Taniec marionetek – Tomasz Niziński
To nie jest kolejna książka o ratowaniu świata!
W tej rozgrywce stawka nie jest większa niż życie, a ludzkości nie grozi zagłada, lecz w najgorszym wypadku znaczne podwyższenie stóp procentowych.
Witaj w świecie, w którym demony są analfabetami, nekromanci nigdy nie trzeźwieją, a bohaterowie są zawsze gotowi ryzykować życiem. Cudzym.
Czarna Kompania, Podpalacze Mostów, Łowcy Kości i Siódmy Regiment z Erei to elita wśród najemnych kompanii.
Wypełniony barwnymi postaciami świat Siódmego Regimentu wciąga i nie wypuszcza do ostatniej strony.
Marcin A. Guzek, autor serii Szare Płaszcze
Arkady Saulski, autor cyklu Kroniki Czerwonej Kompanii
Tak dobre, że czytałem na głos!
Wojciech Masiak, @Czyta Wojtek Masiak
Do stolicy regionu Caellarh (zwanej przez niektórych cuchnącym zadu… wygwizdowem, powiedzmy) trafia Siódmy Regiment najemników, a pośród nich porucznik Norgaard – oficer obdarzony wyjątkowo bystrym umysłem, dużym poczuciem humoru i bardzo elastycznym sumieniem.
Czytanie o tym, jak wraz z kompanami (m.in. szalonym alchemikiem i kradnącym co popadnie kwatermistrzem) radzi sobie, lepiej lub gorzej, z coraz większymi problemami, to przyjemność, od której ciężko się oderwać.
Daniel Nogal, autor serii Betelowa Rebelia
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 23,99 ZŁ
Informacje o książce
Rok I wydania: 2018
Format: 12.5×19.5 cm
Okładka miekka ze skrzydełkami
Liczba stron: 392
książka: ISBN 978-83-7995-158-1
ePub: ISBN 978-83-7995-159-8
mobi: ISBN 978-83-7995-160-4
audiobook online: 978-83-7995-167-3
Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook online: 34,99 zł
Fragment
Rozdział 1
Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Żadnego wytłumaczenia dla mojego postępowania, żadnej racjonalizacji. Znacie przecież te opowieści, słyszeliście je już tyle razy, w różnych wariantach… Skrytobójca, ukształtowany przez dorastanie na ulicy i drobne kradzieże dokonywane, by przetrwać. Pozbawiony skrupułów cyniczny polityk, który za młodu był świadkiem śmierci swego ojca z rąk najeźdźców. Trucicielka, wepchnięta w dzieciństwie na złą drogę przez pożar, w którym zginęli jej bliscy. Brzmi znajomo, prawda? Tragedie z przeszłości potrafią być bardzo użyteczne.
W mojej biografii nie ma niczego takiego. Żadnej traumy, która skierowała mnie na złą drogę i usprawiedliwiałaby choć do pewnego stopnia moje uczynki. Moja rodzina nie była ani bogata, ani biedna i z tego, co wiem, nadal ma się dobrze, a moja młodość nie została zakłócona żadnym drastycznym zdarzeniem. Właściwie uważam to za powód do dumy, że stoczyłem się całkowicie dobrowolnie. Nie zostałem wepchnięty na tę drogę, lecz wybrałem ją sam. Po prostu pewnego słonecznego dnia postanowiłem porzucić moje komfortowe, praworządne życie i wszystko spierdolić. Jest to w pewien sposób piękne, jeśli się nad tym głębiej zastanowić. Prawdziwie triumfalne zwycięstwo wolnej woli nad społecznym determinizmem.
Pewien bard powiedział mi kiedyś, że w każdej opowieści musi być jakiś czarny charakter i jeśli w mojej historii nikogo takiego nie ma, to znaczy, że tym czarnym charakterem jestem ja. Moje spojrzenie na świat jest nieco prostsze: na naszej ścieżce spotykamy tylko dwa rodzaje ludzi. Takich, których możemy zepchnąć z drogi, i takich, których musimy ominąć. I choć czasem lubię myśleć o sobie jak o wielkim złym wilku tej opowieści, to w gruncie rzeczy nie zasłużyłem na takie wyróżnienie. W kwestii zaś mojej moralności… Czy można winić pionka za to, że przyszło mu grać po stronie czarnych?
Historie wielu z tych, którzy zarabiają bądź zarabiali na życie mieczem, zaczynają się od jakiegoś banału w rodzaju „opuścił dom rodzinny w poszukiwaniu przygody”. Nie znoszę słowa „przygoda”. Przepełnia je naiwność cechująca bajki dla dzieci oraz heroiczne eposy opowiadane przez bajarzy w blasku domowego ogniska. Zwodzą nas one mirażem dalekich podróży, wspaniałych widoków i ekscytujących doznań. Pomijają natomiast całkowicie rzyganie za burtę podczas sztormu, paskudne żarcie powodujące krwawą sraczkę, ropiejące rany i łapiący za gardło strach, który obcy jest tylko głupcom. Za każdą chwalebną raną odniesioną w bitwie chowa się gangrena, za każdą pełną pasji nocą choroba weneryczna, a przed każdym ekscytującym doznaniem trzeba przetrwać dnie, jeśli nie tygodnie, nerwowego oczekiwania.
Większość poszukiwaczy przygód to ludzie, którzy nigdy żadnej przygody nie znaleźli, a jeśli któremuś z tych egzaltowanych kretynów zdarzy się ją znaleźć, to szybko się przekonują, że pisali się na coś zupełnie innego. Wtedy oczywiście jest już za późno. Wyrażenie „poszukiwacz przygód” powinno się odnosić właściwie tylko do żółtodziobów, ci bowiem, którzy mają już za sobą tę wątpliwą przyjemność, dostali nauczkę i nowych doświadczeń już nie poszukują, chyba że nie mają absolutnie żadnej innej alternatywy. Takich ludzi, zrezygnowanych i wypalonych, nazywamy weteranami.
Jeśli po tym wstępie obawiacie się, że moja historia będzie nudną opowieścią człowieka, który zawsze dokonywał mądrych wyborów i przeżył długie, spokojne życie w dostatku i bezpieczeństwie, to pozwólcie, że was uspokoję. Cała moja mądrość jest mądrością po szkodzie i pomimo mojej obecnej, starczo-belferskiej pozy możecie mi wierzyć, że gdy podejmowałem decyzje, które skierowały mnie na taką, a nie inną ścieżkę, byłem kompletnym kretynem, któremu absolutnie nie powinno się powierzać jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ponieważ zaś wszyscy lubią słuchać opowieści o ludziach głupszych od siebie, myślę, że moja historia przypadnie wam do gustu.
Powszechnie na świecie obowiązuje przekonanie, że wojownicy dzielą się na zwycięzców i przegranych. Jest to oczywiście kompletna bzdura. Prawda jest taka, że wojownicy dzielą się na żywych i martwych. Nieważne, jak dobry jesteś w swojej robocie i jak dużego masz farta, nie jest po prostu możliwe, żebyś w każdej bitwie znalazł się po stronie zwycięzców. Prędzej czy później armia, w której walczysz, dostanie baty i zostanie podzielona na tych, którzy zdążą spieprzyć z pola bitwy na własnych nogach, i na tych, którzy zostaną na tym polu na zawsze. Człowiek w tym zawodzie szybko uczy się, że nie chodzi o wygraną bitwę, lecz o uratowanie swojej dupy niezależnie od wyniku starcia. To, że jeszcze chodzę po tym świecie, zawdzięczam szczególnym talentom w tym zakresie. Ja i mnie podobni nie jesteśmy bohaterami ani poszukiwaczami przygód, jesteśmy profesjonalnymi przeżywaczami nieszczęść.
Nazywam się Isevdrir Norgaard i moje karkołomnie brzmiące imię zdradza pochodzenie z północy regionu, który wy w swej kontynentalnej arogancji nazywacie Drugim Brzegiem. Już jako wyrostek zacząłem jeździć z kupieckimi karawanami, ale jeden wystrzelony przeze mnie bełt, który trafił niewłaściwego człowieka, wystarczył, żebym znalazł się w chaszczach, uciekając przed prawem i grasując na gościńcach. Potem byłem kolejno żołnierzem, dezerterem i najemnikiem wieszającym dezerterów wzdłuż traktów. Nie sądzę, żeby ten wczesny, młodzieńczy okres mojej kariery był dla was szczególnie interesujący i właściwie można go bez większych strat dla niniejszej opowieści sprowadzić do kilku brzydkich blizn, sakiewki pełnej monet różnego pochodzenia i jednej bardzo nieprzyjemnej choroby wenerycznej. W każdym razie droga, jaką przeszedłem przez te pierwsze dziesięć lat, doprowadziła mnie do punktu, w którym służyłem jako porucznik w najemnym Siódmym Regimencie, stacjonującym w paskudnym mieście zwanym Dhuirceath. Miasto to cechowało się nieprzyjemną pogodą i jeszcze bardziej nieprzyjemnymi mieszkańcami. Geograficznie rzecz biorąc, znajdowaliśmy się w czarnej dupie.
„Dhuirceath” brzmi bardziej jak ostatnie słowa człowieka dławiącego się kością kurczaka niż jak nazwa dosyć dużego miasta. A jednak ten dźwięk dobrze oddawał charakter mowy mieszkańców, składającej się właśnie z takich charknięć i chrząknięć. Dzięki wrodzonemu talentowi do języków dość szybko opanowałem tę gardłowo-gulgoczącą mowę, ale większość moich braci z Siódmego Regimentu uparcie odmawiała nauczenia się nawet podstawowych słów, posługując się urzędowym językiem erejskim, co nie podobało się zbytnio miejscowym. Nie żeby to miało dla nas jakieś znaczenie. Tubylcy nienawidziliby nas tak czy inaczej, więc właściwie nie mogliśmy już bardziej pogorszyć sytuacji, nieważne, jak otwarcie demonstrowaliśmy pogardę dla ich języka i kultury.
Dhuirceath to największe miasto i stolica regionu Caellarh, granicznej prowincji królestwa Erei. Zanim trafiłem tutaj, spędziłem trochę czasu w wysoko rozwiniętych miastach handlowych na wybrzeżu, w których drogi są szerokie i brukowane, ruch wozów i zaprzęgów ściśle regulowany przez powszechnie wyznawane zasady przyzwoitości, a pomyje są wylewane tylko w przeznaczonych do tego miejscach, wyłącznie o ustalonych przez rady miejskie porach. W Dhuirceath natomiast stosunek do pomyj jest znacznie bardziej liberalny, co znaczy, że wylewa się je gdziekolwiek i kiedykolwiek. Prawo pierwszeństwa interpretuje się wyłącznie w kategoriach szybkości i siły fizycznej. A co do brukowanych dróg… Tylko raz zdarzyło mi się w tym mieście zobaczyć kawałek bruku na drodze, a znalazł się on tam krótko po odbiciu się od głowy strażnika miejskiego, celnie rzucony przez jakiegoś obdartego wyrostka. Szczytem możliwości Dhuirceath w zakresie infrastruktury drogowej są, jak sądzę, dwie deski przerzucone przez kałużę.
Klimat w regionie Caellarh określiłbym jako umiarkowanie gówniany. Słońce pojawia się rzadko, a przez większość czasu panuje zimna, wietrzna i deszczowa pogoda, zachęcająca przede wszystkim do przesiadywania w knajpach i burdelach. Niestety takie formy odpoczynku rzadko były nam dane, gdyż wrogie nastawienie miejscowych zmuszało nas do ciągłego oglądania się za siebie z obawy przed ciosem nożem w plecy. Prawa gościnności z reguły nas nie obowiązywały, a splunięcie pod nogi lub bełt wystrzelony zza węgła stanowiły standardową formę powitania. Niechęć tubylców, zresztą w pełni odwzajemniona, nie była jednak w najmniejszym stopniu nieuzasadniona.
Widzicie, my – to znaczy Siódmy Regiment – byliśmy na służbie królestwa Erei, które wieki temu podbiło dotąd suwerenne Caellarh i od tego czasu okupowało region, tłumiąc krwawo co kilkanaście lat kolejne powstania wywołane przez domagających się niepodległości tubylców. Zresztą, wcześniejsza historia stosunków Caellarh i Erei też nie miała zbyt wiele cech pokojowej koegzystencji, ich relacje bowiem przybierały właściwie tylko dwie, naprzemiennie następujące postaci: wojny i przygotowań do wojny… Różnice językowe, kulturowe i ustrojowe między krajami napędzały konflikt, a pożary na granicy nigdy nie gasły. Kasta wojowników, zwana czasami Kręgiem, która przed erejskim podbojem władała Caellarh, nieustannie rzucała wyzwanie królestwu. Biorąc pod uwagę dramatyczną różnicę w rozmiarze terytorium i liczebności populacji, przypominało to mysz rzucającą wyzwanie kotu. Z tym, że w tej metaforze kot ma do dyspozycji, oprócz pazurów i zębów, również bogate złoża surowców, zaawansowaną technikę obróbki metali i rozbudowane zaplecze logistyczne, pozwalające na prowadzenie długich kampanii na wrogim terenie.
Jeśli istniał ktoś, kogo mieszkańcy Caellarh nienawidzili bardziej niż żołnierzy z Erei, to były to jednostki najemne na żołdzie królestwa. Dlatego też gdy żołnierz Siódmego Regimentu wychodził na miasto, to tylko w pełnym rynsztunku, z kilkoma uzbrojonymi kolegami dla towarzystwa, i gdziekolwiek by się nie znajdował, zawsze siadał blisko drzwi, plecami do ściany. Oficerowie pytani o nastroje w swoich oddziałach często używali wówczas określenia „niskie morale”. Zapytani o to samo żołnierze stosowali nieco inne wyrażenia, ale prawie wszystkie zawierały słowo „kurwica” w takiej lub innej formie. Tym niemniej pierwsze osiem miesięcy naszej służby w Dhuirceath minęło stosunkowo spokojnie, choć niezbyt przyjemnie. Potem jednak, pewnego typowego dla Caellarh, brzydkiego i wietrznego dnia, zaczęły się kłopoty. A wszystko przez to, że Ifryt był takim skurwysynem.