pełnym troski spojrzeniem. Mniej więcej tak, jakby wąż troszczył się o mysz.
Czarodziejka pomanipulowała palcami pod stołem. Zdjęła pierścień, wsunęła go z powrotem na palec, zdjęła jeszcze raz. Po chw,ili ścisk w gardle ustąpił.
– Być może uspokoi cię to – powiedziała swobodnie – że on jest, o ile to możliwe, jeszcze bardziej naiwny ode mnie. To czarodziej, a do tego oderwany od rzeczywistości, zatopiony w swoich badaniach naukowiec. I, dodam złośliwie, ostatnia oferma. Sam wiesz, jak niewielki z nas, magów, pożytek. – Zatrzepotała rzęsami.
– A nazywa się?…
– Justin Fern. – Wzruszyła ramionami, jakby chciała dodać: „i co z tego?”.
– I, jak się domyślam, znajdę go w kompanii Dionisiusa Grandiniego?
– Domyślny jesteś. Domyślaj się dalej.
Jastrząb wstał i rozciągnął się, aż zatrzeszczały kości.
– To mi wystarczy. Zapraszam panią Haage na nocleg do namiotu, który na tę okoliczność zwolni dla niej jeden z oficerów. Rano rozjedziemy się w zgodzie, każde w swoją stronę.
– Chwileczkę! Teraz moja część. A spiski w Castelburgu?
– Spiski mogą poczekać – w żółtawych oczach Jastrzębia zamigotał złośliwy ognik – do naszego następnego spotkania. Życzę dobrej nocy.
– Zaczekaj. – Powieki czarodziejki zwęziły się mściwie. – Ja jeszcze naprawdę dużo wiem. Nie masz pojęcia, jak dużo.
– Zapewne. Tylko w tej chwili mnie to zupełnie nie interesuje. Żegnam panią.
Lagercrantz wstał i zajął się przestawianiem na stole pucharków i karafki z winem. Nie patrzył jej w oczy.