Witold Dworakowski
Rocznik 1989. Dolnoślązak w ogóle, wałbrzyszanin w szczególe. A także dumny użytkownik na forum literackim Weryfikatorium.
Pisze odkąd pamięta. Na klawiaturze też, bo takie czasy nastały, ale preferuje metodę kartka-długopis-fotel-koc. W efekcie powstają historie mniej lub bardziej fantastyczne, zawieszone gdzieś między sensacją, przygodą, horrorem i tajemnicą. Między „Hyperionem”, „Przestrzenią Objawienia”, Panem Samochodzikiem i „Gwiezdnymi Wojnami”. Ta ścieżka zaprowadziła go na łamy miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror” i magazynu „Esensja”. I pewnie zawiedzie w inne ciekawe miejsca.
Zawsze na wiosnę włącza mu się pociąg do roweru, który trwa aż po późną jesień –wtedy trasy w stylu „660 km wzdłuż wschodniej granicy Polski” naprawdę nie są niczym dziwnym. Między jednym wypadem a drugim szwenda się pieszo po szlakach w Sudetach. Albo gra w gry. Filmy ogląda. Memy. A nawet to i owo przeczyta.
Pani Czterdziestu Żywiołów
Witold Dworakowski
Załoga debrisowca „Demeter” składa się zaledwie z dwóch osób: najlepszego w swoim mniemaniu pilota w galaktyce Erwina Dexmore’a i genialnej w mniemaniu wszystkich inżynier Kariny Wulf. Mimo że różnią się oni od siebie jak supernowa od czarnej dziury, stanowią zgrany zespół, zdolny wykonać nawet najniebezpieczniejsze misje w najodleglejszych zakątkach galaktyki. Biznes kwitnie, a reputacja załogi „Demeter” właściwie nie mogłaby już być lepsza.
Wszystko zmienia się, kiedy w trakcie jednej z podróży natrafiają na legendarny okręt piracki, „Panią Czterdziestu Żywiołów”. Rozpoczyna się pościg aż po horyzont zdarzeń i ucieczka do równoległych wymiarów. A to dopiero początek…
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 23,99 ZŁ
Informacja o książce
Rok I wydania: 2018
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 376
książka: ISBN 978-83-7995-202-1
ePub: ISBN 978-83-7995-203-8
mobi: ISBN 978-83-7995-204-5
audiobook online: ISBN 978-83-7995-240-3
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 39,99 zł
Fragment
Zemsta Ceres
0.
– Najgorsze jest w tym zawodzie co innego. Nie to, że zysk jest niepewny. Nie to, że ściga cię konkurencja i wierzyciele, a wojsko chce zamknąć za samą obecność w Pasie i okolicach. Nie. Najgorszy jest ten cały gruz, wszędobylskie, wredne skały. Duże, małe, ostre, twarde, szybkie. Całe miliony pieprzonych pocisków. Ułamek sekundy pecha i kończysz z dziurą w poszyciu, uszkodzonym napędem, próżnią w jakimś przedziale. Albo w całym statku. Nie wiem jak wojskowe, ale nasz autopilot nie ominie takich rojów, za dużo danych wejściowych. Zostaje tylko ręczne sterowanie i intuicja, ale i to nie… Szlag!
Dexmore ściągnął stery, a przeciążenie wcisnęło go w fotel. Na jednym z holoekranów po prawej dostrzegł czerwoną linię, znaczącą trasę przelotu meteoroidu. Zrobił kolejny zwrot. Potem już tylko patrzył, jak agresor znika w rogu głównego ekranu. Według danych był rozmiarów ciężarówki i minął się z burtą o centymetry. Z zabezpieczeń zadziałało tylko pole ochronne – rozjarzyło się nieznacznie, likwidując gruz ze swojego otoczenia.
Skała miała tak dużą prędkość, że bez trudu mogła przebić osłony, gruchnąć w pancerz i zedrzeć sporą połać kadłuba. Rozszczelniając najbliższe sektory. Rozszarpując czujniki. Pilot pomyślał o rachunku za naprawy i otarł pot z czoła. Już nie będzie tyle gadał.
– Było blisko, a to dopiero obrzeża… Na czym skończyliśmy?
– Że chwila nieuwagi jak teraz i statek kończy jako wrak – odparł mężczyzna siedzący w fotelu za Dexmore’em, na stanowisku analitycznym. W jego głosie pobrzmiewała nuta irytacji. – Miejmy jednak nadzieję, że nie odczujemy tego na własnej skórze – dodał z naciskiem.
Łatwo ci mówić, pomyślał pilot. Leciał ostrożnie, osłony wciąż trzymały, a pancerz był w większości nienaruszony, ale i tak bał się katastrofy. Nawet na chwilę nie spuszczał wzroku z obrazu na głównym holoekranie, unoszącym się tuż za sterami.
Przed statkiem, na tle czerni i gwiazd, mrowił się kosmiczny gruz – miliony śmiercionośnych obiektów, między którymi trzeba było szaleńczo lawirować. Dwie pary ekranów po bokach stanowiska wyświetlały wykresy, komunikaty systemów i prognozy zagrożeń. Komputer analityczny miał co robić. Na tym skalnym torze przeszkód, położonym dwieście siedemdziesiąt milionów kilometrów od ziemskiej orbity, groźba kolizji ze śmieciami była dużo większa niż gdziekolwiek indziej. Adrenalina gwarantowana, stwierdził w duchu Dexmore. Kiedyś było tu spokojniej.
Dawniej Pas składał się z luźno rozrzuconych obiektów, możliwych do wyminięcia bez karkołomnych wyczynów. Problem zaczął się, gdy w te rejony wkroczył przemysł wydobywczy – przestrzeń w błyskawicznym tempie zapełniła się gruzem, śmieciami i wszelkiej maści złomem. Prawdziwe piekło nadeszło jednak wraz z wojskiem i testami różnych superbroni.
Co skończyło się wysadzeniem Ceres i zassaniem gruzu z losowych rejonów Galaktyki. Tak narodził się koszmar nawigatora: mrowie meteoroidów, stacji, fabryk, odpadów i najróżniejszych wraków. Przez to wszystko mogły się przedrzeć tylko specjalne jednostki. W tym „Demeter” – duma Erwina Dexmore’a.
Wyglądała jak mocno spłaszczony prostopadłościan, pośrodku którego wycięto kwadratowy otwór. Długi na ponad trzysta metrów kadłub był chroniony przez gruby pancerz z duramaksu i osłony grawitonowe. Sekcja rufowa, mieszcząca sześć silników podświetlnych i napędy gwiezdne, przytwierdzona była do dziobowej dwoma łącznikami. Do tego rdzawoczerwone malowanie. Wszystko to składało się na jedną z najlepszych jednostek, jakie kiedykolwiek przemierzały gwiezdne gruzowiska.
I właśnie dlatego Sigurd Nürnberg zjawił się na pokładzie.
-4.
Układ Bladej Damy leżał na obrzeżach ziemskiej strefy wpływów. Ot, biały karzeł i kilka planet, na których nie dało się mieszkać ani wydobywać czegokolwiek. Nigdy nie przyciągały szczególnej uwagi, a już na pewno nie Xavier – ostatnia większa skała w tym rejonie. Stanowił idealne miejsce na spotkanie w interesach. „Demeter” krążyła po jego orbicie od dobrych kilku godzin. Czujniki skanowały przestrzeń w poszukiwaniu klienta. Na razie jednak panowała cisza.
– Dlaczego drań nie wybrał sobie jakiejś bardziej cywilizowanej dziury? – mruknął Dexmore i ziewnął.
Ściągnął nogi z konsoli sterującej, na której jarzyło się tylko kilka kontrolek. Milczenie alarmów, szum wentylacji i wygaszone holoekrany działały na niego kojąco. Zerknął na wyświetlacz w podłokietniku fotela. Nie znalazł tam nic interesującego.
– „Bardziej cywilizowanej”? Zakładam, że Vega-S na pewno by ci pasowała – rzuciła z progu sterowni Karina, uśmiechając się z przekąsem. Wytarła dłonie o czarny top i ciemne spodnie z mnóstwem kieszeni. Oparła się o ścianę i skrzyżowała ręce na piersiach.
Według Dexa takie piersi powinny się znaleźć we wszystkich kanonach piękna ziemskiej strefy wpływów. Karina Wulf. Współwłaścicielka statku, drugi członek dwuosobowej załogi, a przede wszystkim mechanik i konstruktor z powołania. Może nie ewenement, ale zjawisko niezbyt powszechne w branży – również pod względem urody. Wąska twarz i drobny, zadarty lekko nosek idealnie współgrały z wielkimi oczyma, niebieskimi jak oceany na Aquanili. Czarne włosy sięgały Karinie ramion. Bywało, że farbowała je na różne dziwne kolory, ale po aferze z Xarmurianami zrobiła sobie przerwę. Teraz tylko związała je w kitkę.
Widząc ją po raz pierwszy, Dexmore nie spodziewał się, że pod obiecującym wyglądem kryje się paskudny charakter. Mimo to pilot nie wyobrażał sobie innej wspólniczki – ani wtedy, na Księżycu, ani teraz. Masaru Sasakiba, jego dawny dowódca, wspomniałby pewnie coś o yin i yang. Albo o reakcji materii z antymaterią.
Po którejś z kolei rozróbie z Sokistami Dexmore stwierdził, że on i Wulf nieźle się komponują na cyfrowych listach gończych. Fakt, szybko dostał za te słowa nielichy ochrzan. Holofotografię zapisał sobie jednak na pamiątkę. Krótko ścięty brunet, strzelający zawadiacko uśmiechem i przeszywający spojrzeniem zielonych oczu. Wysoki i szczupły, ale nie szkieletowaty. Do kompletu dziewczyna nieco od niego niższa, nadrabiająca za to tkanką mięśniową. Wkurzona ponad miarę, potrafiła solidnie przygrzmocić kluczem francuskim. W niektórych kręgach jej sierpowy zwany był Pięścią Wkurwu. Plus dziesięć do respektu wśród debrisowców.
– Myślałem raczej o P3X-1843 w Trancariańskiej Strefie Hazardowej – odparł niedbale Dexmore. Wbił wzrok w sufit. Między dźwigarami biegły wiązki światłowodów, przewodów i rur. – Ale Vega-S też może być.
– Z powodu? – spytała Karina z ironią w głosie.
– Tańsza wódka.
– Aha. Kobiety i tramax pewnie też. I wszystko inne. Tylko cię spuścić z oka jak ostatnio i już masz głupie pomysły na wykopanie się z długów. Zaprzecz, Dex. Tylko spróbuj.
Machnął ręką. Że też zachciało jej się teraz droczyć…
– Ciebie dalej boli ten xarmuriański kolekcjoner? Przecież to był błąd w tłumaczeniu!
– Błąd w tłumaczeniu? Transakcja na moje wszczepy razem z głową?
– Przecież przeprosiłem – rzucił Dexmore, szczerząc bezczelnie zęby.
– Dzięki temu żyjesz – fuknęła Karina. – I nawet nie myśl o wpuszczaniu kogoś na pokład.
– Już nie myślę.
– Mówię serio. Spędziłam na tym statku więcej czasu niż ty w barach. Wydałam na części więcej niż ty kiedykolwiek przegrałeś. A przede wszystkim zrobiłam tu więcej modyfikacji, niż ty kiedykolwiek wymyślisz. Przehandluj „Demeter”, to cię zabiję.
– Chodzi ci głównie o ten przesuwator, zgadza się?
Spojrzał ponad stanowisko, na wprost, we wmontowane w ścianę szerokie okno. Rozciągał się z niego widok na dziób: płaską powierzchnię zataczającą na krawędzi łuk. Pośrodku niego tkwiła szara paraboloida, gdzie kryły się frontowe czujniki, generatory osłon oraz najnowsze dzieło Kariny.
– Induktor przesunięcia TF – uściśliła dziewczyna. Wolnym krokiem weszła pilotowi w pole widzenia i oparła się o okno.
– Mów tak do mnie dalej, może coś zrozumiem – wyszczerzył się Dex. – Więcej: racz mi w końcu wytłumaczyć, co to dokładnie jest i jak działa. Czuję się tak samo niedoinformowany jak cywil podczas ostatniej wojny.
– I dobrze. Nie dowiesz się, dopóki tego nie skończę. Nie pozwolę, żebyś wygadał się w pierwszej lepszej knajpie. Ale dzięki temu cacku nasza robota stanie się o niebo łatwiejsza.
Dexmore wzruszył ramionami. Wierzył jej na słowo i miał po temu powody. To Karina znała się na systemach statku. To Karina potrafiła rozwiązać gros technicznych problemów. To Karina zajmowała się brudną robotą. W zasadzie mogłaby radzić sobie sama w tym biznesie, gdyby nie jeden fakt: to Dex był urodzonym pilotem.
– O czym myślisz? – zapytała nagle dziewczyna.
– Teraz? O naszym tajemniczym zleceniodawcy.
Odwrócił wzrok od okna. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że wszelkie pomysły tego typu osłabiają kadłub. Oglądając Demeter, musiałby zmienić zdanie. W przypadku ostrzału metadiament poddawał się jako ostatni. Melorianie budowali z tego całe statki.
Sterownia przypominała nieco wnętrze bunkra. Owalne, ciasnawe pomieszczenie, na które Dex niegdyś tak klął, teraz stanowiło dla niego coś w rodzaju zapasowej kwatery. Pośrodku stało jego główne miejsce pracy: konsola sterownicza, a tuż za nią stanowisko analityczne. Ten tandem przypominał rozrośnięty kokpit myśliwca. Prawidłowe skojarzenie, zważywszy na pochodzenie podzespołów.
– O tym, czy ten gość nas nie wystawi jak jego cholerny poprzednik? – rzuciła jadowicie. – Tamten skurczybyk powinien za karę pooddychać sobie próżnią. Szkoda, że zwiał, zanim go dorwałam.
Dexmore zachichotał złowieszczo. Dobrze wiedział, że jego towarzyszka nie poprzestałaby tylko na tym.
– Pudło. Myślę o robocie, którą dla nas szykuje. Tak, wiem, Sigurd Nürnberg to jeden z tych zleceniodawców, co lubią kaprysić. Ale w przeciwieństwie do tamtego, on ma pewną renomę. Nie wystawia ludzi, kiedy mu się podoba. Zjawi się. Tylko, cholera, kiedy? – warknął, patrząc na panel w podłokietniku.
Nadal nic. Wyglądało na to, że klient poddaje załogę „Demeter” przeraźliwie nudnej próbie.
Tymczasem Karina usadowiła się na stanowisku za fotelem pilota. Ruchem ręki wywołała holoekran. Srebrzysta płaszczyzna zawisła w powietrzu, po czym zapełniła się kolumnami danych.
– Ale musisz przyznać jedno – odezwała się nagle dziewczyna. – Gdyby nie…
– Tak, wiem, przyznaję. Żyję wyłącznie dzięki tobie.
– Nie o to mi chodzi. Po prostu…
– „Star Trek” blednie przy twoich wyczynach. Co, też nie?
Karina prychnęła.
– O ciebie mi chodzi. Bo wiesz… Gdyby nie ten dreszczyk emocji podczas wchodzenia do Pasa i manewrów między gruzem, nie sterczałbyś tutaj jak idiota. Zaspokajasz ego. Prawda jest taka, że uwielbiasz tę robotę. Tylko powiedz, że się mylę, to cię wyśmieję.
Dexmore nie odpowiedział. Jedynie spojrzał znacząco na towarzyszkę.
Pas. „Demeter”. Karina. Każdy z tych czynników sprawiał, że nie zmieniłby zajęcia na żadne inne. Nie wiedział tylko, który element dominował w tej trójcy.
Raptem zapiszczał alarm. Na wprost fotela pilota zawisł główny holoekran z komunikatem. Nagła eksplozja promieniowania, sto czterdzieści milionów kilometrów od Xaviera. Charakterystyka pasująca do napędu Nürnberga. Kilka sekund później anteny „Demeter” odebrały sygnaturę statku „Raevius Vat”. Klient w końcu stawił się na spotkanie.
– Najwyższy czas – wycedził Dex, zrywając się z miejsca. – Zapłaci ekstra za ten poślizg.
Karina wzruszyła ramionami.
– Już to widzę.
Ruszyła za towarzyszem. Dlatego nie dostrzegła, że na ekranie zabłysł jeszcze jeden świetlny punkt.
-3.
– Te maszyny nigdy nie przestaną mnie zadziwiać – stwierdził Dex, śledząc „Raeviusa Vata” na ekranie unoszącym się obok wewnętrznej śluzy. – Szybkie i wytrzymałe, ze świetnym uzbrojeniem. Szkoda, że tak mało wyszło z wojny w jednym kawałku.
– Niezmiennie zakochany w historycznym złomie – westchnęła Karina. – Jedyne, co by mnie w nim interesowało, to parę części.
Stali w kącie hangaru numer dwa, na tyłach sekcji dziobowej „Demeter”, nie odrywając wzroku od holoekranu. Granatowo-czarny kadłub przybysza mierzył ponad sto metrów długości. Platforma dziobowa łączyła się ze śródokręciem za pomocą masywnej, trapezoidalnej nadbudówki. Gdzieś tam powinien kryć się hangar promów, ale przez tyle lat wiele mogło się pozmieniać.
Zespół kopuł i sześcianów, które dawno temu być może zawierały urządzenia szpiegowskie, ciągnął się przez cały grzbiet okrętu, aż po długą i smukłą sekcję rufową. Tył wieńczyła sieć anten i czujników, formująca się w statecznik. Lub – jak twierdził Dexmore – w płetwę grzbietową jakiejś wodnej bestii.
Dziesiątki jasnych punktów znaczyły miejsca, gdzie niegdyś znajdowały się stanowiska ogniowe, a teraz umieszczono sale obserwacyjne. Po wieżyczkach lekkich laserów nie pozostał nawet ślad. Oczywiście nie znaczyło to, że „Raevius Vat” jest bezbronny; sądząc po stosunkowo licznych systemach chłodzenia, w skrytkach pod poszyciem kryły się co najmniej dwie baterie plazm. Obrazu całości dopełniała para modułów na burtach. Poprzecinane radiatorami i rurami z chłodziwem, przypominały łukowate szpony drapieżnika. Miały dostateczny ciąg, by ruszyć nawet trancariański krążownik.
Dexmore przypomniał sobie, że wojsko nazywało je okrętami zwiadowczymi dalekiego zasięgu. Ardabakui zaczęły budować je czterdzieści lat temu, ale o ich istnieniu dowiedziano się tuż przed wybuchem wojny. Problem polegał na tym, że do tego momentu powstało już tysiące podobnych maszyn.
– Mimo wszystko cieszę się, że nie musimy z nim walczyć.
– Powiedzmy, że miałabym więcej uszkodzeń do naprawy, ale prędzej czy później byś go rozniósł. – Karina poklepała pilota po ramieniu. – O, prom wystartował.
Jednostka wypadła z łukowatego wcięcia, ciągnącego się przez całą szerokość dziobu. Śmignęła przez przestrzeń, po czym wsunęła się do kadłuba „Demeter”. Po chwili na holoekran wpłynął obraz z kamer w śluzie. Widać było, jak zamykają się zewnętrzne wrota, a otulony polem grawitonowym stateczek wysuwa wsporniki. Osiadł na nich wśród kłębów pary. Czekał, aż ciśnienie w komorze się ustabilizuje; w tym czasie Karina włączyła wstępne skanowanie. Gdyby okazało się, że na pokładzie znajduje się nie klient, a oddział uzbrojonych oprychów, mogła ich wyrzucić w przestrzeń. Wyglądało jednak na to, że wszystko jest w porządku, gdyż czujniki stwierdziły obecność tylko jednej osoby. Poza tym czysto – żadnych pistoletów, karabinów ani dronów bojowych.
– Witamy cię chlebem i solą, o szlachetny spóźnialski – mruknął pod nosem Dexmore.
Wrota hangaru rozsunęły się powoli, wśród zgrzytu i jęku wysłużonych mechanizmów. Siłowniki, przesuwnice i silniki chrobotały, klekotały i wibrowały ponad normę, wprost błagając o remont. Większość urządzeń już dawno zostałaby wymieniona na coś lepszego, gdyby nie rejterada ostatniego zleceniodawcy. Na szczęście pojawił się kolejny.
Sigurd Nürnberg – wysoki brunet o ostrych rysach twarzy – poprawił krawat, wygładził marynarkę garnituru i ruszył w stronę komitetu powitalnego. Rozejrzał się po hangarze i jego zawartości: stosach części zamiennych, szafach z narzędziami i sprzętem. Zerknął z ukosa na uszkodzony prom tuż przy śluzie. Zwrócił też uwagę na urządzenia diagnostyczne zwisające z sufitu, ale najwyraźniej go nie zainteresowały.
– Witamy – rzekła Wulf.
– Więc to jest sławna „Demeter”? – powiedział Nürnberg jakby sam do siebie. – W światku debrisowców mówi się o niej wiele. Nie zawsze pozytywnie, ale to zależy od opiniodawcy. Sądziłem jednak, że jej wyposażenie jest nieco bardziej zaawansowane.
– Im starsze, tym lepsze – odparł Dexmore. – Tańsze, mniej awaryjne, łatwiejsze do naprawy.
Klient uścisnął mu rękę. A potem – szybko jak błysk, z gracją dawnego dżentelmena – ucałował Karinę w wierzch dłoni.
Wpatrzył się w jej oblicze. Dziewczyna poczuła dreszcze – spojrzenie szarych oczu wręcz przeszywało ją na wylot. Jak lodowy sztylet, pomyślała, pospiesznie odwracając wzrok. Usiłowała ukryć zmieszanie. Nie zdołała. Takiego zachowania spodziewałaby się na rautach korporacyjnych trylionerów, w grach holo i archaicznych filmach. Ale nie tu, na zadupiu kosmosu.
Dotąd żaden obcy facet nie patrzył na nią w taki sposób: chłodno, beznamiętnie, badawczo. Zupełnie jak… Nie, to bzdura. Skarciła się za tak kretyńskie skojarzenie.
Zerknęła na Dexa. Udawał, że nie widzi miny towarzyszki, ale złośliwy uśmieszek i tak nie schodził mu z twarzy.
– Demeter – powiedział naraz Nürnberg, odwracając się do pilota. – W mitologii greckiej bogini płodności i urodzaju. Jedno z najstarszych bóstw, którego atrybutem był kłos zboża. Wybór patronki tego statku jest naprawdę trafny.
Miał niski, niemalże dudniący głos, niezdradzający śladu emocji. Nie dawało się w nim wyczuć ani zdziwienia, ani zainteresowania, ani zadowolenia ze spotkania. Niczego.
– Właściwie nazywała się już tak, kiedy ją kupiłem. – Dexmore wskazał gestem korytarz i ruszyli w stronę sterowni. – Chciałem ją nazwać „Enterprise”, ale panna Wulf mi zabroniła.
– Miała zatem rację. Specyfika waszego zajęcia czasem wymaga nadprzyrodzonego wstawiennictwa.
Wstawiennictwa? Co za brednie! – pomyślała Wulf, spoglądając przelotnie na twarz przybysza. Spodziewała się ujrzeć choć cień uśmiechu po nieudanym żarcie. Nie dostrzegła jednak żadnej zmiany.
Wzruszyła ramionami. Ludzie, którzy pracowali w jej zawodzie, potrzebowali stalowych nerwów, a nie pomocy nieistniejących bogów. Nazywano ich debrisowcami: tymi, którzy zajmują się przeszukiwaniem gwiezdnych złomowisk. Wszędzie tam, gdzie miały miejsce wielkie bitwy lub katastrofy, roiło się od cennych obiektów. Technologia, skarby, całe statki… Perspektywa wzbogacania się na nich sprawiała, że ludzie ciągnęli w najbardziej niedostępne zakątki Galaktyki – obojętnie, czy były to korony gwiazd, chmury radiacji, czy nawet Pas.
Część zbieraczy dorabiała jako najemnicy, a Dex i Karina mieli jedną z najlepszych marek. Niestety, nawet to nie gwarantowało pewnego zarobku, o czym świadczył manewr ostatniego klienta. Nie pozostawało jednak nic innego, jak próbować dalej. W przeciwnym wypadku wierzyciele już dawno dobraliby się im do skóry.