Istvan Vizvary
Rocznik 1975, matematyk i programista. Łodzianin. Autor opowiadań publikowanych w „Nowej Fantastyce”, „Science Fiction, Fantasy i Horror” i antologiach, m.in. „Science fiction po polsku” i „Dobro złem czyń”. Tworzy również krótsze formy: stusłówka i limeryki. „Vivo” to jego powieściowy debiut.
Vivo – Istvan Vizvary
John Lennon ma sto dwadzieścia lat i komponuje piosenki wyłącznie dla bogatej, pięknej i szaleńczo w nim zakochanej kobiety. Alfred Ulver, psychiatra hochsztapler, utrzymuje się głównie z pracy swojego cyfrowego klona i sesji cochingowych. Lizę Trommer, skromną krawcową, odwiedza w domu dawno zmarły ojciec, który uciekł z Forever, wirtualnego świata spokojnej starości.
Alskopp, dumny i potężny król smoków Drumloftu, wydał ostatnie tchnienie na londyńskiej Tottenham Court Road. Uderzenie skrzydeł motyla może zmienić losy świata. Upadek smoka zmienia, i to diametralnie! Rzeczywistość i światy wirtualne okazują się być połączone znacznie ściślej, niż się to dotąd wydawało i nie są tym, za co je uważano.
Co jest prawdziwe, a co urojone? Kim jesteśmy, a kogo jedynie odgrywamy? Czy śmierć jest ostateczną granicą, a jeśli tak, to kto mieszka za nią?
Na pierwszym poziomie zanurzenia „Vivo” jest trzymającą w napięciu i dowcipną powieścią przygodową. Na drugim poziomie zanurzenia otrzymacie inteligentne science-fiction, stawiające pytania o odpowiedzialność człowieka względem światów, które sam stworzył. Na kolejnym poziomie zanurzenia… musicie się zastanowić, czy macie odwagę zejść tak głęboko.
Katarzyna Rupiewicz, autorka Redlum i Świat w pudełku
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 23,99 ZŁ
Informacje o książce
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 436
książka: ISBN 978-83-7995-122-2
ePub: ISBN 978-83-7995-123-9
mobi: ISBN 978-83-7995-124-6
audiobook online: ISBN 978-83-7995-245-8
Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook online: 39,99 zł
Fragment
fragment
1.
Wiedziony przedśmiertnym instynktem Alskopp, król smoków Drumloftu, leciał na zachód, ku horyzontowi. Powoli opadał już z sił i z trudem utrzymywał wysokość, był jednak zdecydowany zakończyć królewskie życie z godnością, w powietrzu, nie zaś w zębach rekinów. Pogrążony w modlitwie do przodków, wpatrywał się w czerń oceanu lśniącą odbiciami złotych gwiazd.
W chwili gdy w jego piersi wybuchł płomień, pomyślał, że to strzała. Zapewne podążano jego tropem, aby teraz, kiedy nie ma już sił, by się bronić, wyrównać jakieś stare, doczesne rachunki. Jakież to ludzkie. Jakie małe.
W końcu zrozumiał, że to nie atak. Właśnie ostatni raz nabrał oddechu.
Głęboko w dole zapłonęły barwne światła. Niebo zasnuło się gęstymi chmurami.
Skrzydła, niegdyś potężne, a teraz bezsilne, furkotały żałośnie, poddając się pędowi powietrza.
„To już”, pomyślał. „Czas na ostatnią prośbę”.
Do gasnącej świadomości dotarł jeszcze ostry, nieznany zapach i widok wysokich, błyszczących lustrami murów. „Oto królestwo powietrza i wiatru. Obym okazał się godny waszej gościnności, o przodkowie!”.
Śpieszący właśnie do domu Leslie Tuxington był pewien, że to olbrzymi ptak spada z przestworzy. Od chwili, kiedy światła miasta wydobyły kształt z ciemności nocy, do ciężkiego uderzenia o bruk minęły nie więcej niż trzy sekundy.
– Co to, kurwa, było? – szepnął. – Kondor?
– Nie potrafię zidentyfikować, ale kondory są dużo mniejsze – odpowiedział mu prosto do ucha asystent osobisty. – Mam wezwać muchy reporterskie? Wstępna wycena relacji osobistej to tysiąc euro.
– Jasne! Na co w ogóle czekasz? – warknął Tuxington i ruszył w kierunku cielska, które bezwładnie zaległo na jezdni Tottenham Court Road. – Szkoda, że nie spadło na jakiś samochód, ale i tak najważniejsze, że jesteśmy pierwsi.
Kiedy zbliżył się na jakieś piętnaście kroków, zamarł.
Na glasfalcie leżał smok, dokładnie taki sam jak w Drumlofcie. Błoniaste skrzydła, paszcza pełna zębów, fioletowy język wielkości dorosłego człowieka. Uderzenie o ziemię musiało złamać kark stworzenia, łeb bowiem przekręcony był względem spoczywającego na grzbiecie ciała pod wyjątkowo nieprzyjemnym kątem i rosła wokół niego czarna plama połyskliwej cieczy.
„Jeśli to podróbka, ktoś się naprawdę przyłożył”, pomyślał Tuxington. „Tak czy inaczej, mogę podejść i dotknąć tego czegoś. Raczej mnie nie ugryzie, a tysiąc euro piechotą nie chodzi”.
Wziął głęboki oddech i podszedł do cielska, otoczony rojem reporterskich much przybyłych na wezwanie asystenta.
Cuchnęło. Jak w pawilonie tygrysów, tylko dużo ostrzej. I cierpko, jakby ktoś wylał kwas na jezdnię.
Zamknął oczy i wyciągnął dłoń.
Skóra była ciepła i sucha. Szorstka.
„Jak prawdziwy. To niemożliwe”.
– Trochę wyżej! – powiedział ktoś ostrym, rozkazującym tonem. – I nie tak mocno!
Wystraszony Tuxington otworzył oczy.
– Tylko nie to! – jęknął. – Moje tysiąc euro!
Rozejrzał się, ale nikogo nie dostrzegł. Głos musiał dochodzić zza cielska.
Ostrożnie, żeby nie pośliznąć się w czarnej kałuży, obszedł łeb smoka. Ujrzał dwoje ludzi zajętych rozcinaniem brzucha bestii. Facet i dziewczyna – on koło pięćdziesiątki, ona dużo młodsza. W rękach trzymali przedmioty wyglądające na prymitywne noże. Pomiędzy nimi stał towarowy wózek.
– Co tu robicie, do jasnej cholery?! – krzyknął Tuxington.
Nie odpowiedziawszy nawet słowem, wrócili do swojego zajęcia.
„Czyżby obcokrajowcy?”, pomyślał. „A przecież mówili po angielsku!”.
Wściekły, z sercem tłukącym się w piersi, ruszył dziarskim krokiem ku obcym.
– To mój smok! Miałem dostać za relację tysiąc euro! – wrzasnął dziewczynie prosto do ucha. – Nie rozumiecie?
Spojrzała na niego.
W pierwszej chwili zignorował błysk i charakterystyczny swąd palonej elektroniki. Jednak kiedy dziewczyna zaczęła mruczeć rytmicznie niezrozumiałe słowa, wpatrując się w jego oczy, zrozumiał, że ma do czynienia z wariatami. Właśnie unieszkodliwili tkankę w promieniu kilkudziesięciu metrów, niszcząc przy okazji wszystkie muchy reporterskie i trzmiele monitorujące. Te jego również. Został sam na sam z dwójką obcokrajowców, w środku nocy, bez ani jednej kamery, z której obraz mógłby zaalarmować policję lub choćby wścibskiego sąsiada.
– Arma tertutsi gwen! – wrzasnęła dziewczyna i wypchnęła przed siebie uzbrojoną w kamienne narzędzie rękę. Tuxington poczuł gorący ból rozlewający się po brzuchu. Otworzył usta do krzyku, wydobył się z nich jednak jedynie suchy kaszel.
– Spieprzyłaś! – warknął mężczyzna. – Pośpiesz się, musimy przynajmniej uratować wątrobę!
Nogi ugięły się pod Tuxingtonem. Zachwiał się i osunął na glasfalt. Oparty o cielsko smoka, z trudem chwytając boleśnie płytkie oddechy, patrzył, jak dwójka szaleńców odrzuca na bok olbrzymi płat skóry, rozcina błyszczące mięśnie, a w końcu wydobywa coś wyglądającego jak kurczęca wątróbka powiększona do rozmiarów krowy. Dłużyło się to wszystko w wypełnioną bólem, mroczną nieskończoność. Co jakiś czas rozjaśniała ją tylko myśl, że jeśli dotąd nie pojawiły się służby odpowiedzialne za naprawę tkanki, nie mogło upłynąć chyba więcej niż kilka minut. Być może i jego uratują.
– Odcinaj ostatnią! – zakomenderował mężczyzna i z obrzydliwym mlaśnięciem wątroba opadła na wózek. – Mamy jeszcze minutę.
Dziewczyna rzuciła się biegiem w dół ulicy i chwilę później tuż obok Tuxingtona zaparkował furgon z otwartymi już drzwiami ładowni.
– Zostawiamy go tak? – zapytała dziewczyna, przypinając wózek do haka wciągarki.
– Nie ma mowy, widział nas – padła odpowiedź. – Na pakę go!
Tuxington zamknął oczy. Nie zamierzali darować mu życia.
„Gdzie jest policja, kiedy jej naprawdę potrzeba?”, pomyślał zaskakująco trzeźwo. „Gdzie są cholerne gliny?”.
Silne ręce chwyciły go pod pachami. Delikatny zapach perfum podpowiedział mu, że to dziewczyna wciąga go do furgonu. Poczuł ścianę pod plecami i drzwi ładowni zamknęły się.
Otoczył go odstręczający, żelazisty odór.
„Jakby ktoś rozlał beczkę krwi”, pomyślał i zapadł się w ciemność.
2.
Diana Whitmore była w dziewiątym niebie, zupełnie jak w piosence Johna Lennona.
– Jesteś najlepszym kochankiem na świecie, John – szepnęła, gdy w końcu złapała oddech.
Lennon uśmiechnął się, nic jednak nie powiedział. Przytulił ją tylko mocniej, dalej pozostając wewnątrz. Tak jak lubiła.
Tak jak kochała.
– Napisałeś dla mnie coś nowego? – spytała, kiedy już siedzieli owinięci w białe, grube szlafroki na tarasie jej domu w Greenwich. – Ponoć to najgorętszy kwiecień od dwa tysiące pięćdziesiątego drugiego. I znów ma nie padać.
– Jestem aż tak stary? – jęknął z teatralną rozpaczą Lennon. – Oczywiście, że napisałem. Chcesz posłuchać?
Skinęła głową, choć w głębi była rozdarta. Do odjazdu zostało już tylko pół godziny i chętnie zaciągnęłaby go z powrotem do łóżka lub nawet zrobiła to tutaj, na tarasie. Jednak piosenek też potrzebowała. Dźwięczały jej potem w głowie, śniły się po samotnych nocach i dawały siłę w chwilach, gdy była zdana wyłącznie na siebie. Były namiastką Johna.
I had some problems lately
I saw a shrink today
But I just can’t believe in
The things he had to say
He’s said it was enough
To really want to heal
But still I can’t believe
The number on the bill
Słuchała z zamkniętymi oczami i wyobrażała sobie, że odjeżdżają razem. Wsiadają w samolot, jadą do jego mieszkania w Nowym Jorku i już nigdy, przenigdy się nie rozstają. John ma dla niej codziennie nową piosenkę, a każda rozwiązuje jakiś jej problem. Jak teraz, kiedy magicznie odgadł, że nosiła się z zamiarem pójścia do psychiatry. Nie chciała obarczać go takimi błahostkami, a przecież i tak się domyślił.
Ostatni akord zlał się w jedno z grzmotem samolotu, który przekraczał barierę dźwięku gdzieś nad ujściem Tamizy. Kiedy wybrzmiał, policzki Diany były mokre od łez.
– Musisz jechać? – spytała, nie odwracając się do Lennona.
– Wrócę za tydzień, obiecuję.
– Dziękuję za piosenki. I za wszystko inne też – szepnęła i otworzyła oczy.
Jej prawdziwy dom w Greenwich wyglądał dokładnie tak samo, jak ten odtworzony w świecie vivo. Nawet rośliny rosły w nim takie same, żeby jak najmniej uwagi poświęcała detalom. Chciała się skupić na Lennonie. Wyłącznie na nim.
Wstała z fotela vivo i poszła do łazienki.
– Czy w rzeczywistości też jestem tak kiczowato łzawa jak tam? Już wolałabym raczej wyglądać tak samo. Nie taka stara raszpla – powiedziała, zrzucając z siebie biały szlafrok, identyczny jak ten, w którym jej sobowtórka jeszcze przed chwilą siedziała z Johnem Lennonem. – Nie uważasz, że lewa trochę opada?
– Pierś? – spytał asystent. – Obie są w doskonałej formie, ale mogę zamówić ekspresowe reno, jeśli sobie życzysz.
– Chyba życzę. – Diana uniosła ręce nad głowę. – Ale nie ograniczaj się do cycków, wszystko trochę podciągnijmy.
– Umówić cię na siódmą rano? Jest wtedy promocja w twoim ulubionym salonie.
– Ile?
– Trzynaście procent.
– Niech się wypchają. Na dwunastą. Z wybielaniem! I zadzwoń po Karola, kiedy skończę się myć! – poleciła.
– Jaka kąpiel? Pobudzająca? – upewnił się asystent.
– Tak, potrzebuję na chwilę przestać myśleć o Johnie. Bathory gotów pomyśleć, że to przez niego mam taki głos.
Stała w strugach wody z kulturami myjącymi i oddychała głęboko. Im bardziej próbowała nie myśleć o Johnie, tym intensywniej o nim myślała. I z coraz większym trudem powstrzymywała prośbę o odegranie z powrotem całego ostatniego spotkania.
– Kurwa! – wrzasnęła w końcu. – Nie mów mi, że naprawdę jestem uzależniona!
Asystent nie odpowiedział, tylko zmniejszył temperaturę wody. Diana pisnęła, ale posłusznie poddała się doraźnej terapii, zaciskając zęby i pięści. Mięśnie krzyczały, napięte w proteście przeciwko bolesnemu zimnu.
Gorący nawiew włączył się dokładnie w chwili, kiedy miało zabraknąć jej cierpliwości.
– Skąd wiesz, kiedy przestać? – spytała asystenta. – Jeszcze sekunda i zaczęłabym wrzeszczeć.
– Obserwuję napięcie mięśni mimicznych. Wytłumaczyć dokładniej?
Machnęła ręką.
– Co z Bathorym? – zapytała, przechodząc do garderoby.
– Myślałem, że chcesz się najpierw ubrać.
– Dobrze myślałeś, ale i tak nie włączaj wizji – odparła, przeglądając ubrania w poszukiwaniu zielonego kostiumu, który drukowała nie dalej niż trzy dni wcześniej.
Minutę później była gotowa.
Usiadła na kanapie i dała asystentowi sygnał ręką. Karol Bathory odebrał niemal natychmiast.
– Dzień dobry, Diano! Jak tam twoje spotkanie?
– Skończone, niestety – odpowiedziała. – Ale muszę cię pochwalić. Piosenki Johna wpasowały się idealnie w ostatnie tematy.
– Staram się, jak mogę.
– Wyślij mi tamte trzy, które u mnie zaśpiewał – poleciła Diana, ignorując przymilny ton Bathorego. – I nasze powitanie, ale to już do ramki w sypialni.
– Tylko piosenki i jeden obraz?
Niemal zobaczyła lepki uśmiech Bathorego.
– Po co pytasz? – warknęła zirytowana. – Masz mnie za narkomankę?
– Skąd! Tylko się upewniam. Twój związek z Lennonem z pewnością nie należy do tych zagrożonych uzależnieniem.
– Daruj sobie pochlebstwa. A teraz posłuchaj: chcę, żebyś nakierował Johna na Japonię.
– Dokąd ma polecieć? Jakieś konkretne miasto? Region?
– Nie, nie. Żadnych lotów. Ostatnio zaczęłam zbierać trochę różnych rzeczy. Obrazki, figurki. Chcę, żeby on też to robił.
– Japońskie rzeczy?
Przytaknęła bezgłośnie.
– Diana?
– Tak, japońskie. Zapomniałam, że nie jesteśmy na wizji.
„I nie uśmiechaj się tak”, dodała w myślach. „Jestem ubrana, jak zawsze”.
– Chcesz mieć z nim wspólne hobby, tak? – zapytał Bathory. – Temat rozmów. I piosenek.
– Mniej więcej.
– Może jednak wolałabyś, żeby tam poleciał i osobiście przywiózł ci jakieś pamiątki? Wiesz, kupione z myślą o tobie. Może skrobnąłby przy okazji jakieś ciekawe piosenki?
„Tak, doskonały impresario zna nie tylko swojego artystę, ale i klienta”, pomyślała. „Szkoda, że musi być przy tym obleśny”.
– Niech będzie – westchnęła po dłuższej chwili udawanego namysłu. – Tylko biznesem: pamiętaj, że John ma sto dwadzieścia lat.
– Jasne. Za pół godziny może lecieć z Londynu. Rodman by go odwiózł, też jedzie na Heathrow.
– Rodman? – zdziwiła się Diana. – Terapeuta z Sydney? Zresztą nieważne. I jeszcze jedno: piosenek się nie skrobie, tylko komponuje. To Lennon, nie jakiś wirtualny śpiewaczyna.
– Przepraszam, masz rację.
– Wiem. Do usłyszenia.
Asystent posłusznie rozłączył rozmowę.
– Daj znać, jak będą już piosenki – poleciła mu Diana. – I od razu włącz tę o rozstaniu.
Wyszła na werandę i usiadła na fotelu, takim samym, w jakim pół godziny wcześniej siedziała w innym świecie z Johnem Lennonem inna Diana Whitmore. Ta piękniejsza, bystrzejsza i przede wszystkim szczęśliwsza. Albo po prostu szczęśliwa.
– Jak ja ci, suko, zazdroszczę! Tak naprawdę cię nie ma, ale masz wszystko. Ja jestem, ale mam tylko siebie. Co za cholerna bzdura!
Daleko nad ujściem Tamizy samolot przekraczał barierę dźwięku.
Kiedy grzmot wybrzmiał do końca, policzki Diany były mokre od łez.
3.
Leslie Tuxington umierał już dziesiątą godzinę. Cały ten czas trwała u jego boku Zoe, dziewczyna, która pchnęła go nożem.
– Powinien dawno nie żyć. Prawda, Stan? – spytała, wpatrując się w pokrytą grubymi kroplami potu twarz swojej ofiary.
Mężczyzna stojący przy oknie ledwo dostrzegalnie kiwnął głową. Patrzył na zieloną papugę, siedzącą na gałęzi wysokiej jukki.
– Tak myślę – powiedział cicho.
– To przez Alskoppa? Przez duszę?
Wzruszył ramionami.
– Trzeba by go zbadać – powiedział. – Jeśli tylko uszkodziłaś mu przeponę, może pewnie umierać kilka dni i Alskopp nie ma z tym nic wspólnego. Jeśli przebiłaś opłucną, to już dawno powinien umrzeć. Wtedy gorzej.
Odwrócił się i spojrzał na dziewczynę.
– Bardziej martwi mnie, że mogliśmy ominąć w pośpiechu jakieś drobne płaty. – Wskazał odległy róg salonu. Pod wysoką kryształową kopułą spoczywała wątroba, którą dziesięć godzin wcześniej wycięli z ciała Alskoppa, króla smoków Drumloftu. Brunatna, miejscami tylko różowiejąca masa wydzielała błękitny opar, skraplający się na wewnętrznej ścianie kopuły i spływający w dół gęstymi, drobnymi kroplami.
– Co wtedy?
– Nie mam pojęcia. Kiedykolwiek w Drumlofcie zdarzyło się rozdzielenie wątroby, fragmenty duszy próbowały się połączyć.
– Myślisz, że kiedy przyjdzie do siebie, będzie próbował zniszczyć kopułę? Na nożu mogły być krople płynu. Jakaś część duszy mogła w niego wniknąć.
– Bardziej martwię się o to, co mogło tam zostać. Na Tottenham Court – odpowiedział Stan. – Sprawdzisz, co tam nasi kochani vivaro?
Zoe klasnęła dwa razy i ściana projekcyjna rozjarzyła się złotawym blaskiem.
– Pokaż Tintina! – poleciła.
Na podłogę salonu, wyglądającą teraz jak glasfalt, zstąpił mocno posiwiały Afrolondyńczyk w fioletowej, połyskliwej marynarce.
– To, co państwo widzą, to zwłoki króla smoków przeniesione tutaj prosto z Drumloftu! – krzyknął, posyłając w powietrze mgiełkę śliny i wskazując za siebie. Spoczywało tam ciało Alskoppa, pozbawione większości skóry i mięsa. Splątane jelita rozlewały się po jezdni połyskującymi, śliskimi zwojami. – Oficjalne rządowe stanowisko to mieszanina majaczeń o gigabiodruku, spisku antyrojalistów i prowokacji neoluddystów. Wiemy jednak na podstawie badań w niezależnych laboratoriach, że tkanki nie zostały wyprodukowane w żadnej ze znanych technologii. W moim ulu informacyjnym umieściłem już raport o nieznanych aminokwasach w strukturze białkowej oraz o kwasach tłuszczowych niespotykanych w żywej tkance naszego świata. Co najważniejsze, w ciele Alskoppa nie ma nawet śladów DNA. Czy można prosić o lepszy…
– Prosimy państwa o rozejście się i nieutrudnianie pracy służbom! – przerwał mu wzmocniony megafonami kobiecy głos.
Pomiędzy Tintina a pozostałości ciała Alskoppa wpłynęła nieduża platforma, podobna do tych, jakimi zwykły posługiwać się służby ratunkowe w czasie większych imprez. Stała na niej wysoka, chuda kobieta o absurdalnie szerokich biodrach i długich czarnych włosach. W rękach trzymała coś brunatnego i połyskującego wilgotno.
– To wątroba? – zapytała Zoe.
– Tak, na pewno. Przypatrz się fałdom sukni.
Czarną, matową materię pokrywały opalizujące błękitem plamy.
– To Jennifer Wren, komendantka policji Londynu – wyjaśnił asystent Stana.
– Prosimy nie poddawać się prowokacjom wichrzycieli! – krzyczała Wren. – Znalezisko nie nosi żadnych znamion pozaziemskości! Udowodnię państwu!
Z tymi słowami wgryzła się w wątrobę.
Żuła przez chwilę i przełknęła z wyraźnym zadowoleniem.
– To po prostu wołowina. – Głos policjantki poniósł się echem po ulicy i salonie. – Ustaliliśmy już, że instalacja jest dziełem jednej z firm mięsnych z okręgu Leeds. Winni zakłóceniu porządku zostaną pociągnięci do odpowiedzialności, ale nie zmienia to faktu, że tak naprawdę mamy do czynienia z dziwacznie wyglądającą krową.
Tintin, na którego napierała platforma Wren, odsunął się na chodnik. Transmisja została przerwana.
– Muszę to sobie jakoś wszystko podsumować – stwierdził Stan. – Wren zjadła wątrobę i jest prawdopodobne, że wkrótce będziemy ją mieli na karku, bo dusza będzie próbowała się połączyć w całość. Musimy zatem przygotować się do przeprowadzenia rytuału czterech ziół. Jeśli policjantka nie uspokoiła ludzi swoim popisem, miasto będzie w stanie co najmniej lekkiego niepokoju, co tylko nam pomoże. Zamieszki byłyby jeszcze lepsze. Dodatkowo możemy się też spodziewać jakichś zakłóceń w innych vivo, spowodowanych transferem tak wielkiej masy. To też może odciągnąć od nas uwagę.
– Może się też okazać, że akurat ta część wątroby, którą przegapiliśmy, była bez znaczenia – stwierdziła dziewczyna.
– Wątpliwe, lecz i tak mogło się zdarzyć. Musimy obserwować kolor płynu na ściankach i przygotować się do zdobycia ziół. A jeszcze wcześniej znaleźć lekarza, żeby zbadał Tuxingtona. Sam nie wiem, co jest trudniejsze. Zwłaszcza że musimy się spieszyć.
Stan pogrążył się w milczeniu, drapiąc się nerwowo po uchu. Dziewczyna wiedziała, że oznacza to intensywne rozmyślanie nad jakimś niezupełnie legalnym pomysłem.
– Będę potrzebował twojej pomocy – stwierdził w końcu.
– Co mam zrobić?
– Spróbuję ściągnąć na naszą ulicę najbliższy samochód z lekarzem na pokładzie. Mężczyzną. Ty przekonasz go, żeby obejrzał Tuxingtona.
– Na pewno rozpozna, że biedak leży tak od dziesięciu godzin.
– Znaleźliśmy go.
– Sam się pchnął?
– Nie sam. Jakiś bandyta. Wymyślisz coś, jesteś w tym dobra. Ja muszę poszukać samochodu z kimś odpowiednim. Chwilę mi to zajmie, zwłaszcza jeśli nie będzie chciał przyjechać tu po dobroci.