Szare Płaszcze: Chwała Imperium

Szare płaszcze: Chwała imperium 
Marcin A. Guzek

Imperium wstrząsają wewnętrzne konflikty. Prowincje walczą o pozycję i wpływy. Możne rody walczą o prowincje. Pospólstwo walczy o bogactwa. Imperator walczy o spełnienie swojego snu o potędze i chwale. Wszyscy zdają się walczyć z wszystkimi, zapominając, że prawdziwe niebezpieczeństwa czyhają za wschodnią granicą Imperium, gdzie Sklavianie rosną w siłę i w niematerialnym świecie skąd demony podejmują próby zdobycia władzy nad ludzkością.

Nathaniela Everson, Wielki Mistrz Szarych Płaszczy, wydaje się jedynym dostrzegającym wszelkie aspekty konfliktu i szukającym sposobu na ochronienie ludzi, niezależnie kim są i gdzie mieszkają. Czyni go to jednak wrogiem wszystkich pragnących podboju i dominacji – zarówno po jednej, jak i drugiej stronie Rubieży.

Czy szczególna więź wychowanków Komandorii 54 sprawi, że wspólnie stawią czoła niebezpieczeństwom, czy wręcz przeciwnie staną do bratobójczej walki?

Lojalność, honor, miłość, przyjaźń, rodzina… nastały czasy, kiedy te słowa straciły moc i znaczenie. Co więc pozostało?!

Czy przyjaźń wychowanków Komandorii 54 przetrwała?

Informacja o książce

Seria: Szare płaszcze, tom 3

Rok I wydania: 2021
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka miękka ze skrzydełkami
Liczba stron: 420

książka: ISBN 978-83-7995-546-6
ebook: ISBN 978-83-7995-547-3

Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ebook: 29,99 zł

Gdzie kupić?
Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Fragment

Prolog


47 Oddział Zwiadu Imperialnego
Dzwony w Wielkiej Katedrze Światła zagrały głośno, oznajmiając początek nowej ery.
Wielki, Najjaśniejszy Arcykapłan Deusa
z nabożną czcią włożył koronę na głowę młodego
Imperatora, Aureliusa IV Draconisa. Tysiące ludzi
zebranych w świątyni wiwatowało, setki tysięcy cieszyły się na placach Smoczego Leża. Wino lało się
strumieniami, muzyka grała, a niewiasty, w różnym
stopniu roznegliżowania, tańczyły na ulicach.
Godwin dor Gilbert kroczył przez miasto, starając
się ignorować to, co rozgrywało się dookoła. Odmawiał wina i delikatnie, lecz stanowczo odpychał kobiety, rzucające się w jego ramiona. Nie miał ochoty
ani tym bardziej czasu na podobne zabawy. Co więcej,
zdawał sobie sprawę z prostej prawdy: Rzeczywiście
zaczęła się właśnie nowa era, ale zdecydowanie nie
będzie to era pokoju i radości.
Energicznym krokiem dotarł do niewielkiego, podniszczonego budynku, gdzieś na skraju metropolii.
W jednej z tych dzielnic stolicy, które nigdy nie zdołały podnieść się w pełni po Pladze. Przez chwilę przyglądał się konstrukcji, oceniając, jak wielkie jest ryzyko zawalenia, a potem wyjął z sakiewki kawałek węgla
i zaznaczył duży znak „X” obok wejścia. Przekroczył
próg drzwi utrzymujących się tylko na jednym zawiasie, przepłoszył kilka bezpańskich psów, które najwyraźniej uczyniły to miejsce swoim domem i powoli
wszedł na piętro. Odnalazł pokój, w którym znajdowała
się największa ilość zdatnego do użytku umeblowania
i usiadł na starym, rozchwierutanym stołku. Czekał.
Pierwszy pojawił się Iovis. Bezgłośnie wślizgnął
się do budynku, przekroczył bezszelestnie korytarze
i w milczeniu wszedł do pomieszczenia. Nie chodziło
nawet o to, że Iovis starał się skradać. Dla młodego,
drobnego mężczyzny ostrożna cisza wydawała się
po prostu czymś naturalnym.
Następna przybyła Logan. Wysoka, wysportowana,
jak zawsze krótko ostrzyżona i ubrana po męsku, Nie
była szczególnie piękna ani wyjątkowo brzydka – raczej
doskonale przeciętna, i to tym niezwykłym rodzajem
przeciętności, który połączony z fryzurą i strojem sprawiał, że łatwo było uznać ją za mężczyznę. Mężczyznę,
można nadmienić, o całkowicie przeciętnej urodzie.
Ostatni pojawił się Defrim, zwany Klifem. Już od
wejścia oznajmił swe przybycie donośnym krzykiem,
który w jego mniemaniu uchodzić miał za pieśń.
– O, widzę, że wszyscy już zebrani – stwierdził,
wchodząc do pokoju z małą beczułką wina pod pachą. – Rycerz, Cichy. Ale was długo nie widziałem!
O, i widzę, że nasza Dama jak zawsze piękna.
– Jesteś pijany – skomentowała Logan.
– A ty i tak mnie kochasz. – Defrim obdarzył ją
swoim najbardziej uwodzicielskim spojrzeniem, budzącym u postronnych skojarzenie z zezowatą kaczką. – Więc, może małe co nieco z okazji nowej ery?
– Klif! – Głos Godwina był twardy niczym hartowana stal.
Defrim pociągnął swoim olbrzymim, ukształtowanym na kształt obucha nosem i usiadł na najbliższym
krześle. Obarczone ciężarem potężnego mężczyzny
drewno wydało odgłos, świadczący o iście nadludzkim wysiłku.
– Mamy zadanie – oznajmił Godwin. – Z samej
góry. Wyruszamy jutro o świcie, więc sugeruję się
dzisiaj przespać.
Defrim jęknął z rozczarowaniem.
– Gdzie? – spytała Logan, próbując ignorować zachowanie towarzysza.
– Lavertania. Pojedziemy Traktem Wschodnim,
osobno. Zbiórka za trzy dni w Białym Młynie, to
niewielki zajazd przy granicy z Terylem, nad Powolną
Rzeką.
– Idziemy w strefę wojny? – zapytał Iovis cichym
głosem.
Godwin pokiwał głową.
– Według naszych informacji wojna domowa zbliża
się do końca. Po pięciu latach żadna strona nie ma
już sił, by dłużej to ciągnąć, szykują się do ostatniej
bitwy. Naszym zadaniem jest upewnić się, że ktokolwiek wygra, będzie gotowy przywrócić księstwo
pod opiekuńcze skrzydła Imperium. Najlepiej bez konieczności interwencji zbrojnej, na którą Imperium
i tak nie stać.
– I niby jak mamy tego dokonać? – spytał Defrim.
Godwin wzruszył ramionami.
– Odprawa będzie na miejscu. Tak czy inaczej, to
misja specjalna. Udajemy zwykłych najemników, żadnych związków z Imperium. W razie czego zostajemy
na lodzie.
– Czyli normadla czterdziestego siódmego – zauważył Klif. – Jeśli to wszystko, to ja się będę zbierał.
Do świtu jeszcze daleko, a kobiety na ulicach z każdą
godziną coraz bardziej pijane…
Krzesło odmówiło wreszcie posłuszeństwa, wydało ostatni, agonalny trzask i rozpadło się na kawałki,
zrzucając swego ciemiężcę na podłogę.
– Poczekaj tu do świtu, to może jakaś będzie nawet
tak pijana, żeby nie uciec na sam twój widok – powiedziała Logan, nie próbując nawet hamować śmiechu.
*
Longinus był prawdziwym wzorcem imperialnego
oficera. Wysoki, dobrze zbudowany, świetnie wyglądał w mundurze. Twarz miał na tyle pospolitą, by
budzić sympatię żołnierzy, ale głęboki, donośny baryton nie pozostawiał żadnej możliwości sprzeciwu.
To był ten rodzaj głosu, który w zaskakujący sposób,
niezależnie od wymawianych faktycznie słów, dawał
znać, że używająca go osoba nie będzie powtarzać
i wyrwie ci nogi z dupy, jeśli jej nie posłuchasz.
– Wojna dobiega końca – skonstatował Longinus,
spoglądając na czwórkę zebranych przy stole ludzi.
– W ciągu najbliższych kilku dni Edrianowie przypuszczą ostatni atak na stolicę. Książe Wolmer rzuci
przeciw nim wszystko, co mu zostało. Ktokolwiek
wygra tę bitwę, wygra też całą wojnę.
– Tyle już zdążyliśmy się zorientować – stwierdził
Defrim, popijając z kufla.
– Krótko po rozpoczęciu wojny – Longinus całkowicie zignorował podkomendnego – książę Wolmer
postanowił odesłać młodszego syna, Jakoba, w bezpieczne miejsce. W tajemnicy powierzył go opiece
jednego z wiernych sobie arystokratów, o którym do
niedawna wiedzieliśmy tylko, że jego ziemie leżą głęboko na terytorium lojalistów i na tyle blisko granicy
z Terylem, że chłopca łatwo można ewakuować, jeśli zajdzie potrzeba. – Oficer zrobił pauzę i napił się
wody. W głównej sali zajazdu Biały Młyn panowała
cisza. Już kilka dni temu imperialni wynajęli cały budynek i zapłacili właścicielom, by wyjechali na urlop.
W całym gospodarstwie nie było nikogo poza żołnierzami Imperium. – Niedawno jeden z naszych
agentów zdobył informacje o miejscu pobytu chłop­
ca. Ukrywają go niedaleko miasta Eben. Dokładną
lokację agent jest gotowy przekazać tylko w cztery
oczy, po otrzymaniu obiecanej zapłaty.
– Brzmi to zaskakująco, jak jakaś pułapka – zauważył Godwin. – Czy wiemy…
– To sprawdzony człowiek, wielokrotnie z nami
współpracował i za każdym razem jego informacje
się sprawdzały. Waszym zadaniem jest dotrzeć do
Eben, spotkać się z tym agentem… – Longinus zerknął w notatki – Łabędziem, w miejscowym burdelu.
Na twarzy Defrima zagościł wyjątkowo obleśny
uśmiech.
– Po tym, jak agent przekaże wam informacje, macie przejąć dzieciaka i dostarczyć go tutaj, najlepiej
w dobrym zdrowiu. Jeśli jego ojciec wygra, Jakob będzie kartą przetargową.
– Brzmi dosyć prosto – stwierdził Defrim z uśmiechem.
– Jakiego spodziewamy się oporu? – spytał Godwin.
– Dzieciak na pewno będzie miał ochronę. Co
więcej, mamy doniesienia o aktywności sił Edrianów
w tej okolicy. Głównie zagony siejące terror na tyłach
wroga, ale biorąc pod uwagę zbliżającą się ostateczną
bitwę, sytuacja może zmienić się z dnia na dzień.
– Więc mamy wjechać w nieznany teren z nieokreśloną aktywnością wroga, skontaktować się z nieznanym nam agentem, następnie zdobyć cel, przetrzymywany w bliżej niesprecyzowanym miejscu i chroniony
przez bliżej niezidentyfikowane siły. A później wró­
cić przez wspomniany nieznany teren z nieokreśloną
działalnością wroga i możliwym pościgiem.
– Rycerz to zawsze potrafi przedstawić sytuację
tak, że aż nie mogę się doczekać misji – zauważył
z rozbawieniem Defrim. – A ja już myślałem, że najtrudniejsze będzie niańczenie dzieciaka.
– Ja go na pewno niańczyć nie będę – oznajmiła
Logan.
– Ty to nawet swoich dzieci byś pewnie nie niańczyła…
– Cisza – przerwał im Godwin. – Coś jeszcze?
– Istnieje możliwość, że ludzie Edrianów również
szukają dzieciaka – odpowiedział Longinus.
– Może po drodze porwiemy jeszcze jakiegoś dzieciaka od nich – zaproponował Defrim. – Wtedy będziemy kryci na wszystkich frontach.
– Nasz nowy Imperator na pewno byłby wdzięczny – stwierdziła Logan. – Może nawet zapamiętałby
nasze imiona.
– Szczerzę wątpię – odezwał się cicho Iovis – by
Imperator kiedykolwiek usłyszał nasze imiona.
*
Lavertania była dużym księstwem, leżącym
na wschodnim krańcu Terytoriów Centralnych, kolebki dawnego Imperium. Obecna sytuacja polityczna
czyniła to państwo niejako granicą cywilizowanego
świata. Dalej na wschodzie były już tylko opustoszałe
Rubieże i hordy barbarzyńców, od lat zagrażających
rozbitemu Imperium. Pięć lat temu szlachta ze wschodniej części kraju rozpoczęła wojnę domową przeciwko
rządzącym od stuleci książętom z rodu Wolmerów. Imperator próbował negocjacjami doprowadzić do pokoju
u swego wasala, efekty były jednak nijakie, a okazjonalne zawieszenia broni nigdy nie trwały długo. Co
gorsza, inne państwa w regionie, mimo oficjalnej i nakazanej przez dwór w Smoczym Leżu neutralności,
potajemnie wspierały poszczególne strony konfliktu.
Ziemie leżące na północnym zachodzie kraju, przez
które właśnie przejeżdżał 47 Odział Zwiadu, w tym
konflikcie pozostawały raczej na uboczu. Mimo to
ślady toczącej się wojny były tu wyraźne. Godwin
i jego drużyna mijali ruiny gospodarstw i opustoszałe
wioski. Drugiego dnia podróży natrafili na pierwszych uchodźców, którzy przerażeni i głodni opowiadali straszne historie o Dzikich Psach barona Bludgara, krążących po okolicy i traktujących napotkanych
ludzi mieczem i ogniem. Później zwiadowcy spotykali uciekinierów już regularnie i wszyscy mówili
to samo, niezależnie skąd uciekali, co sugerowało,
że Dzikie Psy grasowały w kilku stadach. Tej nocy
niebo na wschodzie rozświetlała łuna pożarów. Trzeciego dnia pojawiły się spalone wioski i wisielcy. Trafili też na nagie, obrabowane ciała zmasakrowanych
uchodźców. Od tego momentu jechali w ciszy, uważając. Mimo to nie udało im się uniknąć kłopotów.

Szare Płaszcze: Komandoria 54 - Marcin A. Guzek
Rubież - Marcin A. Guzek
Idź i czekaj mrozów - Marta Krajewska