Witold Dworakowski
Rocznik 1989. Dolnoślązak w ogóle, wałbrzyszanin w szczególe. A także dumny użytkownik na forum literackim Weryfikatorium.
Pisze odkąd pamięta. Na klawiaturze też, bo takie czasy nastały, ale preferuje metodę kartka-długopis-fotel-koc. W efekcie powstają historie mniej lub bardziej fantastyczne, zawieszone gdzieś między sensacją, przygodą, horrorem i tajemnicą. Między „Hyperionem”, „Przestrzenią Objawienia”, Panem Samochodzikiem i „Gwiezdnymi Wojnami”. Ta ścieżka zaprowadziła go na łamy miesięcznika „Science Fiction, Fantasy i Horror” i magazynu „Esensja”. I pewnie zawiedzie w inne ciekawe miejsca.
Zawsze na wiosnę włącza mu się pociąg do roweru, który trwa aż po późną jesień – wtedy trasy w stylu „660 km wzdłuż wschodniej granicy Polski” naprawdę nie są niczym dziwnym. Między jednym wypadem a drugim szwenda się pieszo po szlakach w Sudetach. Albo gra w gry. Filmy ogląda. Memy. A nawet to i owo przeczyta.
Wieczny buntownik
Witold Dworakowski
Władcy Atlantydy w swojej arogancji rzucili wyzwanie samym bogom. Ich odpowiedź zmiotła wyspę z powierzchni Ziemi i rozpędziła ocalałych na cztery strony świata. Dzieje potoczyły się inaczej niż miały, a może tak jak powinny… któż to wie?
Milenia później Zakon Czcicieli przystępuje do realizacji Planu Zbawienia, którego cel i znaczenie nie są jasne nawet dla jego członków. Heks, Szósty Filar Zakonu, nie rozumie czemu służą zabójstwa, porwania i tajemnicze rytuały, w których uczestniczy. Buntuje się i ucieka do Urlandu, skrytej w sercu Alp krainy cieszącej się bogactwem i pokojem.
Młodzieniec nie podejrzewa, że wkracza na długą, krętą i szalenie niebezpieczną drogę. W pogoń ruszają dawni towarzysze. Urlandczycy starają się poznać tajemnice, które ich zdaniem posiada. A w cieniu czai się ktoś jeszcze…
Równowaga sił została zachwiana i wielu zginie. Już niedługo. Zbliża się bowiem finał Planu Zbawienia.
Czy Heks pozna znaczenie Planu Zbawienia?
Informacja o książce
Rok I wydania: 2020
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 544
druk: ISBN 978-83-7995-477-3
ebook: ISBN 978-83-7995-478-0
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 39,99 zł
ebook: 29,99 zł
Fragment
Prolog
Wulkan eksplodował pod koniec rytuału.
Nikt nie przewidział aż tak gwałtownej reakcji: ani Mędrcy z pałacu na szczycie, ani mieszkańcy Stolicy w dole, ani ludność pozostałych miast wyspy. Zatrzęsła się ziemia, krater rzygnął płynnym ogniem, magma rozpłomieniła zbocza. Na Stolicę spływała zagłada zrodzona w jądrze świata.
Dym i pył przysłoniły słońce.
Huk i ryk wulkanu brzmiał jak walące się niebiosa.
Wszystko drżało. Z każdą chwilą coraz mocniej.
Stolica ginęła w lawie, w płomieniach, w gruzach walących się budynków. Mieszkańcy krzyczeli. Krzyczeli i uciekali co sił. Ludzkie rzeki rwały ku wybrzeżu, do portów, na stojące tam triery – popychając się, tratując, byle szybciej, byle dalej od tego piekła. Część statków zdołała wypłynąć. Rytmiczne ruchy wioseł, wiatr w żaglach i oddziaływania kinetyków pchały je na pełne morze.
Na pokładach wrzało. Jedni mówili, że wszystko przez rytuał. Mędrcy nie opanowali wyzwolonych mocy, co skończyło się kataklizmem. Inni zarzekali się, że to sam Zeus zesłał zniszczenie, rozgniewany ludzką butą i zarozumiałością. Reszta po prostu patrzyła i nie mogła uwierzyć. Ich ojczyzna, najpotężniejsze państwo świata, kraina dostatków, istny raj rządzony przez dziesięciu królów – wszystko znikało wśród ognia, dymu i gruzu.
Ci, którzy zostali – ochotnicy, maruderzy, zwykli pechowcy – nie poddawali się. Echa synchronizacji umysłów docierały aż na statki. Kinetycy, psychicy, allagici i mistrzowie wzięli w karby rzeczywistość, próbowali ją zmusić do wygaszenia wstrząsów, powstrzymywania lawy, uratowania Stolicy i całej wyspy. Musieli dać czas tym z pałacu. Gdy rytuał się dopełni, wszystkie zniszczenia, rany i śmierci nie będą miały znaczenia. Ba – wówczas wszystko da się bez trudu odwrócić.
Mędrcy. Najpotężniejsi z potężnych, którzy w grupie mogli wszystko.
Mędrcy. Pył wobec niebios, które właśnie postanowiły przemówić.
Pręga ognia rozcięła niebo wśród hipersonicznego łomotu. Coś wbiło się w rdzeń Stolicy z potworną siłą, wyrywając w powietrze gruz, lawę i ziemię, wysyłając w górę kłęby dymu. Uderzenie wzruszyło lądem, naznaczyło go siecią pęknięć. Te w mig rozstąpiły się w wąwozy. Magma i woda runęły do środka, ryknął chaos wzburzonych żywiołów. Wyspa się rozpadała. Tak po prostu. Jak kawałek gliny pod uderzeniem młota, na mniejsze i większe kawałki.
Jeszcze moment kolebały się na falach, gdy próbowano je ustabilizować. Bezskutecznie. Tonęły jedna po drugiej, zasysając za sobą ludzi, szczątki, statki. Jako ostatnie przepadło centrum wyspy. Wulkan z pałacem, fragment Stolicy i krater po uderzeniu – wszystko to znikło wśród kipieli, spowite mgłą z dymów i rozgrzanej do granic pary. Ryk i furia fal były jak wrzask rozpaczy wszystkich, którzy właśnie ginęli.
Na nic Mędrcy. Na nic wszystkie synchronizacje świata.
Gdy potworne fale już się przewaliły, a ocean ucichł, gdy wiatr rozegnał dym, pył i mgłę – wówczas ocalałe triery ruszyły na poszukiwania rozbitków z wyspy. Może niektórzy ocaleli dzięki kombinacji mocy. A może Mędrcy jakimś cudem doprowadzili rytuał do końca. Nadzieja od początku była jednak słaba. Niebawem zgasła zupełnie.
Ocaleńcy patrzyli na pustkę po wyspie. Patrzyli i milczeli. Przerażał ogrom zniszczenia i śmierć przytłaczającej większości pobratymców. Przerażał gniew Zeusa. To była kara za ich zbrodnię. Za to, że nie wystarczyły im własne zdolności i śmieli pożądać mocy bogów.
Ocalała ledwie garstka statków i kilka tysięcy dusz. Kinetycy, psychicy, allagici, uczeni, mistrzowie. W porównaniu z elitą, która przepadła wraz z wyspą, byli jak upośledzeni. Jednak na tle ludów z innych kontynentów jawili się niczym wysłańcy bogów.
Wyruszyli w cztery strony świata, daleko od miejsca będącego kiedyś ich domem. Minęły lata i dekady, całe tysiąclecia, w ciągu których zaginęli w mrokach dziejów. Ich dziedzictwo pozostało nietknięte.
Do czasu.
*
Chata płonęła.
Jęzory ognia tańczyły na wyrwanych okiennicach, w otworze po wyważonych drzwiach, po częściowo już zarwanym dachu. Żar był równie potężny jak nienawiść w sercach wieśniaków, którzy podpalili chałupę. Obstawili całą okolicę: polanę, sąsiadujący z nią trakt, a także spory obszar lasu. Ich broń lśniła złowrogo w blasku pożaru: kosy, topory, narzędzia rzeźnicze. Powietrze drżało od trzasków, od złowrogich śmiechów i przekleństw.
Komitet pożegnalny. Nawet deszcz ze śniegiem nie psuł im humoru.
– Czarownica! Precz! Precz! – ryczał przysadzisty mężczyzna, wymachując nad głową wielkimi widłami. Stał najbliżej ognia. Dzikim spojrzeniem wodził po swych towarzyszach, po ich twarzach wykrzywionych paskudnymi uśmiechami.
– Dobrze gadasz, Zbycho, ano!
– Plugastwo won! – krzyknął ktoś ochryple. – Won!
– Na stos grzeszników! – wrzasnęła jakaś kobieta. – Spalić ją i czarci pomiot!
– Bóg ich ukarze!
– Pierwej my!
– Pokażcie się, do czarta!
– Patrzcie, tam są! – ryknął nagle ktoś spod lasu. – Ona i syn diabła!
Wieśniacy odwrócili się w tamtą stronę. Ujrzeli dwie postacie w czarnych płaszczach, wiedźmę i jej towarzysza, którzy wypadli z zarośli i pobiegli traktem. Grupa mężczyzn z pochodniami była tuż za nimi.
Jeden z wieśniaków wysforował się na czoło pościgu. Przypadł do czarownicy. Zamachnął się siekierą i byłby odrąbał jej bark, gdyby nagle nie zesztywniał. Runął twarzą w błoto z gracją trupa.
Pozostali stanęli jak wryci, a Zbycho przeklął ich w duchu. Tchórze! Puścił się biegiem w stronę wiedźmy.
– Sczeźniesz, Rozalio przeklęta! – ryknął. – Ty i syn diabła! Czary już wam nie pomogą! Pożałujecie!
Stanęła na dźwięk tych słów. Obróciła się ku przywódcy chłopów i krzyknęła z nienawiścią:
– Nie! To wy będziecie żałować! Wy! Wasze dzieci! Wasze wnuki! Wszyscy!
Skierowała koślawy palec w stronę Zbycha. Ten, mimo odległości, niemal poczuł na sobie jej świdrujące spojrzenie. Prawie widział wściekłość wymalowaną na twarzy czarownicy, prawie spalała go nienawiść, jaka od niej promieniowała.
Fakt, potrafiła sparaliżować i powalić przeciwnika, po prostu spoglądając mu w oczy, zresztą przed chwilą to udowodniła. Ale Zbycho był inny. Bardziej odporny niż pozostali. Właśnie ta cecha pozwoliła mu stanąć na czele ludzi, którzy z całego serca pragnęli zniszczyć tę kobietę.
– Na psa urok, ona czaruje! – wykrzyknął. – Brać ją!
Tłum z polany ryknął i ruszył na wiedźmę. Rozalia nie traciła czasu. Pociągnęła swego towarzysza za ramię i rzuciła się do ucieczki.
Młodzieniec wnet się wyszarpnął z uścisku kobiety. Zaklął. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął tego wieczoru, była rejterada przed rozjuszonymi wieśniakami. Wiedział jednak, że prędzej czy później ta chwila musi nastąpić. I to nie tylko z powodu rytuału, jaki jego babka zorganizowała w lesie.
– Prze… Przesadziłaś tym razem – wysapał, oglądając się przez ramię. Tłum miał lepsze tempo, niż oczekiwał. – Jak cholera przesadziłaś.
– Heks! – syknęła Rozalia. – Potem!
– Podziękuj chociaż.
– Milcz! Milcz i biegnij!
Coraz bardziej żałował tego, że jej pomógł. Nie zasługiwała na to. Nie zasługiwała na cokolwiek. Ale na tamtą chwilę nie potrafił rozumować inaczej. Zbycho nadchodził, wiodąc rozwścieczoną tłuszczę, a Heks był całkiem sam. Nie miał z nimi szans. Nie w pojedynkę.
Wśród drzew po bokach traktu dostrzegł światła. Były blisko. Za blisko.
– Szlag! – syknął. – Szybciej! Zaraz tu będą!
Chyba krzyczał coś podobnego, gdy przedarł się przez uczestników rytuału i przypadł do Rozalii. Potem zewsząd runęła nawała napastników. Jemu i babce udało się uciec. Reszta nie miała tyle szczęścia: zginęła przebita na wylot, porąbana bądź po prostu zatłuczona na śmierć. Uczestnicy byli wieśniakami zniewolonymi przez Rozalię. Heks uważał, że taki los jest dla nich najlepszy.
Zniewolenia były pierwszym z powodów ataku Zbycha. Drugim byli werbownicy. Notorycznie pojawiali się w okolicy i rozsiewali atmosferę terroru. Wcielali do Zakonu Czcicieli za pomocą wszelkich metod. Podlegali bezpośrednio Rozalii, przywódczyni organizacji, która w pewnych kręgach uchodziła za sektę czarowników.
W końcu przebrała się miarka. Zbycho z kompanami urządził polowanie na wiedźmę i jej popleczników. Heks jęknął na myśl o ostatnich poczynaniach babki: zgromadzeniach o północy w centrum lasu, złowrogich przemówieniach i rytuałach na cześć zmarłych. Zwłaszcza o tym sprzed godziny.
Śnieg z deszczem przerodził się w ulewę. Na drodze powstały strumyki i miniatury jezior, błoto kleiło się do butów. Łuna pożaru powoli ciemniała. Nie było już widać blasku pochodni. Nocy nie wypełniały już krzyki – tylko szum deszczu wśród pierwszych w tym roku liści. Wyglądało na to, że Zbycho zrezygnował z pościgu. Osiągnął swój cel.
Heks upadł na kolana, w błoto rozmokłego jak bagno traktu. Nie mógł złapać oddechu. Miał wrażenie, że zaraz się porzyga. Na razie nie odczuwał uderzeń lodowatego wiatru, ale jeszcze moment i zacznie drżeć z zimna. Zaklął w duchu. Do czego to, cholera, doszło?!
Rozalia przykucnęła obok. Zacisnęła dłoń na ramieniu młodzieńca, by siłą dźwignąć go na nogi, ale w ostatniej chwili się powstrzymała.
– Ruszaj się, bo zmarzniesz – powiedziała tylko.
Heks dyszał jeszcze chwilę, nim odpowiedział. Z ust buchała mu para.
– Dokąd?
– Północ. Dwa miasta stąd.
– Kamenhof? Idziesz… Idziesz wyżebrać wsparcie? Ty? Primera Zakonu, wszechwładna pani?
– Złośliwy jak matka – syknęła kobieta, wstając. – Tak, idziemy do Kamenhofu i Duera.
– Do ojca? To on jeszcze żyje? Miałem nadzieję, że roznieśli go miastowi.
– Ktoś tu zaraz rozniesie ciebie! Stul pysk! – wycedziła Rozalia. – Cholerni wieśniacy! Muszę ukierunkować ich strach tak, żeby odechciało im się pościgu, a ty mi nie pomagasz. Ani trochę. Musimy ruszać, zanim…
Nie potrzebowała kończyć.
Zapadło milczenie. Znów słychać było tylko deszcz.
Primera. Duer. Heks. Imiona-tytuły noszone przez najważniejsze osoby Zakonu Czcicieli. Heks był numerem sześć, jednakże w praktyce nie mieszano go do spraw organizacji. Cieszył się z tego. Działalność werbowników, Plan Zbawienia i splamione krwią ręce babki jednoznacznie wskazywały, że najlepszym wyjściem jest trzymanie się z dala od tego bagna.
Teraz nadchodziła okazja, jakiej nie miał od bardzo dawna. Ucieknie. Już niedługo, w Kamenhofie. Wywinie się niewidzialnym mackom, jakimi Rozalia skrępowała jego umysł. Nie tyle wiedział, co po prostu czuł, że w końcu do tego dojrzał.
Musi się udać, pomyślał. Po prostu musi.