Ród – Emil Strzeszewski
Książka, która zwala z nóg niczym apateja!
Gdzieś w naszej lub nie naszej rzeczywistości istnieje Miasto, które z pozoru tętni życiem. Bezimienni bohaterowie zmagają się z codziennością skrywającą całkowity rozkład społeczeństwa i moralności. Zdegenerowane miasto jednak upomina się o każdego z nich i zmusza do dokonania najistotniejszych wyborów.
Wolna wola zdaje się być jednak iluzją, a jedynym ratunkiem jest wyciszenie, ucieczka w stan beznamiętnej konsumpcji rzeczywistości. Ale czy takie życie warte jest kontynuowania? Być czy trwać?
Autor: Emil Strzeszewski
Tytuł: Ród
Rok I wydania: 2014
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 236
Oprawa miękka: ISBN 978-83-7995-007-2
eFormat: ePub/mobi
ePub: ISBN 978-83-7995-008-9
mobi: ISBN 978-83-7995-009-6
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 34,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
Rocznik 85. Urodzony w święto niepodległości w Łomży. Obecnie warszawski słoik z duszą olsztyńską i sercem ostrołeckim. Doktorant Instytutu Filozofii na UWM w Olsztynie (praca magisterska o tytule Ontologia światów fantastycznych). Bywa, że nauczyciel. Założyciel i niegdysiejszy redaktor naczelny e-zinu „Creatio Fantastica”. Publicysta „Czasu Fantastyki”, „Dzikiej Bandy” oraz okazjonalnie „Nowej Fantastyki” i Hatak.pl. Do literackich zainteresowań fantastycznych zalicza steampunk, cyberpunk oraz wszelkie przejawy miejskiej grozy; do poza fantastycznych – pisarstwo Chucka Palahniuka, Olgi Tokarczuk. Wielbiciel filmów Lyncha i Finchera. Beznadziejny, ale zacięty szachista. Zdeklarowany fajczarz (neofita) oraz mięsożerca (zaawansowany).
Lista publikacji:
– Wersja dokumentalna, „Magazyn Fantastyczny” 1(7)/2006;
– Crackowi szydercy, „Fahrenheit” nr 57/2007;
– Gliniany Golem, „Fantastyka Wydanie Specjalne” 2/2008;
– Trzy życzenia, [w:] antologia opowiadań City 2009, wyd. Forma, 2009.
W Internecie:
rheged.wordpress.com – blog autorski
Najtaniej kupisz w:
Najtaniej kupisz w:
CHCESZ POZNAĆ MROCZNĄ OPOWIEŚĆ?
Uczciwie uprzedzam, że mimo niewielkiej objętości przeczytanie książki może zająć kilka dni i to nie ze względu na tempo składania liter. Po prostu historia jest dość skomplikowana, a poznanie zawiłości rodowych wymaga ciągłego skupienia. Sama przyłapałam się na wracaniu do pewnych wątków, bo umknęło mi coś, co po przeczytaniu kolejnych dziesięciu stron okazało się istotne. Jeśli ambitne książki w opozycji do popularnych czytadeł was nie przerażają, to polecam. Poza tym tylko z tej pozycji dowiecie się, dlaczego palić należy lewą ręką, chociaż nie polecam trucia się przy pomocy żadnej z kończyn.
Określeniem pasującym do Rodu jest pogranicze. Powieść meandruje na obrzeżach gatunków i konwencji, opowiada o postaciach znajdujących się na obszarach społecznego marginesu, aż wreszcie balansuje na granicy błyskotliwości i kiczu. Linia między nimi jest cienka, a autorowi zdarza się ją nieraz solidnie nadepnąć. Mimo tego warto do powieści Strzeszewskiego zajrzeć.
W Rodzie Emil Strzeszewski stawia kolejny krok na drodze, którą obrał już w debiutanckiej Ektenii. Jego nowa powieść przypomina tamtą w wielu aspektach – jest równie mroczna, wieloznaczna, efemeryczna i tajemnicza.
Jeśli ktoś oczekuje po Rodzie krótkiej, prostej powieści obyczajowo-kryminalnej z domieszką thrillera, to może omijać go szerokim łukiem, gdyż książka skierowana jest do odbiorcy wymagającego, który doceni misternie budowany klimat i woal tajemniczości skrywający raczej niewyszukany wątek fabularny.
To opowieść o Mieście – nieokreślonym i bez konkretnej tożsamości. Nie wiadomo gdzie jest, ale nie jest nam to w ogóle potrzebne. Po prostu jest. To opowieść o ludziach, też nieokreślonych, niedopowiedzianych, ale to również nie jest nam to do niczego potrzebne. Oni są prawdziwi, ale trochę inni, oniryczni z lekka, jakby nie z tego świata, nie z naszego świata, za to do opisywanego Miasta pasują idealnie. Wkomponowują się bardzo dobrze, swoim nieprzystosowaniem i swoim niedookreśleniem. O nich nie możemy pomyśleć, że jedni są dobrze, a drudzy źli, jak w klasycznych powieściach fantasy. Tam nawet anioły mają czarne plamy na duszy, a diabły noszą w sobie odrobinę niewinności.
Ród jest tak naprawdę świetny – wymagający myślenia, pełen emocji i sugestywnych obrazów. Rzeczywistość miesza się z urojeniami, a czytelnik sam do końca nie wie, czy porusza się po znanym mu świecie, czy po piekle, czy jeszcze gdzie indziej. Mnie zafascynowały Greka i Stoik (co w moim przypadku jest dość oczywiste). Jestem pewna, że wielu może zafascynować funkcja szachów w całej historii.
WOLISZ EBOOKI?
Fragment powieści
Rozdział I
Matka
– Możesz wyć, kochanie.
Mówię, mknąc samochodem dwieście dwadzieścia kilometrów na godzinę. W radiu leci nastrojowa, cicha muzyka, a czarny, nocny asfalt autostrady wygląda jak gładki dywan w świetle reflektorów. Białe, przerywane pasy stają się jedną ciągłą linią.
Pędzimy przed siebie czteropasmówką, przerażeni, choć gotowi. Chłopiec mocno ściska moją rękę, wpatrzony w blokadę. Nie krzyczy. Głos uwiązł mu w gardle.
Za nami jedzie trzydzieści ton potworów, czterdzieści kół i cztery tysiące czterysta koni. Lśniące mercedesy au pair, słynne policyjne „niańki”, odcinają nam drogę powrotu. Wszyscy gnają na złamanie karku.
Wszystko na nic. To koniec.
– Boisz się?
Pytam bez sensu, zbliżając się do policyjnej barykady rozstawionej kilkaset metrów przed nami. Zerkam na niego, czekając na cokolwiek, choćby skinienie. Nic takiego się nie dzieje. Siedzi bez ruchu jak sparaliżowany.
– Zawyjemy razem?
I dociskam pedał gazu, nie czekając już na nic więcej.
*
Słyszałam w życiu wiele słów. Wystarczająco, aby wyrobić sobie o nich złe zdanie. Pomimo to szczerze w nie wierzyłam, chyba na przekór. Były lepsze niż milczenie, któremu przez lata nauczyłam się nie ufać. Sama bowiem nie mówiłam wiele. Miałam za dużo sekretów.
Domów miałam mnóstwo. Domy dziecka, pierwszy dom tymczasowy, drugi, pierwsza rodzina zastępcza i kolejne. Za braci musiałam uważać obcych mi ludzi, a siostrami były nieznajome. Dom to sprzeczne pojęcie, to smutne pomieszczenia. Dom równa się cudza rodzina.
Potem były zaplecza knajp, w których pracowałam i spałam, nie mając gdzie się podziać. Były to wyspy względnego spokoju, miejsca, w których można nabrać sił przed kolejnym rejsem. Sporo podróżowałam, choć tak naprawdę nigdzie nie byłam. Wiecznie niezmienny krajobraz betonowej dżungli, ten sam zaduch papierosowego dymu i piwo płynące z kranu zamiast wody.
Byłam sprzątaczką, bo to proste zajęcie. Byłam opiekunką małych dzieci, bo nie trzeba z nimi rozmawiać o niczym ważnym. Byłam tą, tamtą, ową; z takich lub innych powodów.
Jak na ironię, biorąc pod uwagę moje milczenie, najczęściej byłam damą stolikową.
Knajpy nigdy nie są puste. Ktoś zawsze tam jest. Popija piwo, czyta książkę, rzuca zalotne spojrzenia znad kieliszka wina. Gra w rzutki, w bilard, wpatruje się w telewizor. Może nawet rozmawia przez telefon, pisze coś na laptopie, rysuje.
Zawsze ktoś jest. Dzięki temu przychodzą też inni.
Byłam więc właśnie kimś takim.
Zadaniem damy stolikowej jest siedzenie tuż przy oknie i spoglądanie na zewnątrz. Łapie się wzrok obcych, znudzonych mężczyzn, którzy widząc siedzącą samotnie kobietę, wchodzą do środka. Zamawiają drinka, przysiadają się, wydają pieniądze. Potem kupują coraz droższe trunki i upijają do nieprzytomności, kiedy orientują się, że dziś się nie uda. Dama stolikowa nigdy nie wychodzi z klientem. Ma flirtować, rozkochiwać, upijać, ale nie opuszcza lokalu.
Człowiek, który wejdzie do baru skuszony tęsknym wzrokiem damy stolikowej, już nigdy doń nie wróci. Za nim przyjdą jednak inni.
I oni zostaną.
Nie jestem ładna – duża myszka na prawym policzku i pożółkłe od papierosów zęby. Nie jestem też łatwa – nikogo tak naprawdę nie dopuszczam zbyt blisko siebie. Pomimo to odnalazłam się w tej roli.
To było w pubie Babilon, który wystrojem wskazywał raczej na powinowactwo z czymś zupełnie innym. Nikt jednak, jak to zwykle bywa, nie zwracał na to większej uwagi. Trafiłam tam zmęczona długą podróżą znikąd donikąd. Byłam gotowa zrobić po raz kolejny to samo. Nie sądziłam, że zostanę tak długo.
Wystarczyło, że właściciel – stary człowiek, zmęczony życiem bogatym we wrażenia i ludzi – wyobraził sobie mnie przy okiennym stoliku. Od razu więc dał mi posadę, wierząc, że wreszcie lokal odżyje. Nie pomylił się. Tego samego wieczoru sprowadziłam do klubu liczną grupę mężczyzn.
Zwykle szybko uciekałam z tego typu barów. Nic mnie nie zatrzymywało, na niczym mi nie zależało. Płynęłam z prądem wypełniona niezrozumiałymi obawami, uciekając od banałów w inne banały. To było jedyne, co znałam. Trudno zaprzyjaźnić się z kimkolwiek, gdy codziennie widzi się nowe twarze. A tamte stare, znajome, zmęczone życiem, mówią o rzeczywistości więcej, niż chciałoby się wiedzieć. Nikt nie przyciąga uwagi, gdy z każdym trzeba zamienić kilka nieznaczących słów.
Tym razem jednak zostałam. Wpierw na chwilę, potem chwila przekształciła się w miesiąc. Czas przeciągał się, a na Babilon zaczęłam patrzeć jak na tętniący życiem organizm. Przetaczający się przez niego ludzie byli jak krew, a alkohol, który pili, jak limfa. Mózgiem był właściciel, zmęczony już ludźmi (zbyt wielu poznał, zbyt wielu stracił), ale bardzo przychylny oraz wdzięczny za postawienie biznesu na nogi. Sercem był barman. To było pierwsze i jedyne miejsce, które przypominało prawdziwy dom. Nigdy jednak tak tego nie nazwałam.
Ludzie przychodzili i odchodzili. Nieustanna fala klientów, przypływ wieczorem, odpływ nad ranem. Rozmawiałam z wieloma, głównie z mężczyznami. Przychodzące tam kobiety zwykły upijać się szybko, głównie po to, by nabrać śmiałości. Przeważnie szukały przygody, jednonocnej eskapady. Na początku ciche, niepozorne, niechętne nowym znajomościom, z kieliszka na kieliszek coraz bardziej towarzyskie. Zrzucały z siebie resztki wątpliwości i z każdym wypitym drinkiem coraz śmielej zagadywały każdego, kto był w zasięgu wzroku. Ich delikatność zmieniała się w pożądliwość, ich dotyk stawał się szorstki, obiecujący. Nie były dobrymi klientkami. Wychodziły za szybko. Za nimi wychodzili mężczyźni.
Ci jednak, którzy zostawali, zapatrzeni byli w dno kufli i własne problemy. Nie cieszyły ich kobiety. Nie chcieli ich poznać. Ledwie tolerowali ich obecność. W Babilonie paradoksalnie nie panowała rozpusta.
Obfitość słów, historie z nich splecione, fałszywe lub nie – szybko zrozumiałam, jak bliska była mi ta rzeczywistość. Rozgościłam się w niej, zadomowiłam. Dawała poczucie bezpieczeństwa – ruch, który nie był ruchem, miejsce, w którym pomimo ciągłego gwaru tak naprawdę nic się nie działo. Nuda i obumarłe marzenia topione w wódce. Wszystko to cieszyło mnie swoim smutkiem.
Za barem stał młody chłopak – Adam. Był stworzony do tej pracy. Miał zręczne ręce i jasny umysł. Nigdy nie ulał ani kropelki, choć zdarzali się tacy, którzy gotowi byli zapłacić każde pieniądze, aby to zobaczyć.
Jednak nie był lubiany. Ludziom, którzy nie piją, z reguły się nie ufa. Tym bardziej kiedy stoją za barem.
Adam wiedział wszystko o alkoholu. Znał wszystkie smaki, zapachy i niuanse. W jednej chwili rozróżniał odpowiednio wyleżakowane single malt od drogiej, lecz produkowanej przemysłowo whisky. Po kolorze rozróżniał typ wina. Potrafił mieszać jedno z drugim w odpowiednich proporcjach, tworząc drinki nieznane nawet koneserom.
Mówił, że wszystkiego nauczył się z fachowych książek i opracowań. Przeczytał mnóstwo opinii oraz recenzji, zarówno profesjonalnych, jak i całkowicie amatorskich. Nikt nie dawał temu wiary, ale fakt faktem – chłopak potrafił nieomylnie powiedzieć, ile lat czerwone wino dojrzewało w beczce, a także jak łączy się likier miętowy z rumem. Zazdrości nie było końca.
Głównym powodem, dla którego nie cieszył się popularnością, było to, że nie budził zaufania. Pozostawał ciągle trzeźwy, a to oznaczało, że zapamiętywał wszystko, co się działo każdego wieczoru w Babilonie. Adam wiedział, jak kto się upija. Widział, słyszał, czuł. Oglądał upadek setek ludzi i nie potrafił sam się stoczyć.
– Naprawdę nigdy niczego nie wypiłeś? – pytałam Adama. – Dlaczego?
– Nie muszę – odpowiadał, jakby miało to cokolwiek wyjaśniać.
*
Nie potrafiłam go rozgryźć. Im silniej zbliżałam się, tym bardziej się oddalał. Wreszcie przestałam pojmować, czy zależy mi na nim, czy na jego sekretach. Bo że takowe miał, dowiedziałam się trzy miesiące później.
Tamtego wieczoru rozmowy się nie kleiły. Słowa nie chciały płynąć, a jeśli już płynęły, rozcieńczone alkoholem, to deformowała je cisza, która jak groźba wisiała między ludźmi. Nikt nie chciał milczeć, ale też nikt nie potrafił mówić. Duszność papierosowego dymu unosiła się pod sufitem.
To był wieczór gier. Szef raz na jakiś czas urządzał nielegalne turnieje pokerowe, dzięki którym pub w ogóle przetrwał. Warunkiem uczestnictwa było wniesienie niewysokiej opłaty, co przyciągało tłumy i gwarantowało solidny zarobek dla knajpy. Stali bywalcy omijali jednak wydarzenie z daleka. Zamiast nich zjawiały się tabuny przegrańców, którzy w tego typu grach stracili wszystko, choć zawsze mogli stracić jeszcze więcej. Wokół nich przechadzali się półbogowie półświatka, udzielając krótkoterminowych pożyczek na wysoki procent.
Moim zadaniem było zapewnienie im towarzystwa. Adam trzymał kasę, zaś szef nadzorował przebieg rozgrywek. Babilon w te dni zasługiwał na swoją nazwę.
Przechadzałam się między stolikami wśród oczekujących na swoją kolej. Zaplecze mogło pomieścić raptem kilka osób, więc rozgrywano partie tylko przy jednym stole. Wygrany przechodził dalej, zaś przegrani wychodzili z niczym. Wtedy szemrane rekiny bandyckiej finansjery osaczały ich i oferowały możliwość odegrania się, na co łapało się wielu.
Jednym z gości był niewysoki człowiek zwany Zajęczą Wargą, choć jego twarzy nie zniekształciły wady genetyczne, lecz blizny po dawnych walkach. Ludzie, którzy się biją, nie muszą opowiadać swoich historii. Zwykle nie pragną rzucać się w oczy, starają się niepozornie przemykać korytarzami, wybierają ustronne stołki w knajpach. Ale to na nic. Widać ich z daleka, tak bardzo odróżniają się na tle innych. Zajęcza Warga był właśnie takim człowiekiem. A jednocześnie był kimś zupełnie innym.
Ludzie odwracali się, kiedy patrzył na nich. Szeptali coś do siebie, zerkając czasem w stronę baru, za którym stał Adam przeliczający pieniądze i rozdający żetony. Barman także unikał kontaktu z mężczyzną. Omijali się wzajemnie. Zajęcza Warga nawet piwo zamawiał nie wiadomo kiedy. Nie rozstawał się z kuflem, nie dostrzegłam jednak, aby kiedykolwiek nalewano mu piwa.
Na pozostałych gości mężczyzna patrzył jednak hardo i wyzywająco. Łowił z tłumu młodych i niespokojnych. Chciał, aby każdy go dostrzegł. Jednocześnie nie zagadywał do nikogo, nie zaczepiał. Był dusznym powietrzem – każdy zdawał sobie sprawę z jego istnienia, ale dla wszystkich stawał się niewidoczny.
Gry toczyły się zwykle do białego rana i kończyły zawsze tak samo. Zajęcza Warga nie grał, ale ogrywał wszystkich. Przepowiadał przyszłość każdemu, kto odważył się płacić. Bezbłędnie odgadywał, sobie tylko znanym sposobem, kto za chwilę zasiądzie przy partii i jak będzie mu się wiodło. Podpowiadał, co należy zrobić, aby zwyciężyć. Radził, kiedy odpuścić.
Tylko raz się pomylił. Wściekły gracz podszedł do niego po sromotnej porażce, gotów rozwiązać problem pięścią, mężczyzna po prostu wstał i zatrzymał go ruchem ręki. Oddał mu wszystkie pieniądze i wparował na zaplecze, które opuścił dopiero wtedy, kiedy gra się skończyła.
Tej nocy zwycięzców było dwóch. Jak się okazało Zajęcza Warga poszedł na układ z pewnym amatorem, któremu bardziej od pieniędzy zależało na pokonaniu wszystkich innych. Zajęcza Warga sekundował mu, szepcząc do ucha, jak powinien grać. Nikt nie miał śmiałości zareagować, nikt nie chciał zadzierać z człowiekiem, który zna przyszłość.
Pula została podzielona między obu uczestników. Koniec końców, okazało się, że lepiej wyszedł na tym przegrany.
Dopiero po wszystkim jasnowidz podchodził do baru i z torby, którą nosił przy sobie, wyjmował sporą kasetkę. Stawiał ją na blacie, wymieniał wreszcie kilka zdań z Adamem, choć ten ewidentnie nie miał na to ochoty. Potem opuszczał Babilon, by pojawić się znowu na kolejnej nocy gier.
Adam za każdym razem przekazywał kasetkę szefowi.
– To twoje – mówił. – Ja tego nie chcę.
Czekał, aż wyjdzie ostatni gość i wybiegał jak oparzony.
W kolejne dni Adam nie pojawiał się w pracy. Nikt nie wiedział, gdzie go szukać, może poza właścicielem. Zaszywał się, ginął.
W końcu jednak wracał na swój posterunek. Wyglądał normalnie, tak jakby nic się nie wydarzyło. Ze swoim zwykłym, serdecznym uśmiechem, który nijak do niego nie pasował, zabierał się do rozlewania trunków.
To chyba wtedy zakochałam się w nim. A raczej – w jego sekretach.
*
Wyjemy. Tak głośno i przeciągle, jakby ktoś rozrywał nas od środka. Jakby pękała skóra i wszystko wypływało na zewnątrz. Tak rozdzierająco, że w tej jednej chwili jestem gotowa uwierzyć, że jednak mam serce. Prawdziwe serce.
Przekrzykujemy radio, zagłuszamy ryk silnika. Ostre dźwięki informujące o zbyt szybkim zbliżaniu się do dużej przeszkody, giną w naszym zawodzeniu.
Jesteśmy tam we dwoje. Matka i syn. A między nami wyjący spokój.
Ktoś zaczyna strzelać.
*
Bywało, że odnajdywała mnie przeszłość. Nauczyłam się z tym żyć bardzo wcześnie. Człowiek nie jest samotną wyspą. Nawet ktoś taki jak ja.
Są takie dni, kiedy trzeba opuścić azyl, aby nie stał się więzieniem. To właśnie był taki dzień. Ostatni klient wyszedł przed wschodem słońca i zamknęliśmy knajpę. Adam zajmował się kasą, ja czyściłam główną salę. Zmęczenie, ale nie fizyczne, dawało o sobie znać. Patrząc na Babilon, czułam irytację. Wracały do mnie strzępy rozmów, jakie prowadziłam tej nocy, widoki wyłapane kątem oka. Z każdym kolejnym krokiem orientowałam się, że szłam po swoich własnych śladach, kręcąc się w kółko.
Przy tym stole siedział młody mężczyzna, który co wieczór szukał tej jedynej, jakkolwiek banalnie by to nie brzmiało. Na tym krześle chwiał się nerwowy mięśniak o zadziwiającej wręcz nietolerancji na alkohol. Wystarczyły dwa kufle piwa, aby zaczął swój rytualny taniec przekleństw, czym irytował zwykle bardzo spokojną dziewczynę palącą przy barze wyjątkowo cuchnącego papierosa.
W pubie wszyscy myślą o sobie jak o indywidualnościach, tymczasem każdy kopiuje wzorce, ukrywa się w archetypach. Po kilku nocach spędzonych w Babilonie mogłam wytypować knajpianego głupca, żartownisia oraz ponuraka. Przychodziły kobiety o różnych twarzach, ale o bliźniaczych zamiarach. Mężczyźni zachowywali się tak, aby zasłużyć na swe miano.
Tego poranka Babilon był tylko bladą kopią każdego innego baru. I musiałam z niego uciec, aby znowu chcieć do niego wrócić.
Adam wyszedł wcześniej, uwinąwszy się błyskawicznie z pieniędzmi. Z lekkim zdziwieniem przystał na moją propozycję, abym tym razem to ja odniosła utarg do banku. Mimo to chętnie udzielił wszystkich potrzebnych instrukcji, wdzięczny, że wreszcie może pójść do domu porządnie się wyspać.
Po odświeżeniu się oraz wypaleniu papierosa do mocnej, aromatycznej kawy, chwyciłam teczkę i otworzyłam drzwi Babilonu.
Nie było mi dane jednak wyjść.
W progu stał wysoki chłopak z zapałką w ustach i kpiną w oczach.
– Cześć siostrzyczko – powiedział.
– Co tu robisz? – zapytałam wzburzona.
– Wreszcie cię znalazłem. Tym razem naprawdę dobrze się zaszyłaś, ale chyba straciłaś czujność, co? Za długo siedzisz w jednym miejscu. To do ciebie niepodobne.
– Dobrze mi tutaj.
– Nie wątpię – rozłożył ręce w geście zrozumienia. – Jesteś tu dłużej niż w niejednym domu zastępczym. Można by pomyśleć, że wijesz gniazdko. Mieszkasz na tyłach?
– Nie twoja sprawa.
– Oczywiście, że mieszkasz na tyłach. Jestem rozczulony. To piękne, że wreszcie się na coś zdecydowałaś. I co dalej? Zostaniesz tu jeszcze?
– Słuchaj, mam sprawę do załatwienia. Spieszę się.
– No właśnie nie widzę, abyś się spieszyła. Naprawdę wyszłaś z formy.
Zrozumiałam, że nie pozbędę się go, dopóki nie pojmę, o co znowu mu chodzi. Nie widziałam go od kilku miesięcy. Ostatnim razem rozmawialiśmy na komendzie, gdzie wpłacałam za niego kaucję. Patrol zgarnął go za bójkę na dworcu, a w kieszeniach znaleziono prochy.
– Dobra – powiedziałam, wyjmując papierosa. Po chwili zastanowienia wyciągnęłam paczkę w jego kierunku. Zdziwiony, poczęstował się, dziękując skinieniem głowy. – Pogadajmy. O co chodzi tym razem? Znowu handel? Długi? Co się stało?
– Po prostu stęskniłem się. Nie można już normalnie spotkać się z siostrzyczką?
– Nigdy nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego.
– Nie muszę chyba wspominać, przez kogo to wszystko? To ty lubiłaś spieprzać z każdego miejsca, w które nas rzucono. Ja pokornie czekałem na ciebie.
– Jesteś młodszy. Spowalniałbyś mnie.
– Ja wiem, że zawadzam. W końcu jestem młodszym braciszkiem, czarną owcą rodziny.
– Nie ma żadnej rodziny. Nigdy nie było.
– Kiedyś była.
– Matka była. Przez chwilę. Nie wiem nawet, czy ją pamiętasz. Byłeś za mały. Ale chyba nie przyszedłeś gadać o tym, co nas łączy?
Wzruszył ramionami. Jego wiecznie spuchnięta twarz wyglądała tego ranka na jeszcze większą niż zwykle – znak, że brał za dużo. Dłoń trzymająca papierosa trzęsła się wyraźnie. Mimo wszystko uśmiechnęłam się przelotnie. Dalej palił lewą, jak go nauczyłam. To była jedyna rzecz, jaką zapamiętałam od ojca. Powiedział mi kiedyś, że nie wypada, aby ręka wyciągana na powitanie śmierdziała dymem. Moje jedyne wspomnienie po tym skurwielu, który opuścił nas, zanim jeszcze ujrzał swojego syna.
– Nigdy nie lubiłaś gadać – odezwał się brat. – Nie mogłem tego zrozumieć. Ile razy pytałem cię, dlaczego ode mnie uciekasz?
– Nie uciekałam od ciebie. W każdym razie nie tylko od ciebie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, ale wiedziałam, że nie pojął niczego.
– Potrzebuję forsy – wypalił wreszcie. – Wiszę jednemu takiemu z Greki.
– Kurwa…
– Ano nie jest sielsko.
– Nie mam dla ciebie nic. Ledwo starczy na moje potrzeby.
– To daj z kasy. Ten bar musi nieźle prząść, skoro się w nim zagnieździłaś.
– Absolutnie nie.
– Kiedyś nie miałaś problemów z wybieraniem. Pamiętasz, jak ten jeden raz przyjechałaś po mnie? I wykradłaś mnie? Pojechaliśmy za Miasto. Pamiętasz? Wtedy też ukradłaś z kasy.
– To było co innego. Wtedy mi nie zależało.
– Słuchaj, ja naprawdę mam problem…
– Weź się w końcu, kurwa, w garść – nie wytrzymałam. – Chcesz, to przyniosę papier ścierny na otarcie łez. Spieprzaj stąd, nie mam czasu.
W tej chwili po raz kolejny uświadomiłam sobie, jak nie ufam słowom. Materializacja myśli, fizyczny przekaźnik, przyczyna powodująca skutek, zwykle niepożądany – oto czym są. Mówić to wybierać drogę, nawet gdy nie chce się ruszać donikąd.
Zerwał się w jednej chwili i chwycił mnie za gardło. Miał silne, długie ręce, zaś wściekłość podpowiadała mu tylko jedno rozwiązanie. Krzesło upadło, ze stołu spadła popielniczka. Rozbiła się na tysiąc kawałków, wbijając się w nogę, nic jednak nie mogłam poczuć. Rozpaczliwie chwytałam powietrze, okładając napuchłą twarz pięściami. Drapałam i kopałam, coraz bardziej osuwając się w dół, tracąc grunt pod stopami.
Wtedy życie nie przelatywało mi przed oczami. Nie było niczego, co chciałabym pamiętać, do niczego nie żywiłam głębszych uczuć. Nie żal mi było nawet siebie, więc nie zorientowałam się, kiedy przestałam się opierać i poddałam się żelaznemu uściskowi. Wzrok zakryła mgła, sprowadzając niesłychany spokój.
Wpadłam w nią, jak w głęboką studnię. Wszystko ciemniało, ktoś u góry zamykał wieko. Zimne słońce rzeczywistości gasło, a ja pływałam już w ciepłych, otulających całe ciało ciemnościach.
I wtedy właśnie odetchnęłam pełną piersią w bólu, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałam.
– I żebym cię tu więcej nie widział! – krzyczał Adam, dzierżąc w dłoni ułamaną poręcz barowego krzesła.
Mój brat chwiejnie dobiegał do drzwi, tamując krew tryskającą z ogolonej czaszki.
– Masz szczęście, że musiałem się wrócić – powiedział barman, pomagając mi wstać. – Co to był za skurwiel? Mam wzywać policję?
– Jest… w porząd… ku… – wykaszlałam, wypluwając płuca.
Nie miałam już ochoty opuszczać swojego azylu. Znalazłam prawdziwego obrońcę.
*
Prawie całe miasto już spało. Jednak niektóre z dzielnic, miejsc oraz zaułków dopiero budziły się do życia. Na ulicę wychodzili mężczyźni w czarnych strojach. Za nimi szły kobiety w jasnych, upiornych makijażach, ubrane w czerwień. Rogi i ciemne zakamarki okupowali dilerzy, nie zagadując do nikogo, za to wyciągając dłoń do wielu. Na głowach kaptury, na nosie okulary przeciwsłoneczne, w garści kilka gramów prochów.
Szłam niepewnie, przystając co chwila, gotowa natychmiast zawrócić. Jednak po krótkim namyśle ruszałam dalej. Cały czas prosto, aż do ronda, na którym pod szklanymi szybami kwitła roślinność. Skręciłam w prawo, na Grekę. Nie miałam celu. Po prostu szwendałam się, pragnąc oczyścić umysł.
Niewiele wiedziałam o Grece, a i tak było tego dość, bym zawahała się na moment. Osiedle wyjątkowo złej sławy, wysunięte najdalej na południe. Nie było tam posterunku, nie jeździły patrole, brakowało monitoringu.
Dziwki jak małe, zwinne żmije pełzały wśród mafijnych kurierów, a po ulicach kursowali żołnierze gangów, patrolując, budząc respekt. Drobni handlarze sprzedawali broń na zapleczach furgonetek, a prawdziwie grube ryby – śmierć oraz życie. Zza okien blokowych mieszkań dobiegał szelest banknotów i świst rzucanych kości – to prywatne kasyna, gdzie topili smutki ci liczący na szybki zysk.
Z grekami nie pija się ouzo – mówiło miejskie przysłowie.
Tak widziałam Grekę oczami wyobraźni. Ukazało mi się jednak coś zupełnie innego.
Osiedle było ciemne i senne. Nocne twarze przez okienne szyby zerkały na puste ulice, skąpane w mętnym świetle latarni, nierozjaśniającym niczego, za to rzucającym długie cienie. Było ciasno, zaś bloki mieszkalne poszarzały ze starości. Cisza dzwoniła w uszach.
Ludzie chowali się prędko, dostrzegłszy mój zaciekawiony wzrok. Samochodów było niewiele – wszystkie za to wiekowe, rozsypujące się i pożarte rdzą rupiecie. Rower oparty o poręcz pobliskiej klatki schodowej nie miał kół ani kierownicy.
Najchętniej zatrzymałabym się i uciekła. Ta zapomniana przez wszystkich dzielnica, wykrzywiona legendami i opowieściami tych, którzy nigdy w niej nie byli, budziła niepokój swoją obcością. Prawda okazała się straszniejsza niż mit – to miejsce ziało pustką, chłodem i rozpadem.
Nagle mignął mi Adam, przynajmniej tak mi się zdawało. Nie byłam pewna, gdyż zniknął równie niespodziewanie, co się pojawił. Ledwie odwróciłam spojrzenie, już go nie było. Pomyślałam, że wciągnęła go ciemność, że wpadł w otchłań Greki i nigdy już nie powróci. To miejsce było jak lodowaty krąg piekła, a milcząca groźba, wisząca w powietrzu, działała lepiej niż krzyk niejednej prawdziwej ofiary. W tych niezrozumiałych dla mnie samej rozmyślaniach straciłam orientację. Obróciłam się dookoła i osłupiałam, nie wiedząc, gdzie jestem.
Zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech, po czym ruszyłam przed siebie z duszą na ramieniu. Powietrze pachniało zgrozą, stawiając zmysły na baczność.
Po sześciu krokach wreszcie dostrzegłam coś na wzór oazy, obietnicy schronienia. Zza rogu wyłonił się szyld. Brudny, ledwie widoczny, dziwny.
Stoik – przeczytałam. Ze środka dobiegały ciche dźwięki rozmów oraz delikatnej muzyki. Więc to tu – pomyślałam. – To tutaj szedł.
Nie zastanawiając się dłużej, przekroczyłam próg, zmieniając całe swoje życie.
*
Pierwsza kula trafia w tylną szybę. Druga rozbija boczne lusterko. Schylam głowę, teraz dopiero uświadamiając sobie, co tak naprawdę się dzieje. Przychodzi to nieoczekiwanie, zupełnie mnie zaskakując. A przecież zdawałam sobie sprawę, jak to wszystko może się skończyć.
Z prędkością dwustu dwudziestu kilometrów pędzimy na spotkanie śmierci, gonieni przez bezlitosnych policjantów, wyjąc jak zwierzęta. Myślę, że wilki czasami zagryzają swoje młode.
*
W środku Stoika panował prawdziwy spokój. Po wejściu do budynku zauważyłam kolejny szyld z nazwą sali – stoa kolorowa. Paradoksalnie wewnątrz panowały jedynie odcienie szarości. Wszystko składało się tylko z nich: ściany, bar, stoliki, siedzący przy nich ludzie. Wszechobecna szarość, ujednolicająca, organizująca – trzymająca obraz klubu w żelaznych ramach.
Rozejrzałam się uważnie, ale nie dostrzegłam Adama. Każda twarz wyglądała jednakowo – smutna w swojej obojętności. Wydawało się, że tak naprawdę siedzi tu tylko jeden człowiek powielony kilkadziesiąt razy.
– Apateję? – spytał nijakim głosem barman. Zastanowiłam się, w jaki sposób znalazłam się przy ladzie? Ledwo weszłam, a już byłam w sercu lokalu.
– Co takiego?
Mężczyzna odwrócił się i chwycił ciemną butelkę. Ustawił kieliszek i przechylił naczynie. Do środka nie wpadła nawet kropla.
– Co ty robisz? – byłam zbita z tropu.
– Pierwszy na koszt firmy. Nie bój się, jeśli nic nie poczujesz. Zawsze tak jest.
Poirytowana rozejrzałam się po sali. W oddali czekał jeden wolny stolik. Wyjęłam paczkę mentolowych, cienkich papierosów. Odpaliwszy, poczułam beznamiętne spojrzenia spoczywające na mojej twarzy. Wszystko wokół zgęstniało, jakbym zrobiła coś niestosownego. Nikt jednak nie zwrócił mi uwagi. Za moment goście wrócili do obojętnego wgapiania się w przestrzeń.
Nikt nie odzywał się do nikogo. Czasem tylko ktoś rzucił słowo bądź dwa, jakby do swoich myśli. Proste brzdąkanie na lirze zastępowało muzykę. Więc jednak ten pub żył. Zdawał się karmić samą ludzką obecnością.
Podniosłam kieliszek i przyjrzałam się krytycznie. Jeśli ten facet coś nalał, to chyba powietrze – przyszło mi na myśl. Wszystkie naczynia były tutaj pełne niczego, a jednak podnoszono je do ust i spijano tę nicość jakby była czymś.
– Raz się żyje – powiedziałam i poszłam w ich ślady.
Nic nie poczułam, tak jak mówił barman.
I wtedy na środek lokalu wyszedł Adam. Wyłonił się nagle, jakby był tu cały czas, tylko ukryty, rozwodniony w zupie obojętnie patrzących ludzi. Stanął na podwyższeniu i otworzył usta.
Z gardła jednak nie wydobył się żaden dźwięk.
Dopiero potem dotarło do mnie, że wsłuchiwałam się w uczucia, które z siebie wyrzucał.
Opuściłam Stoik nad ranem, pełna niczego, pusta we wszystkim.
*
Babilon smakował słowami.
Rozmowy ulewały się wraz z piwną pianą, szept płynął kieliszkami do ust. Krzyk towarzyszył toastom, a śpiew rozpraszał papierosowy dym.
Ja jednak mówiłam niewiele, jak miałam w zwyczaju. Zaś to, co padało z moich ust, było ostrożne i ciężkie. Raz zrzucony ciężar za chwilę wracał na nowo, wraz z każdą odpowiedzią, z każdym słowem do mnie skierowanym.
Babilon smakował słowami. Smakował gorzko.
Adam był za to bardzo rozmowny, jakby wszystkie niewypowiedziane w Stoiku słowa dopiero tutaj do niego wróciły. Ludzie go słuchali, pragnęli jego towarzystwa. Ucichły pretensje oraz szyderstwa pokątnie rzucane za jego plecami. Tego dnia wszystko wyglądało inaczej.
Zastanawiałam się, czy to na pewno był on, tam w Stoiku. Dokładnie widziałam jego twarz, ale miałam wrażenie, jakby to w ogóle nie był on. Teraz, w niedawnych przecież jeszcze wspomnieniach, wszystko rozmazywało się, mętniało. Ja sama byłam oddalonym punktem.
Zaczynałam uświadamiać sobie, co rodzi się we mnie – nieznane uczucie, coś rozczulającego. Rozgrzewałam się tą myślą, pierwszy raz w życiu. Nauczona przez los dystansu zawsze unikałam czegoś głębszego. Pozostawałam na powierzchni, starając się utrzymać głowę powyżej zdradzieckiej tafli rzeczywistości, w którą i tak przecież wpadałam raz po raz.
Ale tonęłam, na pewno. Jeszcze wierzgałam, próbowałam płynąć, ale już tonęłam. Jak nigdy wcześniej.
Usiadłam w rogu, przy najmniejszym stoliku, pragnąc zamyślić się jeszcze mocniej. Nie chciałam dziś z nikim więcej rozmawiać. Patrzyłam na Adama, paląc długie, cienkie papierosy.
Kilku przyszło i odeszło zawiedzionych. Paru innych zostało. Byli na tyle pijani, że właściwie nie dostrzegali mojego towarzystwa. Nie przeszkadzali, przysypiając na krzesłach. W krótkim czasie wokół baru skupiło się kilka atrakcyjnych kobiet. Poczułam ukłucie zazdrości. Adam zdawał się dziś zamienić z kimś innym na dusze.
W końcu wstałam i najzwyczajniej w świecie poszłam do magazynu, nie dbając o to, czy ktoś zauważył moje zniknięcie. Musiałam odpocząć, pozbierać myśli. Zawsze tak robiłam – znikałam, chowałam się. W domu dziecka często znajdowano mnie w małej szafie pod schodami. W końcu któryś z opiekunów zaniósł tam poduszkę. Ta szafa była najcieplejszym miejscem mojego dzieciństwa.
– Źle wyglądasz – usłyszałam zza pleców.
To był właściciel. Wszedł niezauważony. Kiedy chciał, potrafił być bezszelestny jak kot. Nie wiedziałam, ile czasu tak nade mną stał.
– Zaraz wracam – odparłam pospiesznie.
Pokręcił głową i uśmiechnął się.
– Idź do siebie. Wyśpij się. Masz dziś wolne. Jutro wyskocz gdzieś, kup coś. Jakąś szmatkę, jakąś szminkę. Uzupełnij zapasy, nabierz energii.
Odpowiedziałam uśmiechem, najszczerszym, na jaki mogłam sobie pozwolić.
– Bo jutro na pewno nie będziesz tak bezużyteczna, jak dziś – dodał, trzaskając drzwiami magazynu.
*
Wskazówka licznika drży. Dociskam pedał gazu, a wóz rozpędza się do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Dziesięć.
Zaczynam odliczać.
– Dziewięć.
Kolejna kula mija mnie o włos. Leci tuż przy uchu, gorąca i szybka. Rozrywa powietrze i wreszcie trafia w przednią szybę. Odłamki szkła uderzają mnie w twarz.
– Osiem.
Ryk silnika i nasze wycie. Świszczące pociski i trzask rozbitej szyby. Głośne bicie spanikowanego serca. Ucieczka donikąd. Igranie ze śmiercią.
– Mamo…
Chłopiec płacze.
– Mamo, proszę cię…
– Siedem.
Odpowiadam.
*
Tym razem przyszli wcześniej, we dwójkę, jeszcze przed otwarciem baru. To miała być kolejna z hazardowych nocy, szybko jednak okazało się, że może nie dojść do skutku.
– Więc albo płacisz, albo… – powiedział pierwszy. Nawet siedząc na stołku wydawał się wysoki. Był wyjątkowo zadbany, gładko ogolony, uczesany i w garniturze. Gdy milczał, sprawiał odpowiednie wrażenie, nawet przyciągał wzrok. Za to gdy tylko otwierał usta, czar pryskał i znowu był ordynarnym półgłówkiem.
– Nie rozumiem – odpowiedział szef. – Przecież do tej pory wszystko grało, pasował wam układ. Ja zarabiam na udostępnieniu lokalu, a wy na pożyczkach. Co się stało?
– Nie twój interes – burknął ponownie pierwszy. – Rzeczy się pozmieniały. A rachunki muszą się zgadzać.
– Powiedzcie Pneumie, że powinien chociaż przysłać kogoś, kto wytłumaczy mi, o co chodzi. Znamy się przecież od dawna, a ja uparty nie jestem. Potrzebuję tylko wyjaśnienia, to chyba nie jest za dużo? Tym bardziej że na dłuższą metę nikt na tym nie zyska. Dla Babilonu ta kasa jest niezłym zastrzykiem. Długo bez niej nie pociągnę, a wtedy będę musiał zamknąć biznes. Turnieje się skończą i w ogóle niczego nie będzie.
– Nie pyskuj, kurwa, bo…
– Czekaj – wtrącił się wreszcie drugi.
Ten znowuż jawił się jako dokładne przeciwieństwo swojego partnera. Niedomyty, z wielodniowym, dziwnym zarostem. Do pewnej długości włoski na brodzie rosły prosto, potem jednak kołtuniły się, niszcząc i tak szpetną, ospowatą twarz. Nosił ortalionowe dresy, przebój tamtego lata, dopełniające żałosnego obrazu całości. Do poprzedniej chwili nie powiedział ani słowa.
– Pytasz, co się stało, że Pan Pneuma zmienia zdanie? – kontynuował. – Opowiem ci dowcip, bo to najlepiej zobrazuje sytuację.
Wychylił duszkiem szklankę whisky i zaczął:
– Wyścigi chartów. Panowie lordowie spotykają się w specjalnym pokoju. Popijają trunki, palą cygara, nabijają fajki. No i rozmawiają, kto na kogo postawi. Jeden z nich, najwyraźniej niezbyt bogaty, zaczyna, że ten jeden, taki nowy, on może zaskoczyć. To, mówi, postawię na niego trochę. Drugi mu przerywa, z większą pewnością peroruje, że ten tutaj wydaje się lepszy w nogach, to na niego postawi trochę więcej. Trzeci wkracza i zaprzecza reszcie, należy postawić na tego tu oto, bo jest najlepszy, wygrywał już wcześniej. Czwarty z kolei ma inne jeszcze zdanie.
Szef polał mu jeszcze jedną szklankę i słuchał. Dresiarz ciągnął dalej:
– Nagle w sali przeciąg, wiszący dym się zrywa, zaczyna tańczyć pod sufitem, a drzwi uderzają z głośnym hukiem o ścianę. Do pokoju wpada jamnik. Wiecie, taki jamnik, malutki, długi, ze śmiesznym pyszczkiem. Zupełnie inny niż te wszystkie charty, o których była rozmowa. No i ten jamnik nagle zaczyna gadać, że to on jest najlepszy ze wszystkich psów, że on wygra wyścig i każdy tu zebrany nie powinien wierzyć pozorom. Wszyscy na mnie postawcie, ja jestem czarnym koniem tych wyścigów, kończy jamnik i wychodzi, trzaskając drzwiami.
Odpaliłam papierosa, całkiem już wciągnięta w opowieść gangstera.
– No to towarzystwo w śmiech. Jak to, krzyczą, jamnik wygra z chartami? Jakim cudem? Ktoś jednak w końcu przytomnie zauważa, że w ogóle to jakim prawem ten pies mówił? I jak drzwi otworzył? A jeszcze lepiej, jak zamknął? No to wszyscy zaczynają się zastanawiać, czy to może nie jakiś podstęp? Może ten jamnik to jakaś lipa jest? Albo wręcz przeciwnie? Skoro gada, to może jakiś mutant, może nafaszerowany jakimiś prochami? Jak na prochach, to może i biega szybciej? Szybciej niż charty? Nie może być… Ale jeśli…
Kolejna kolejka powędrowała do ust. Szef otworzył szeroko oczy, zdziwiony, ale nie śmiał przerywać.
– No to w końcu, słuchajcie, każdy postawił na jamnika. Całe swoje pieniądze. Biedni zaryzykowali, bogaci także. I przyszedł czas wyścigów. Charty ustawione w boksach, tak samo jamnik. Strzał pada, zając w te pędy do przodu spieprza, a psy za nim. Charty pięknie wystartowały, od razu wyczuły zająca i w pogoń. Depczą biednemu po piętach, o ile zając ma pięty, kogo to zresztą obchodzi… Piękne psy w ruchu, mięśnie grają jakby symfonię, kurz się za nimi ciągnie, zając ledwo daje radę, są coraz bliżej.
Mężczyzna zrobił kolejną pauzę.
– A ten jamnik na samym, kurwa, końcu. Kurz powoli opada, a on tuż przy ziemi, ledwo ciągnie. Te charty kończą okrążenie, a on dopiero w jednej czwartej. Mijają go raz, dublują drugi, on dopiero zamyka pierwsze kółko. Lordowie zaciskają kciuki, myślą, że zaraz coś się zdarzy, że jamnik jak opętany wyskoczy do przodu i magicznym sposobem przegoni jeszcze te pieprzone charty. W końcu jednak wyścig się kończy, charty dobiegają pierwsze, a jamnik parę minut po nich. Lordowie zbiegają z trybun, wkurwieni i zaskoczeni jednocześnie. Podbiegają do tego kundla, a z niego pot wiadrami cieknie, sierść posklejana, bo to jamnik długowłosy był… Sapie, kaszle, rzęzi, mało płuc nie wypluje. Ech-ech-ech, łapie powietrze, całkowicie wykończony. Pada na piach, słychać tylko te ech-ech-ech.
Wypił następną whisky, która nie wiadomo kiedy wylądowała przed nim i podjął ponownie:
– No to lordowie do kundla: jamnik, kurwa, ty miałeś być czarnym koniem tych wyścigów! Ty miałeś wygrać to wszystko! Myśmy wszystkie pieniądze na ciebie postawili, boś mówił, że przegonisz te charty! Kurwa, jamnik, a ty teraz ostatni, tak w piachu rzęzisz! Jamnik tylko ech-ech-ech, wycieńczony. Lordowie nie ustępują: jamnik, no psie ty, myśmy wszystko przegrali, a ty nam kazałeś na siebie postawić. Jamnik, kurwa, co się stało?! No co się stało?! A jamnik na to wreszcie, po dłuższej chwili: ech-ech-ech… Nie wiem.
Dresiarz wstaje od stołu i wyciąga pistolet, mierząc szefowi prosto w głowę.
– I tak jest z Panem Pneumą – dodał. – Ja też, kurwa, nie wiem co się stało, że Pan Pneuma zmienił zdanie. Ale masz płacić i koniec, rozumiesz? Jak lordowie na jamnika.
Szef nie zadawał już więcej pytań.
*
Wydawało się, że Stoik nie lubił słów, ale tak naprawdę był im obojętny. Gościom nie przeszkadzały rozmowy, a nawet jeśli, nie okazywali tego. Stanem naturalnym był tu brak – także brak przeciwwskazań.
Sądziłam, że wyproszą mnie, jeśli zacznę mówić nieproszona, ale nic takiego się nie stało. Struktura knajpy tylko sprawiała wrażenie wewnętrznie gotowej, skończonej, twardej. W istocie była elastyczna, w wiecznej fazie ślepej ewolucji, zadowalającej się każdą sytuacją, jaka nastąpiła. Każdy był przygotowany na wszystko – nikt natomiast tak naprawdę niczego nie zauważał bądź nie chciał dostrzegać.
Spytałam więc wprost, nie wiedząc, co mnie czeka:
– Łatwo jest pić coś, czego nie ma?
Półmrok lokalu ukrywał moją niepewność, jakby przystosowując się do niewypowiedzianych życzeń. Adam kręcił się podenerwowany na krześle, pstrykając od czasu do czasu palcami. To był tik, który zauważyłam już wcześniej. Zwiastował kłopoty, pojawiał się bowiem zwykle wtedy, gdy na wieczorkach hazardowych gościł Zajęcza Warga.
Z początku zdawało się, że mnie nie usłyszał, jakby znalazł się w oazie milczenia na pustyni hałasu. Jakbyśmy byli w oku cyklonu, otoczonym przez bezwzględny żywioł. Jakby wszyscy mówili, tylko nie ja. Jakby każdy słyszał, tylko nie on.
Przed nim, na stoliku, stało dziesięć kieliszków.
– To tobie się wydaje, że to jest puste – odparł w końcu. – Znaczy, te są…
Wskazał dłonią wszystkie poza jednym, ustawionym najbliżej niego.
– A nie jest? – zagadnęłam znowu.
– Nie.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Słowa zostały za barierą ust, nagle zmieniając swój smak. Stały się gorzkie i zapragnęłam wypluć je wszystkie naraz, ale zamiast tego połknęłam. Czułam, jak ciężko opadają przez przełyk, jak chropowaty kamień raniąc wnętrze. Myśli stały się ciemne i bez sensu, a cała prawda o prowadzeniu rozmów, wszystkie te umiejętności i sztuczki, których nauczyłam się w Babilonie, tu, w Stoiku, zdały się ułomne i czarne jak smoła.
Usiadłam więc po prostu i patrzyłam przed siebie, jak i inni. W duszy jednak rosła ciekawość, wypychając słowa znowu ku górze, aż ulały się ponownie:
– Nie jesteś mnie ciekawy? Pracujemy razem już trochę, a nigdy tak naprawdę nie spytałeś mnie o nic.
– Więc spytam – odpowiedział. – Po co za mną przyszłaś?
– Ja jestem ciebie ciekawa.
Rozejrzał się wokoło, jakby życzliwie zniecierpliwiony.
– Przychodzę tu nie być.
Odchylił się na krześle i zamilkł znowu.
– Nie rozumiem – powiedziałam po dłuższej chwili.
– Tu każdy przychodzi, żeby nie być. To takie miejsce, w którym tak można. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć.
– Widziałam, jak wchodzisz na podwyższenie…
– Na agorę.
– Na agorę. Mówiłeś coś, ale nic nie było słychać.
– No bo właśnie tak tu jest. Przeżywamy siebie samych, na sobie tylko dostępny sposób. Pijesz drinka, którego nie ma. Mówisz, nie mówiąc. Patrzysz, nie widząc. To Stoik. Tutaj takie rzeczy są możliwe.
– To jakaś magia?
– Są pewnie lepsze określenia, ale może być i takie.
– Magia nie istnieje.
– Oczywiście, że nie.
– To jakaś gra, tak? Ty przecież nie pijesz, a przychodzisz tutaj i udajesz, że pijesz. Po co te kieliszki? Chcesz sobie coś udowodnić? Albo komuś? – wyrzuciłam serię pytań, odpalając papierosa. Byłam poirytowana.
– To żadna gra – rzekł spokojnie, zupełnie bez emocji. – Nikt mnie tu nie zna, nie mam przed kim udawać. Chyba, że przed tobą, ale po co miałbym to robić? To miejsce to azyl, w którym oczyszczasz się ze wszystkiego i nabierasz dystansu. Zyskujesz spokój, oddalasz się od problemów, które nie powinny cię dotyczyć.
– Więc to ucieczka – stwierdziłam. – Przychodzisz tu tylko, gdy coś niepokojącego się dzieje. Tak było z Zajęczą Wargą, tak jest dziś, po przyjściu tych gangsterów z Greki.
Zaśmiał się lekko.
– Grekinów – poprawił mnie. – Nazywamy ich grekinami. Rekiny Greki.
– Więc tak jest? Powiedz, proszę.
– Pewnie masz rację. Przychodzę tu nie być. Niebycie może być ucieczką.
– Jesteś pieprznięty. W pracy zachowujesz się jak człowiek, a tutaj pierdolisz od rzeczy.
– Piłaś już apateję?
Potwierdziłam skinieniem głowy.
– Raz?
Kolejne skinienie.
Uśmiechnął się beznamiętnie i powiedział:
– To masz – podsunął jeden ze swoich kieliszków w moją stronę. – Napij się jeszcze. Emocje odpłyną. Wściekłość, szyderstwo, wszystko odejdzie. Człowiek bez tego wszystkiego staje się szczęśliwszy. Wypij i zobaczysz.
– Wiesz… Człowiek staje się szczęśliwszy też wtedy, gdy zrozumie, że wreszcie nie musi chować przed kimś swoich tajemnic – ripostuję.
Adam uśmiechnął się. Ponownie nie było w tym ani śladu emocji.
– Lepiej w ogóle nie mieć tajemnic. Lepiej nic nie mieć.
Machnęłam ręką poirytowana. Podniosłam szkło teatralnym gestem i wzniosłam niemy toast w kierunku wszystkich zgromadzonych w lokalu. Dopiero teraz inni dostrzegli nas i pochwycili za swoje naczynia. Przechyliłam kieliszek, łykając zupełnie nic i z hukiem odstawiłam go z powrotem na stół.
I wtedy świat zamarł.
Z początku myślałam, że ktoś dosypał czegoś do środka, że coś musiało być na krawędziach. To Greka, dzielnica przestępców i gangsterów, wszelkiego rodzaju szumowin poukrywanych gdzieś w ciemności, niewidocznych dla niewprawnego oka. To dzielnica handlu ludźmi i narkotyków. Ktoś musiał czegoś dosypać. Musiał.
Zobaczyłam bowiem świat pustymi oczyma.
Zanim pojawiła się następna, pełna paniki myśl, przyszło zrozumienie. Wszyscy wyglądali tak samo – beznamiętnie i spokojnie. Brak emocji na ich twarzach wydawał się tak naturalny, błogi, wyjątkowy. Nikt tutaj nie miał zmartwień ani złudzeń. Nikt nie miał namiętności. Nic nie było piękne ani brzydkie. Nie można było nic zyskać ani nic stracić. Nie istniało rozczarowanie.
Panowała cisza nieupragniona przez nikogo, ale też niesprawiająca nikomu przykrości. Nie było potrzeby jej przerywać. Oznaczałoby to tylko koniec błogiego spokoju. Stagnacji, która nikogo nie raniła, w której każdy był równy. Jednocześnie przyszło zrozumienie, że przecież nic nie może zburzyć tego porządku, że słowa nie ranią, nie wnoszą nic i nie odbierają niczego. Nastała słodka pustka.
Pustka była wszystkim, czego warto chcieć.
Nagle wszelka prawda odeszła, niczego po sobie nie pozostawiając.