Skald: Karmiciel kruków
Łukasz Malinowski
Nowe rozszerzone wydanie Sagi o Ainarze Skaldzie
Awanturniczy cykl historycznej fantasy osadzony w realiach Europy z połowy X wieku
Ainar Skald walczy z zaciętością berserka, obmyśla plany z przenikliwością Mimira, śmieje się przeznaczeniu w twarz, a na grobach wrogów układa pieśni sławiące jego dokonania.
W Karmicielu kruków młody pieśniarz zaoferuje swoje umiejętności norweskiemu jarlowi, aby w wojennej zawierusze zdobyć dla siebie sławę i bogactwo. Wygnany z ojczyzny schroni się na Lodowej Wyspie, gdzie stoczy pojedynek na pieśni z upiornym draugiem, a podczas morskiej podróży spróbuje odeprzeć zaloty namiętnej córki Aegira. W końcu wyląduje w mieszczącym się na Wyspie Irów klasztorze, w którym ktoś okrutnie morduje mnichów. Przy okazji Skald będzie musiał stawić czoła tajemnicy z przyszłości i udowodnić, że jest ulubieńcem Boga Krzyku.
Rzuć grosza Skaldowi!
Informacja o książce
Rok I wydania: 2022
Format: 14.0×20.5 cm
Liczba stron: 402
druk: ISBN 978-83-7995-474-2
ebook: ISBN 978-83-7995-475-9
Ceny sugerowane:
książka (oprawa miękka): 59,99 zł
książka (oprawa twarda): 69,99 zł
ebook: 39,99 zł
Fragment
Ludzie ze Skeru nie mieli wątpliwości. Ten człowiek niedawno zabijał.
Samotny piechur zbliżał się do osady. Cały był zalany krwią – cudzą i własną. Plamy nie były może aż tak widoczne na czerwonej tunice zwanej kyrtilem, za to niebieskie spodnie przypominały szmatę, którą właśnie wytarto klepisko po ubiciu świniaka. Szedł ociężale, wspierając się na drzewcu włóczni, lekko utykając. Hełm z zasłoną na nos, ozdobiony rytem ukazującym walczących na miecze zmiennkoształtnych hamramirów, tylko częściowo zasłaniał zaoraną bliznami twarz. Solidna kolczuga sprawiała, że masywne ramiona i szeroka pierś obcego wydawały się jeszcze potężniejsze niż w rzeczywistości.
Przybysz dobrze wiedział, że wyglądał groźnie. Gdy tylko podszedł do pierwszej chałupy, dzieci i kobiety schowały się, a mężczyźni sięgnęli po siekiery i widły. Złowrogi uśmiech na twarzy nieznajomego przekonywał, że słusznie się go obawiano…
Niezatrzymywany przez nikogo dotarł do drugiego domu. Widząc, że zabudowa osiedla nie różni się od spotykanej w innych rejonach Östlandu, przypuszczał, że w tym długim budynku mieszkają mniej zamożni karlmadowie – ludzie wolni, ale pracujący na ziemi należącej do gospodarza osady. Szesnaście domostw oraz kilkadziesiąt stajen, składzików i spichrzy ustawionych było w trzy pierścienie, które otaczały plac oraz okazały dwór naczelnika. Chaty osiedla zajmowane były wedle znaczenia – im ktoś bogatszy, tym bliżej centrum mieszkał.
Przy trzecim domu drogę zagrodziło mu dwóch mężczyzn – po toporach bojowych na długich styliskach rozpoznał, że są drottmadami, wyćwiczonymi w boju wojownikami należącymi do drótt, czyli przybocznej drużyny właściciela posiadłości. Obaj bardziej przypominali niedźwiedzie niż ludzi. Byli ogromni i włochaci, ramiona mieli grube jak pnie drzew, a łapy wielkie niczym kamienie młyńskie. Źle im z oczu patrzyło, jak u łotrów skorych do zwady. Zresztą okolica nie słynęła z gościnności. Kiedyś wyglądało to inaczej i – tak jak w całym Noregu – wędrowców witano zsiadłym mlekiem i piwem. Wszystko zmieniło się, kiedy Sker i okoliczne osiedla przeszły we władanie jarla Erlinga Eysteinssona.
Topornicy rzucili obcemu nienawistne spojrzenia w do znudzenia przewidywalnym pozdrowieniu wszystkich zbrojnych.
– Czego tu szukasz, vargu?! – zapytał jeden z nich, choć ton jego głosu wskazywał, że nie zależało mu na odpowiedzi.
Nieznajomy nie przejął się, że nazwano go obelżywym mianem wygnańca żyjącego w borze jak varg – samotny wilk. Poprawił przerzucony przez prawe ramię pas z mieczem i splunął rozmówcy pod nogi.
– Znaczysz teren, szczeniaku? Wyglądasz jak leśny człowiek, spróbuj więc w dziczy, może tam wilki wyliżą twoje rany?
Zbrojnych Erlinga było dwóch, ale mówił tylko jeden. Wyglądał na pewnego siebie, uśmiechał się lekceważąco, a odziany był w czerwone, obcisłe spodnie i lnianą koszulę z tak głębokim rozcięciem, że odsłaniało kłaki na piersi. Łysą głowę ozdabiała mu szrama, biegnąca równiuteńko od ucha do ucha – znak niezwykłej dokładności albo niespotykanego partactwa jakiegoś wojownika. Mężczyzna podniósł żeleźce brodatego topora na wysokość oczu nieznajomego, chcąc go pewnie nastraszyć.
Drugi z drottmadów stał nieruchomo i od czasu do czasu głucho pojękiwał. Był niemową albo urodził się jako głupek.
– Nie odejdę bez rozmowy z jarlem Erlingiem.
Słowa przybysza zabrzmiały nieprzyjemnie. Wprawdzie głos miał głęboki jak u władcy, czysty jak u pieśniarza i sympatyczny jak u kłamcy, ale jego ton zdradzał, że obcy nie zamierza tolerować sprzeciwu i ma poczucie wyższości nad rozmówcami.
– Jarl nie zwykł rozmawiać z wygnańcami, a tym bardziej z wszetecznikami Tveggiego.
– Nazwij mnie tak ponownie, a zostaniesz kochanką włóczni – ostrzegł nieznajomy i wskazał gadułę grotem, po czym kontynuował: – Będę waszym gościem, aż przywita mnie jarl Erling. Z nikim innym się nie rozmówię, gdyż drengskapr żadnego z was nie równa się mojemu. Ma sława błyszczy w całym Noregu, a honor czyni mnie ulubieńcem rozdawców złotych pierścieni.
Wojowie wydawali się zdziwieni. Nie przywykli, by ktoś się im przeciwstawiał i jeszcze drwił sobie z ich drengskapu, a więc cnót, jakie winien pielęgnować każdy dreng – bohater bitewnego pola. Ale nie byli zmartwieni, bo wyczuwali szykującą się walkę. Złowieszczo uśmiechnęli się do obcego, jak lis na widok kury.
– Patrz – zaczął łysy, trącając towarzysza łokciem. – Trafił się nam wyszczekany wilczek. Zaraz ściągnie spodnie, by pochwalić się swoją męskością. Ale jak to mówią: kto dużo gada, między nogami nie domaga. Wynoś się stąd, leśny bękarcie, bo psami poszczujemy.
Błysnął miecz, ostrze zabrzęczało o żeleźce, metal wszedł w ciało.
Ludzka głowa potoczyła się w kierunku zgromadzonych kilka kroków dalej karlmadów. Bezgłowy korpus gaduły runął pod nogi przybysza, topór z brzękiem zadzwonił o kamienistą ziemię.
– Sigmunt miał rację. Odcięta głowa upada szybciej od tułowia – skwitował nieznajomy, wycierając zakrwawioną głownię miecza o rękaw tuniki i uważnie obserwując, co zrobi drugi osiłek.
Ale niemowa nie przejawiał chęci podejmowania jakiegokolwiek działania. Stał tylko i pojękiwał, obezwładniony strachem. Jak mówi stare porzekadło: mięśnie nie zawsze są dziećmi odwagi.
Przybysz czekał.