Wiedźma Jego Królewskiej Mości – Magdalena Kubasiewicz
Marta Kładź-Kocot

Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa, zafascynowana pograniczami fantastyki i mitu. Autorka książki Dwa bieguny mitopoetyki. Archetypowe narracje w twórczości Johna Ronalda Reuela Tolkiena i Stanisława Lema oraz artykułów naukowych o twórczości między innymi Ursuli Le Guin, C.S. Lewisa, Andrzeja Sapkowskiego i Neila Gaimana, a także tekstów publicystycznych.

Uzależniona od czytania, okularów przeciwsłonecznych, dobrej kawy i wewnętrznego sarkastycznego komentatora rzeczywistości. Jest wielbicielką teorii multiwersum, stąd też nie zawsze ma pewność, czy nie pomyliła przypadkiem wszechświatów. Gdyby miała zabłądzić do innej czasoprzestrzeni, poprosiłaby kosmos o przeniesienie do renesansowej Italii bądź Londynu z XIX lub początków XX wieku.

Noc kota, dzień sowy: Zamek Cieni – Marta Kładź-Kocot

W Castelburgu, bogatym portowym mieście, władzę przejmuje makiaweliczny Książę, a wygnani arystokraci zakładają Bractwo i z pomocą niejakiego Dionisiusa Grandiniego próbują obalić tyrana. W Emain Avallach, siedzibie magów, niepozorny bibliotekarz zostaje skazany na śmierć, a para kochanków wygnana. W odległym…

Zatrzymajmy się przy parze kochanków. Opowieści o wielkiej miłości mają zawsze wyjątkową moc. Wiedzą o tym Prządki, więc kiedy na ich oczach rodzi się taka opowieść, uważnie ją obserwują. Siądźmy więc cicho i patrzmy, jak splotą historię Mitrii i Jardala, dwojga czarodziejów, którzy pokochali się, łamiąc tym samym prastare prawo. Udajmy się z nimi w podróż w poszukiwaniu siebie samych i siebie nawzajem.

Wytężcie słuch! Nocą usłyszycie stąpanie miękkich kocich łap, a w dzień prawie bezszelestne bicie sowich skrzydeł.

„Najpierw pomyślałam, że to historia o miłości, a pomysł na główny wątek jest czarujący i niebanalny. Potem doszłam do wniosku, że to jednak będzie opowieść o magii i politycznej intrydze. Następnie wpadło mi do głowy, że wszystkie drogi prowadzą do pewnego miasta i będzie to historia jego przemian. Jeszcze później dotarło do mnie, że i miasto, i bohaterowie dążą do wolności. Ta powieść ma wiele poziomów, wiele znaczeń i wciąż się zmienia, wciąga i fascynuje. Z każdą odwrócona stroną zapadałam się w nią bardziej, ciekawa, czym jeszcze mnie zaskoczy.”
Marta Krajewska, dwukrotnie nominowana do nagrody im. Janusza A. Zajdla autorka
„Idź i czekaj mrozów”, „Zaszyj oczy wilkom” i „Noc między Tam i Tu”

PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 20,99 ZŁ

Informacje o książce

Rok I wydania: 2017
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka miękka ze skrzydełkami

Liczba stron: 338

książka: ISBN978-83-7995-131-4
ePub: ISBN978-83-7995-132-1

mobi: ISBN 978-83-7995-133-8

audiobook online: ISBN 978-83-7995-060-7

Ceny sugerowane:

książka: 34,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook online: 39,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks otrzymasz książkę i ebooka w cenie książki!
Fragment

fragment

Czas miasta

Port śmierdział potężnie, nie sposób było się pomylić. Wiatr niósł zapach zepsutych ryb, przeżartych morską solą desek i nadgniłych wodorostów. Ponad zapadającymi się dachami domów portowej dzielnicy widać było kołujące w górze mewy, niekiedy z głośnym skwirem nurkujące w dół. Podróżny, dość jeszcze młody i odziany w niczym niewyróżniający się bury płaszcz, poprawił popręgi muła i spojrzał ze wzgórza na rysujące się w dole, widoczne spoza murów miasto, po czym z westchnieniem dołączył do zmierzającego w stronę miejskiej bramy tłumu spieszącego na targowisko. Popatrzył przelotnie na kupców jadących na załadowanych wszelkim dobrem wozach i rolników dźwigających wielkie kosze warzyw, jaj i serów, wiodących skrzypiące wózki pełne rozwrzeszczanego ptactwa.

Podróżny zmrużył oczy, spoglądając pod słońce w kierunku odległego portu, z którego wychodziła właśnie piękna karawela. Dachy portowej dzielnicy opadały stromym zboczem w dół, a ich poszarpana linia kończyła się na nabrzeżu, zgrabnie przechodząc w drewnianą keję. Na końcu lśniło lustro morza i jeżyły się maszty stłoczonych przy pirsie łodzi.

Port, podróżny powtórzył w myśli zasłyszane informacje. Nie chodź tam po zmroku, jeśli nie chcesz skończyć z nożem między łopatkami. Nie zadawaj się z mewkami, bo zostaniesz nie tylko bez pieniędzy, ale nawet bez spodni. Nie wchodź do tawern przy nabrzeżu, jeśli nie chcesz, żeby cię stamtąd wynieśli nogami do przodu. Na wszelki wypadek nie pytaj, czyja łódź stoi przy kei i dlaczego rzekomy rybak ma tatuaże na całym ciele.

Nowo przybyły odwrócił wzrok od dalekich masztów, które z tej odległości wydawały się maleńkie jak igły. Na chwilę wbił spojrzenie w plecy idącego przed nim kupca, a potem popatrzył w drugą stronę, na tonące w zieleni białe mury i ceglaste dachy eleganckiej dzielnicy, położone na zboczu niewysokiego wzgórza. Na jego szczycie królowała ponura, strzelista budowla z szarego kamienia, której liczne wieże zdawały się obserwować miasto mnóstwem ciemnych otworów strzelniczych i małych, zakratowanych okien. Na ten widok nieznajomy wzdrygnął się instynktownie. Spróbował przypomnieć sobie wszystko, czego się dowiedział. Miasto miało trzy punkty, wokół których koncentrowały się całkowicie odmienne rodzaje życia: port, targowisko i Zamek Cieni, ponure miejsce zbudowane ponoć przed wiekami przez jakiegoś szalonego rycerza. O pierwszym już wszystko wiedział, a raczej wiedział, dlaczego nie powinien się dowiadywać. Drugie było strefą względnie bezpieczną – przynajmniej jak na standardy tego miasta, dostępną dla wszystkich, znacznie bardziej niż port zatłoczoną i prawie tak samo śmierdzącą. Punkt trzeci był zaś przyczyną jego przybycia i na myśl o tym młodzieniec poczuł spływającą po plecach strużkę potu.

Schodząc ze wzgórza w tłumie rozgadanych kupców, trajkoczących wieśniaczek i rozkrzyczanego ptactwa, stracił w końcu z oczu panoramę miasta. Przed jego oczami wyrosły wysokie mury z szarego kamienia, wznoszące się ponad pstrokato odzianymi postaciami, końskimi zadami i białymi czepkami kobiet. Nareszcie zobaczył wysoką, kutą w lilie, szeroko rozwartą miejską bramę, przy której kłębił się tłum. Wreszcie nadeszła jego kolej – był dzień targowy, więc wartownicy spieszyli się. Nieznajomy przełykał ślinę i w ostatniej chwili gorączkowo się zastanawiał, czy mimo wszystko nie lepiej było przebrać się za kupca. Nieważne, teraz już i tak było na to za późno.

– Skąd? – zapytał strażnik, nie zadając sobie nawet trudu wyartykułowania pełnego zdania.

– Z Blenvingardu – wychrypiał przybysz przez ściśnięte gardło. Do tej pory nie uważał się za tchórza, ale teraz był skłonny zmienić zdanie. W każdym razie strużka potu na plecach przybrała już szerokość strumyka, a do tego zwilgotniały mu dłonie.

– Z czym?

Pokazał list, starając się nie zostawić na nim lepkich odcisków palców. Strażnik chyba słabo czytał, bo zmarszczył brwi i sylabizował w milczeniu. Na to przecież liczyli członkowie Bractwa, wymyślając takie, a nie inne incognito. Dawało ono młodzieńcowi prawo do poruszania się po mieście, nie będąc zbyt indagowanym przez nikogo, bez zbędnego kramu, który musiałby taszczyć, gdyby przebrał się za kupca.

Do zmagającego się ze słowem pisanym strażnika dołączył kolega, który przepuścił właśnie wiejską kobietę niosącą na targ kosze jajek i warzyw. Kilku innych lustrowało wzrokiem zmierzających do miasta kupców, rewidowało niektórych, konfiskowało to i owo. W cieniu sklepienia bramy stały oparte o mur kusze, tarcze i włócznie wraz z drewnianym zydlem na krzywych nogach i asortymentem świadczącym o tym, że ktoś przed chwilą brał się do czyszczenia tej dość wiekowej broni.

– Virbio Allenma… Allenmargh z Blenvingardu. – Strażnik odczytał nazwisko, przerywając podróżnemu kontemplowanie braków w wyposażeniu kordegardy. – Agent banku Forti… narich, wizyty… wizytujący…

– …na polecenie zwierzchników filię w Castelburgu. – Drugi strażnik najwyraźniej nie miał aż tak podstawowych braków w edukacji.

Młodzieniec skinął głową.

– Skoro tak, nie trzeba nam panom bankierom w interesach mieszać. – Pierwszy oddał młodzieńcowi list.

Virbio, prawie nie wierząc własnemu szczęściu, ujął uzdę muła i przekroczył bramę, zostawiając za sobą strażników. Strużka potu zaczęła powoli wysychać. Kopyta zwierzęcia miękko stukały po bruku. Porwany przez ludzką rzekę, poddał się jej prądowi i zanurzył pomiędzy szereg kamienic, tracąc z oczu górujący nad miastem zamek. Wędrował przed siebie, początkowo zagubiony i spłoszony, bo nie podróżował do tej pory poza rodzinne miasto. Tutaj domy ponuro szczerzyły okiennice, a uliczki układały się w plątaninę dość przewrotnych ścieżek, które nagle się urwały, otwierając przestrzeń wypełnioną lasem kolorowych płóciennych straganów, w większości pamiętających czasy, gdy miastem władała Rada Pięćdziesięciu. Virbio przystanął na chwilę, po czym z westchnieniem zanurzył się w ten gąszcz. I na początek skutecznie zabłądził.

Dopiero po południu udało mu się znaleźć zajazd Pod Złotą Podkową, neutralny i w miarę bezpieczny, bo zatrzymywali się w nim zamożni kupcy handlujący pachnidłami i zamorskimi przyprawami, złotnicy i sprzedawcy kosztownych tkanin, którzy zazwyczaj utrzymywali własną, choć niewielką eskortę. Tę tawernę polecili mu członkowie Bractwa, choć to nie tu miał czekać na znak. Skrzynka kontaktowa znajdowała się w małej winiarni tuż obok banku Fortinarich, który dla porządku musiał odwiedzić. Ale na pewno nie był na tyle głupi, żeby pognać tam od razu. Miał czas.

Przez kilka kolejnych dni włóczył się po mieście, odwiedzał targowisko, wdawał się w niewinne pogaduszki z kramarzami i przekupkami. Układał sobie w głowie topografię Castelburga. Czekał. Instynktownie omijał okolice Zamku i drżał, ilekroć widział jego posępny cień, kładący się czarną plamą na dachach domów. Bardzo chciał podjąć jakieś działanie. Jakiekolwiek. Ale bał się zrobić coś głupiego, a drobnych głupstw zrobił mnóstwo. Na przykład wyciągnął sztylet, żeby obronić się przed zbyt natrętnym żebrakiem, a potem długo biegł wąskimi uliczkami, bojąc się, że dopadnie go straż. Uciekł też przed natarczywą uliczną dziewką, zostawiając jej w ręku własną skórkową rękawiczkę. Długo ścigał go jej śmiech.

Był w winiarni, ale nie dowiedział się niczego ciekawego. Agent Bractwa na razie nie pojawił się. Virbio nie wiedział, co to znaczy.

Aż w końcu ów agent odnalazł go. Wyglądało to na przypadek, choć z pewnością nim nie było. Virbio jak zwykle włóczył się uliczkami, przeciskał przez tłum na targowisku. Zagapił się na piękność w jedwabnym czepcu i wtedy ktoś silnie potrącił go w ramię, a następnie głośno ofuknął za gapiostwo. I błysnął mu przed oczami pierśnieniem z herbem Castiglianich. Młodzieniec spojrzał zdziwiony, bo agent okazał się mocno otyłym człowiekiem w średnich latach, który, zwymyślawszy go głośno za ślepotę, mruknął pod nosem: „Idź za tamtym mężczyzną. A potem do winiarni”. I rozpłynął się w różnobarwnym tłumie.

Wskazany człowiek krążył pomiędzy straganami pozornie bez celu, zamiatając uliczny pył długim szarym płaszczem. Zarzucony niedbale na głowę kaptur zsuwał się odrobinę, ukazując wyrazistą twarz i szare włosy do ramion. Na ramieniu siedziała mu, mrużąc oczy w świetle dnia, nieduża sowa płomykówka. Trudno było określić jego wiek. Wydawał się nie mieć więcej niż czterdzieści lat, a może nawet mniej, a jednocześnie coś w jego postawie sugerowało człowieka doświadczonego, uczonego albo medyka. Kiedy nieznajomy minął Virbia, prawie potrącając go ramieniem, ten poczuł ciarki na plecach. Dotknęło go coś jakby uderzenie powietrza, drgnienia światła, iskry mocy. Nagle zrozumiał. Nieznajomy był magiem.

Chłopak przełknął ślinę i zanurkował w tłum w ślad za znikającym szarym płaszczem. Bał się zgubić trop, a jednocześnie zaczął się obawiać, że sam jest śledzony. Kilka razy obejrzał się za siebie, czując wbite w swoje plecy spojrzenia. Zauważył kątem oka postać, która oderwała się od straganu płatnerza i ruszyła przed siebie pozornie bez celu, parę kroków za nim. Virbio nie potrafił powstrzymać nerwowego zerkania do tyłu, aż w końcu prawie rozbił dzbany ustawione obok kramu garncarza. Gdy zobaczył przechadzających się niespiesznie pomiędzy straganami miejskich strażników, ostatecznie zrezygnował z pościgu za czarodziejem, który już niemal zniknął mu w tłumie. Uznał, że powinien przede wszystkim zgubić ogon. Wkroczył do pierwszego lepszego szynku i zamówił dzban wina. A potem następny. Nie zamierzał już tego wieczoru nigdzie się ruszać. Wyjąwszy winiarnię, w której miał spotkać się z agentem. Czuł się w tym wielkim, portowym mieście mały i zagubiony.

Jeszcze bardziej mały i zagubiony poczuł się, gdy wieczorem wreszcie spotkał agenta Bractwa twarzą w twarz. A ten obsobaczył go w soczystych słowach za niewykonanie prostego zadania, dał krótkie, acz precyzyjne instrukcje i wysłał do wieży maga. „Zwerbuj go”, powiedział tylko, dorzucając do tego polecania garść użytecznych informacji i obietnic, mających skłonić czarodzieja do współpracy.

*

Przemykając nocą przez prawie puste ulice, Virbio przeklinał w duchu własną głupotę. Dłoń na rękojeści sztyletu spotniała nieprzyjemnie. Wieża leżała w pobliżu portowej dzielnicy. Agent Bractwa wytłumaczył mu dość dokładnie, jak do niej trafić, a droga, choć prosta, nie należała do najbezpieczniejszych. Na sąsiednich ulicach pomimo nocnej pory było całkiem gwarno, a gdzieniegdzie wędrowali całą szerokością drogi pijani żeglarze, wyśpiewujący głośno i ochryple pieśni na chwałę jakiegoś statku lub dziewczyny. Od tawern rozlegały się odgłosy kłótni i mordobicia, czasem jakiś pojedynczy, kończący się nagle wrzask.

W końcu Virbio dostrzegł w świetle księżyca piętrzącą się wyniośle i nieco posępnie budowlę z szarego kamienia, wyrastającą wprost z nadkruszonego muru. Pochylała się do przodu, strasząc ukośnym cieniem, jakby groziła, że lada chwila się zawali. W spojeniach, spomiędzy nadwątlonej zaprawy, wyrastały długie brody mchów, traw i paproci. W małym ostrołukowym okienku na piętrze pełgało światło. Oprócz tego śmierdziało wilgotną piwnicą i kocimi szczynami.

W zaułek weszła hałaśliwa grupa żeglarzy, wymachujących dzbanami wina i wywrzaskujących wulgarne pijackie przyśpiewki. Virbio jak szary cień przywarł do wielkich, okutych żelazem drzwi wieży. Wilgotną dłonią ujął kołatkę i delikatnie zastukał. Potem drugi raz. Potem mocniej. W końcu zamarł i przywarował w wykuszu. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic, a rozbawiona, usposobiona do bitki hałastra zbliżała się coraz bardziej. Nagle w drzwiach ze zgrzytem uchyliło się małe okienko.

– Kto to? – zapytał cichy, ku jego zdziwieniu kobiecy głos.

– Do mistrza Jardala. Potrzebujący – wykrztusił Virbio.

Jęknęła podnoszona sztaba, drzwi zaskrzypiały i uchyliła się w nich mała szpara. Virbio pospiesznie wsunął się do środka, do ciemnej, wąskiej sieni, z której wznosiły się na piętro kręte schody.

Stała przed nim młoda kobieta, całkowicie mokra. Z jej zlepionych w strąki włosów kapała woda, biała koszula kleiła się do ciała, a na schodach za nią widać było wilgotne ślady. Najwyraźniej dopiero wyszła z kąpieli i narzuciła na siebie tylko tę koszulę, a plecy okryła zielonym płaszczem, który zsuwał jej się z ramion. Drżała z zimna. Mokre płótno stanowczo zbyt szczelnie przylegało do piersi, oblepiając sutki, i chłopak poczuł się dziwnie w tych rejonach ciała, w których wcale nie chciał się tak czuć. Kobieta trzymała w dłoni świecę osadzoną w srebrnym lichtarzu. Minęła Virbia i zamknęła drzwi, zasuwając sztabę, a potem bez słowa poprowadziła go na piętro.

Weszli do niewielkiej komnaty, oświetlonej jedynie kilkoma świecami i ogniem płonącym na kominku. Wzdłuż ściany piętrzyły się półki pełne ciężkich, opasłych ksiąg, niknąc w głębi i prowadząc dalej, aż poza otwarte drzwi, do następnej komnaty. Okucia i złocone napisy na grzbietach woluminów migotały w blasku ognia, co sprawiało, że książki wydawały się prężyć grzbiety i szczerzyć zęby niczym rojowisko żywych, głodnych i niebezpiecznych istot. Na dużym drewnianym stole leżały w nieładzie pióra, kałamarze, nożyki do ostrzenia i stosy zapisanych kart pergaminu. Na podłodze, porzucone niedbale obok wielkiej księgi, rozwartej na ilustracji przedstawiającej jakiegoś rogatego potwora, stało pięknie wykonane astrolabium. Ogień pełgał w witrażu okna, zatrzymując się na retortach, alembikach, tyglach, kamiennych moździerzach i słojach z dziwną zawartością, zgromadzonych na podłużnej ławie pod jedną ze ścian. Pod sufitem, z którego zwieszała się kulista mapa sfer niebieskich, suszyły się pęki ziół. Za parawanem stała balia, a wokół niej lśniły na kamiennej posadzce kałuże rozchlapanej wody. Pachniało mydłem, tatarakiem, kurzem i starym pergaminem. Między kominkiem a oknem stały zwrócone do siebie dwa okryte skórami krzesła. Nieznajoma odwróciła się do Virbia i wskazała mu jedno z nich. Usiadł. Dopiero wtedy mógł się jej przyjrzeć.

Zobaczył, że w jej mokrych włosach odblask ognia odbija miedziane refleksy. I że jest drobna, a dłonie ma białe, bardzo szczupłe. Trudno było określić jej wiek. Wydawała się młoda, ale nie sprawiała wrażenia nieśmiałej. Poruszała się z pewnością siebie kobiety dojrzałej, lecz bez zalotności, bez zachęty. Patrzyła twardo, ostro. Oczy miała szarozłote i bezlitosne, choć w jej spojrzeniu nie było kpiny.

Przysunęła drugie krzesło do ognia, usiadła bokiem do gościa, zbliżyła zziębnięte stopy do paleniska. Uniosła dłonie na wysokość głowy. Virbio prawie krzyknął, kiedy jej włosy uniosły się w górę, poruszone wydobywającym się spomiędzy palców strumieniem ciepłego powietrza. Spokojnie rozdzielała pasma, susząc je. Po chwili wokół jej twarzy opadły miękkie loki w kolorze miedzi, świeże i lśniące.

– Teraz możemy porozmawiać. – Czarodziejka oparła się wygodnie, szczelnie owijając zielonym płaszczem i ignorując fakt, że ma pod spodem mokrą koszulę. – Jak cię zwą i z czym przychodzisz?

Virbio przełknął ślinę, odchrząknął, przedstawił się.

– Ale… chciałem rozmawiać z mistrzem Jardalem, pani – dodał. – Do niego mam sprawę. To znaczy… do niego mnie posłano – dokończył. Widząc ostre jak sztylet spojrzenie kobiety, zrozumiał, że palnął głupstwo.

Nagle aż cofnął się na krześle, bo na kolana czarodziejki wskoczył imponująco wielki, bury kocur. Przeciągnął się leniwie, zasyczał wyginając grzbiet, a potem ułożył się wygodnie i zaczął spokojnie czyścić futro. Było w nim coś, co sprawiało, że przybyszowi ciarki przebiegły po karku. Miał wrażenie, że nigdy wcześniej nie widział kota nie tyle tak dużego, co w tak zdumiewający sposób pełnego osobowości. Szarozielone, przymrużone ślepia świeciły dziwnym blaskiem, z futra sypały się iskry, trzeszczało elektrycznością.

– Cóż… – powiedziała czarodziejka. – Jeśli chcesz spotkać mistrza Jardala, musisz przyjść za dnia. Nie mamy więc powodu, aby dłużej ze sobą rozmawiać. Żegnam. – Wstała, biorąc jednocześnie na ręce kota, unosząc go z trudem i sadzając na krześle.

– Nie mogę! – wykrzyknął. – To znaczy, mogę. – Zmieszał się i odwrócił w bok zakłopotane spojrzenie. Zaczerwienione policzki zaczęły przypiekać jak ogniem. Czuł coraz większą złość na samego siebie. − Ale już raz zaryzykowałem, przychodząc tu. Jestem śledzony. Nie każ mi czekać, pani.

Parsknęła krótkim śmiechem.

– Wszyscy, którzy przyjeżdżają do Castelburga, są lub przynajmniej czują się śledzeni. Naprawdę nie ma się czym przejmować. Ale skoro tak bardzo ci zależy… – wyciągnęła rękę, by pogłaskać kota – nie masz wyjścia i swoją sprawę musisz przedstawić mnie. A ja powtórzę ją mistrzowi tak wiernie, że nie straci ani jednego słowa. Jakby sam przy tym był.

Kot wygiął grzbiet w kabłąk, zeskoczył z oparcia fotela i otarł się o jej kolana, wpatrując się w jednocześnie w Virbia świdrującym spojrzeniem. Młody człowiek poczuł nagle nawrót wszystkich zabobonnych myśli, jakie kiedykolwiek w życiu go nawiedzały i odczuł niejasną potrzebę posiadania amuletu przeciwko złym czarom. Nieznajoma czekała cierpliwie, nie odzywając się.

– Żądasz zaufania, pani, a nawet nie usłyszałem jeszcze twojego imienia – powiedział ostrożnie, usilnie starając się nie zwracać uwagi na kota.

– Proszę bardzo. Nazywam się Mear de Witten. I przypuszczam, że nic ci to nie mówi.

Virbio zastanowił się głęboko, ale istotnie, nic mu to nie mówiło. Nie wiedział nawet, dlaczego miałoby. Poczuł, że utknął. Nie miał pojęcia, co powinien teraz powiedzieć i jak postąpić. Instrukcje otrzymane od agenta nie przewidywały rozmów z nieznajomymi czarodziejkami, które właśnie wyszły z kąpieli i za pomocą magii wysuszyły sobie włosy.

Kobieta, która przedstawiła się jako Mear, wcale nie ułatwiała mu sprawy – bo zresztą dlaczego miałaby. Przyparty do muru pomiędzy dezorientacją, chęcią wykazania się i obawą przed kolejną porażką, Virbio postanowił spróbować Dyplomacji. Z pełną świadomością, że jego kwalifikacje w tej dziedzinie, oparte jedynie na kilku lekcjach polityki, udzielonych dawno temu przez domowego nauczyciela, są co najmniej wątpliwe.

– Nie przychodzę we własnym imieniu – zaczął ostrożnie. – Przysyła mnie potężny, wpływowy dostojnik. A właściwie grupa dostojników. Mają oni nie tyle prośbę, co ofertę. Pewien czarodziej popadł bowiem w konflikt z Kapitułą i musiał osiedlić się… dość daleko od swoich konfratrów. – Mear podniosła głowę i zacisnęła usta. Virbio uznał, że zmierza we właściwym kierunku, więc ciągnął: – Te dostojne osoby chcą osiągnąć pewien cel i mają po temu wszelkie środki – broń, pieniądze, ludzi. Jednak na przeszkodzie stoi nie tylko taki sam zasób środków u przeciwnika, ale również magia. Dlatego potrzebują czarodzieja… I jeśli czarodziej zgodzi się udzielić pomocy, moi mocodawcy obiecują wyjednać mu u Kapituły przebaczenie win.

Zamilkł, czekając na odpowiedź. Nieznajoma odwróciła twarz w stronę kominka i zapatrzyła się w ogień, a Virbio z napięciem obserwował jej jasny profil w obwódce rudych, ożywionych blaskiem płomieni włosów.

– Przebaczenie… win – powiedziała. Głosem stalowym, głuchym, obojętnym. – Ale, panie Virbio Allenmargh z Blenvingardu, nie było żadnej winy. I nikt tu nie pragnie przebaczenia. A twoja oferta to puste słowa i zwodnicze obietnice. Oszukano cię. A teraz już naprawdę żegnaj.

Wzięła ze stołu świecę i poprowadziła go na dół, do wyjścia, po stromych, kamiennych schodach. Rozpływał się w powietrzu zapach mydła, tataraku, kurzu i starego pergaminu. A także jakaś inna, nieuchwytna woń. Sandałowca i róży. Zza uchylonych drzwi buchnął smród portowej dzielnicy. Virbio, zawiedziony i zły, odwórcił się w progu i powiedział z rozpaczą:

− Pani, daj mi jeszcze jedną szansę. Jeśli mistrz Jardal jest gotów nas wysłuchać, niech przyjdzie jutro w południe do winiarni Pod Przewróconym Dzbanem. Tuż koło banku Fortinarich.

– Dobrze. Powtórzę mu – odpowiedziała. – Tyle mogę ci obiecać.

Skrzypnęły rozwierane szerzej drzwi. Z oddali dobiegały odgłosy burdy w pobliskiej tawernie.

– Chwileczkę – usłyszał i wyczuł, że kobieta zwana Mear uśmiecha się przewrotnie w ciemnościach. – Muszę jeszcze wypuścić kota.

Spalić wiedźmę - Magdalena Kubasiewicz