Skald: Wężowy język **
Łukasz Malinowski
Nowe rozszerzone wydanie Sagi o Ainarze Skaldzie
Awanturniczy cykl historycznej fantasy osadzony w realiach Europy z połowy X wieku
Ainar Skald walczy z zaciętością berserka, obmyśla plany z przenikliwością Mimira, śmieje się przeznaczeniu w twarz, a na grobach wrogów układa pieśni sławiące jego dokonania.
Wiosna roku 959 zastaje Skalda w dobrym zdrowiu. Gorzej z reputacją pieśniarza, nadszarpniętą przez knowania jego córki. Ainar traci pozycję na dworze w Konstantynopolu, ale czas umila sobie w ramionach ukochanej. Tymczasem arabscy piraci coraz mocniej zagrażają bizantyjskim wybrzeżom, w pałacach greckiego imperium planuje się kolejne kampanie wojenne, a dwór basileusów wypełnia sieć spisków. Gdy tajemniczy skrytobójca podaje truciznę samemu cesarzowi, poeta zostaje zmuszony do następnej wyprawy. Ma zdobyć złoto Krety i zrobić porządek w gronie własnej rodziny.
Rzuć grosza Skaldowi!
Informacja o książce
Rok I wydania: 2023
Format: 14.0×20.5 cm
Liczba stron: 418
druk: ISBN 978-83-7995-630-2
ebook: ISBN 978-83-7995-631-9
Ceny sugerowane:
książka (oprawa miękka): 59,99 zł
książka (oprawa twarda): 69,99 zł
ebook: 39,99 zł
Fragment
Opowieść o miłości
Finlog czuł miłość Krista[1] tak mocno jak nigdy przedtem. Nawet gdy siedział na słupie, umartwiając się i pokutując, nie spłynęła na niego łaska bożej bliskości – dopiero teraz, gdy znalazł się w towarzystwie grzeszników i pogan, Jedyny objawił mu swoją wielkość i mądrość. Mnich dziękował Bogu za dar życia, choć sam nie okazałby sobie miłosierdzia. Był przecież jak Judasz zdradzający przyjaciela, a zrobił to nie dla trzydziestu srebrników, lecz z powodu chuci własnej i miłości do kobiety. Wybaczenie przyszło z najmniej oczekiwanej strony, od Ainara, który nigdy wcześniej nie okazywał litości, a karał winowajców z surową sprawiedliwością Boga Abrahama i Izaaka.
Zaiste prawdę napisał Eriugena, że cała przyroda od Boga pochodzi i kiedyś znów się z nim złączy, albowiem proces exitus – reditus jest nadrzędnym mechanizmem rządzącym światem. Finlog był o tym przekonany zwłaszcza teraz, idąc ciemną doliną, nie miał zaś na myśli tylko stanu swego serca, ale naturę właśnie, bo droga wiodła między wzgórzami. Wędrowali nocą, a gwiazdy przypominały, że Jedyny nie zapomniał o swoich licznych dzieciach i już wkrótce stworzy świat na nowo, zsyłając swój świetlisty majestat. W sercu Irskmada też zagościł promyk nadziei, jeszcze słaby, lecz podtrzymujący ogień miłości, Skald bowiem obiecał mu pomoc w odnalezieniu Hvity. Z piekła, w jakim były mnich przebywał minionego wieczoru, trafił do przedsionka nieba.
Poczuł żar, gdy pochodnia znalazła się zbyt blisko jego twarzy, co przypomniało mu, że konung nie jest człekiem wielkiej łagodności.
Szli w szóstkę. Prowadziło dwóch vaerińskich żołnierzy i Slavomirus, a za nimi wędrowali Finlog, Ali i Skald. Ten ostatni trzymał się środka pochodu, kroczył bardzo powoli i dokładnie oświetlał kamienisty trakt pod stopami, jakby niedowidział w ciemnościach.
– Obiecałeś mi opowieść, mnichu. – Ainar po raz kolejny zamachał żagwią.
– Wybacz, poeto. Musiałem wszystko poukładać w myślach, by niczego nie pominąć, a saga była klarowna. Wiem, że przede wszystkim chcesz słuchać o swojej córce, ale byś zrozumiał jej poczynania, muszę najpierw zdradzić ci wyroki Opatrzności względem mojej osoby, bo mój los splótł się z żywotem Seli.
– Mamy czas.
– Dobrze. Kiedy piętnaście lat temu opuściłeś mój klasztor, ja także nie mogłem pozostać w nim dłużej. I bynajmniej nie dlatego, że odchodząc, spaliłeś sporą jego część.
– Rozpaliłem tylko ognisko i upiekłem opata.
– Ale roznieciłeś przy tym pożar, który strawił to miejsce do kamieni. I słusznie się stało, monastyr został bowiem splugawiony przez princepsa Maelruaina, który wypaczył słowa Eriugeny i źle pojmując naukę Krista, sprowadził wielki grzech na całą naszą wspólnotę. Porzuciłem więc swoich ojców i braci, bo ja, człek grzeszny, zrozumiałem, że odosobnienie nie jest tym, czego Bóg ode mnie oczekuje… a przynajmniej do czasu, aż zasmakuję życia tułacza i dobrowolnie zechcę z niego zrezygnować. Co to bowiem za poświęcenie, gdy porzuca się coś, czego się nie zna? Ruszyłem zatem w poszukiwaniu niebezpieczeństw, a skierowałem swe sandały najpierw w ślad za Hvitą, w której rozmiłowało się moje serce.
– Też często zmagam się z tym problemem, choć ja inaczej nazywam zawartość moich spodni. A tak w ogóle, myślałem, że od siedzenia w lodowatej wodzie paparzy stają się niczym te eunuchy, którzy cienkimi głosikami wielbią swojego Boga.
– Bóg zsyła nam pożądanie, by tym większa była nasza zasługa w jego poskramianiu. Ja jednak okazałem się słaby w dniu próby, choć teraz nie uważam, by moja miłość była ułomnością, albowiem pomogła mi zrozumieć Boga, który troszczy się o swoje ukochane dzieci.
– A przy tym spróbowałeś trochę miodu ze źródełka. Ja też lubię mądrzeć w ten sposób.
– Drwij sobie do woli, ale rozważ, by rzadziej mi przerywać, bo nigdy nie skończę opowieści.
– To mów zwięźle, zamiast uprawiać wszechmiłość do świata.
Finlog przeżegnał się, prosząc świętego Columbana o cierpliwość.
– Dobrze. Wyruszyłem za Hvitą, a choć nie miałem umiejętności tropiciela, znalazłem ją po dwunastu dniach wędrówki, wypytując w okolicznych siołach o samotnie podróżującą niewiastę. Z początku nie ucieszyła się na mój widok, byłem przecież młodszy od niej, nie znałem życia poza klasztorem ani smaku kobiety, więc nie wiedziałem, jak uczynić radość w jej sercu.
– Sam się prosisz o drwinę. Wolałem cię na słupie, kiedy przytaczałeś pieśni tego skalda sprzed wieków.
– Wtedy wino dodawało odwagi memu językowi.
Składacz strof podał byłemu mnichowi w połowie pusty dzban, a ten po chwili wahania wypił dwa łyki, po czym wrócił do opowieści.
– Wytrwałością i opieką, którą roztaczałem nad Hvitą, zyskałem sobie z czasem jej szacunek, przyjaźń, a w końcu również miłość. I tak – uprzedził najemnika, który już otwierał usta – zaznałem z nią rozkoszy, bo po to Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, byśmy mogli cieszyć się swoimi ciałami. Ująłem ją też tym, że potrafiłem zapewnić nam godziwy byt. Wracać w rodzinne strony nie miałem po co, bo moja rodzina jest biedna, ale nie zapomniałem odebranych w klasztorze nauk. Znam pięć języków, a w czterech z nich umiem pisać.
– Nawet bez palców?
Finlog uniósł okaleczoną dłoń, w której brakowało trzech kompanów do pisania. Rany dawno się zabliźniły, lecz czasem odczuwał szarpiący ból. Cierpienie przypominało o utraconej szansie na kopiowanie najcenniejszych kodeksów na świecie. Niegdyś wszyscy chwalili jego prace, a zwłaszcza malowidła, którymi ozdabiał karty manuskryptów.
– W prawej ręce nie potrafię utrzymać pióra, przez co ścieżka kopisty na zawsze pozostaje dla mnie zamknięta. Ale po krótkich wprawkach nauczyłem się pisać lewą ręką. I choć litery, które teraz wychodzą spod mojego pióra, nie mają już tej gracji co niegdyś, są jednak czytelne i staranne. W Eriu i u Englismadów wciąż niewielu ludzi zna sekrety sztuki stawiania znaków na pergaminie, więc łatwo znajdowałem pracę jako sądowy pisarz lub skryba na dworach władców. Wybrałem zatem życie wędrowca i przemieszczałem się od osady do osady, gdyż wszędzie potrzebowano kogoś do sporządzenia dokumentu lub dwóch. Żyło się nam dostatnio i podróżowaliśmy daleko niczym Orozjusz, a ja nie tylko pisałem, ale też zbierałem opowieści o naszych bohaterach z przeszłości, zapamiętując dzieje Cuchulainna, Fionna mac Cumhailla, Tristana czy nawet konunga Geatów o imieniu Beowulf. Spotykałem na swojej drodze starych bardów i filidów, a oni zdradzili mi tajniki poezji Eriu oraz nauczyli składać strofy w lingua latina. Z czasem i mnie zaczęto nazywać bardem. Godząc się z tą rolą, wziąłem do ręki sękaty kij i już nie tylko spisywałem dokumenty, ale też nauczałem ludzi o Kristosie i bawiłem ich mądrymi opowieściami z wieków minionych.
– Jeśli bawili się przy tym, tak jak ja teraz, musiałeś przymierać głodem. Przejdziesz w końcu do Seli?
– Do tego zmierzam. Pewnego razu przywędrowaliśmy z Hvitą do miasta Dyflin. I wówczas zobaczyłem zjawę, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdy ujrzałem brudną dziesięciolatkę w potarganej koszuli i z rozczochranymi włosami, która podkradła się do nas niczym duch i zwędziła mi sakiewkę. Ruszyłem za nią w pościg i tak dotarłem do domu pewnego kupca z Noregu.
Na wspomnienie kupca pieśniarz wyraźnie się ożywił, choć próbował to ukryć, robiąc jedną ze swoich denerwujących min. Tym razem padło na podrygiwanie lewej brwi.
– Dopiero tam ją ostatecznie rozpoznałem – ciągnął, obserwując ukradkiem Ainara – a ona rozpoznała mnie. Rzuciła mi się na szyję, nazwała swoim najulubieńszym wujkiem i oddała sakiewkę. Przeprosiła, choć przemilczała, że już brakowało trzech peningów. Opiekun Seli chciał zlać ją za kradzież, ale ubłagałem go, by tego nie robił. Dziewczyna okazała wielkie przywiązanie także Hvicie, wzbudzając w niej matczyne uczucia, tym silniejsze, że nas Święta Rodzicielka nie obdarzyła własnym potomstwem. Gdy dziewczynka usłyszała, że wędrujemy po świecie, od razu chciała z nami pójść, lecz nie zgodziłem się, bo lepsze życie miała u kupca, choć ten – jak się zdaje – regularnie ćwiczył małą kijem ze względu na jej psoty. By nie wzbudzać w Seli nadziei, odeszliśmy ukradkiem jeszcze tej samej nocy.
– Uciekłeś od tej malutkiej walkirii? Zawsze wiedziałem, że paparzy na wyrost nazywają się ojcami.
Finlog zmierzył pieśniarza badawczym spojrzeniem. Czy ten dumny Vaering naprawdę widział w jego oku drzazgę, a w swoim nie potrafił dostrzec belki? Czy mały występek w równym stopniu rani Kristosa co grzech śmiertelny?
– Ja nie okłamuję samego siebie. Szybko zdałem sobie sprawę, że postąpiłem tak dla wygody własnej, a nie z troski o dziecko. Gdybym tylko wcześniej wiedział, że ją porzuciłeś, pojechałbym do niej zaraz po wyjściu z klasztoru i może wtedy Bóg oszczędziłbym nam tego całego bólu i zniszczenia. Na szczęście święty Józef zesłał mi kolejną szansę, bym podążył jego śladem. Sela dogoniła nas po dwóch dniach i powiedziała, że albo weźmiemy ją ze sobą, albo będzie się za nami włóczyć i rozpowiadać, że jest naszym porzuconym dzieckiem. Rzekła też, że nie możemy jej odesłać, bo na odchodne pocięła nożem wszystkie tkaniny w składzie kupca i jeszcze nasiusiała do garnców ze zbożem, tak by jej opiekun nigdy nie zechciał przyjąć jej z powrotem.
– Moja krew.
– Nieraz się o tym przekonałem. Zgodziliśmy się na jej towarzystwo i szczerze ją pokochaliśmy, bo choć było z niej psotne szczenię, to jednak kochane i o dobrym sercu.
[1] Na końcu książki znajduje się odautorski słownik wyjaśniający liczne kwestie merytoryczne i nazewnicze (przyp. red.).