Opowiadanie w formacie PDF do pobrania

 

Zapraszamy do lektury opowiadania Katarzyny Rupiewicz.

Śląska legenda

– Która godzina, Alfred? – pyta Marta.
Odstawiam kubek i zerkam na zegarek. Mogłaby to sobie sprawdzić na komórce, więc nie wiem, czy zapytała, żeby ze mnie zakpić, czy jednak mnie podrywa.
Ojciec zawsze powtarzał, że baba mo ino dobrze warzyć i cołkiej wypłaty nie zabierać. Wciąż zastanawiam się, jak dopasować jego złotą myśl do baby, która potrafi ugotować tylko krewetki albo ryż do sushi i jeszcze zarabia więcej od mnie.
Marta jest prawdziwym account managerem. Dziewczyna nie ma ani śląskiego akcentu, ani zwalistej sylwetki chłopa na budowie, ani imienia od czapy. W przeciwieństwie do mnie…
– Za trzy dwudziesta – odpowiadam.
– Cholera! Trzymaj kciuki, żeby się spóźnił. – Ostatnie słowa wypowiada, wybiegając z kawiarni.
Siedzimy w Galerii Katowickiej, więc do dworca nie ma daleko. Z drugiej strony mogła poczekać na następny pociąg, przecież zostawiła prawie całą kawę. Nie rozumiem, dlaczego takie kobiety wiecznie gdzieś biegną, jakby w domu czekała na nie szóstka dzieci, a nie nowa mata do jogi i kurs japońskiego.
Kończę swoją kawę, choć głupio się czuję, siedząc samotnie przy dwóch kubkach. Szkoda mi jednak kasy, za którą mógłbym kupić kilo krupnioków zamiast przesłodzonej lury.
Z pieniędzmi będzie krucho, dopóki nie spłacę zegarka. Koledzy nie przestawali się ze mnie nabijać, odkąd powiedziałem, ile zapłaciłem. No dobrze, może da się za to kupić niezłe auto, ale wielu ludzi stać na taki samochód, a nie znam nikogo, kto by miał taki zegarek. Chociaż muszę przyznać, że na używane BMW z Niemiec wyrwałbym kilka dziewczyn, a na nowiutkiego Vulcaina jakoś się jeszcze nie udało.
Wychodzę na rozświetlony pasaż galerii handlowej. I na co tyle wszystkiego? Osobny sklep z rajstopami, osobny z majtkami, osobny z bluzkami, a u pani Jadzi to baby miałyby wszystko w jednym miejscu i nikt się tam nie tłoczy.
Ktoś nagle wpada na mnie. Dzieciak ma może dwanaście lat, ale kto w dzisiejszych czasach umie to ocenić na oko?
– Jo żech nie chcioł – mruczy chłopak.
Gapię się zaskoczony na szczyla. Myślałem, że jestem jednym z ostatnich reliktów pokolenia, które uczono tylko śląskiego. No, może na wsiach i w rozsypujących się familokach jeszcze się tak robi, ale chłopak nie wygląda na jedno z dzieci zbierających węgiel na hałdach. Wystarczy jeden rzut oka na smartfona wypychającego kieszeń zielonych portek.
– Następnym razem uważaj – odpowiadam.
W sumie co mam gówniarzowi powiedzieć? Synek odwraca się na pięcie i idzie spokojnie do wyjścia. Dziwne, przecież dopiero co tak mu się spieszyło w przeciwnym kierunku… Wiedziony złym przeczuciem dotykam nadgarstka.
– Mój zegarek! – krzyczę. – Łapcie go!
Dzieciak śmieje się, gdy obrotowe drzwi odgradzają go ode mnie.
– Łapcie złodzieja! – wrzeszczę, biegnąc za nim.
Nikt jednak nie rzuca się na chłopaka, a szklane skrzydło przesuwa się spokojnie centymetr po centymetrze. Gdy rozgoryczony uderzam w nie ręką, zatrzymuje się na długie sekundy. Uwięzieni ludzie patrzą na mnie z pretensją i odsuwają się, jakby mieli do czynienia z pijanym.
– Łapcie tego dzieciaka! – krzyczę, gdy udaje mi się wydostać na zewnątrz.
Na dworze jest już ciemno, a pojedynczy przechodnie gapią się zaskoczeni. Trzy lata spłacania kredytu konsumenckiego uciekają beztrosko w stronę rynku. Podeszwy markowych butów gówniarza wywołują echo na pustej ulicy. Nie mam innego wyjścia, jak rzucić się w pogoń za chłopakiem.
Gonię go przez 3¬ Maja, potem przez rynek i pod Wyspiańskim. Tracę złodzieja z oczu już w pierwszej ciemnej uliczce. Biegnę jednak dalej aż do mostu nad Rawą. Dopiero tutaj muszę przyznać, że dookoła nie ma żywego ducha, a ja nie mam pojęcia, gdzie ukrył się dzieciak.
– Oddaj zegarek, to nie zgłoszę sprawy na policję! – krzyczę.
Przełykam gulę żalu i wstydu. Już widzę, jak się będą śmiali policjanci albo koledzy w pracy. Tylko ciul kupiłby zegarek za trzydzieści tysięcy i dał go sobie gwizdnąć pierwszemu lepszemu smarkaczowi, w dodatku Ślązakowi. Żeby to chociaż gorol był!
– A nie godała ci oma, cobyś na gruba poszoł?! – pyta nagle głos gdzieś spod mostu. – Myńszo gańba by była, niż robić w Sosnowcu.
– Niech jo cie ino chyca, podciepie! – krzyczę.
Próbuję zejść na dół, ale noga odjeżdża mi na wilgotnej trawie i niewiele brakuje, a zjechałbym po wale wprost do rzeki. Wytężam wzrok, lecz pod mostem też nikogo nie ma. Cholera, chłopak musiał mnie śledzić, skoro wie, gdzie pracuję. Dotykam wewnętrznej kieszeni kurtki, aby upewnić się, że nie rąbnął mi też dokumentów. Są.
– Co to za robota jest, ten akunt?! – pyta gówniarz daleko przede mną.
Powoli ruszam przed siebie, a smród Rawy nieustannie przypomina mi, co się stanie, jeśli tym razem się poślizgnę. Gnojek dogaduje mi zupełnie jak koledzy z osiedla. Moi rówieśnicy, którzy otwierają okna i razem ze swoimi babami obserwują ulicę, wsparci na poduszkach jak babcie.
– W Sosnowcu tyż nie mosz lekko z tom ślonskom godkom! – krzyczy głos, tym razem za mną.
Co, u diabła? Dzieciak wdrapał się na górę tylko po to, żeby zejść nad rzekę za moimi plecami? Usłyszałbym go przecież w tej ciszy. W którą stronę mam teraz iść?
– Oddowej cyferblat, kradzioku! – wrzeszczę.
Nagle coś łapie mnie za nogę i próbuje wciągnąć do Rawy. Upadam na ziemię. Czuję błoto pod palcami i zimną wodę wlewającą się do buta. Łapię się, czego tylko mogę, próbując odczołgać się od rzeki, ale i tak do niej wpadam. Jestem prawie w centrum miasta, a pusto jak na odludziu.
Prąd porywa mnie coraz mocniej. Coś ciągnie w dół. Chyba korzeń, bo co innego mogłoby to być? Niesie w stronę centrum, choć przysiągłbym, że rzeka nie płynie w tym kierunku. Jerona, jaka rzeka?! Przecież to tylko wysychający ściek! Skąd tu tyle wody? No i dokąd zmierzam? Chyba nie pod miasto? Zaraz wpadnę do betonowego koryta, które ciągnie się pod chodnikami Katowic! Bóg jeden wie, czy człowiek może to przeżyć.
– Pomocy! – krzyczę. – Jezusie, pomocy!
Nagle zatrzymuję się w miejscu i zaczynam płynąć w przeciwnym kierunku. Ciężar znika z kostki i udaje mi się wygramolić na brzeg. Nogami zawadzam o koryto rzeki, jakbym cały czas miał je tuż pod stopami.
Oddycham ciężko i jest mi potwornie zimno. A może te dreszcze to ze strachu? Długo siedzę na brzegu, zastanawiając się, co dalej. Powinienem jak najszybciej iść na policję albo do ochrony Galerii. Jak jednak mam im się teraz pokazać, wytłumaczyć, że wpadłem do Rawy, goniąc złodzieja? Nikt mi przecież nie uwierzy.
Trzęsąc się, wychodzę na brzeg i wlokę się na przystanek. Ludzie odsuwają się ode mnie jak od menela. Przynajmniej bez trudu znajduję wolne miejsce w autobusie. Stracić zegarek i wpaść do Rawy jednego dnia – tylko mnie mogło się coś takiego przytrafić…

* * *

Przyjechałem do Katowic z Warszawy, za pracą. Zabawne. Wszystkim wydaje się, że kierunek jest odwrotny. Jednak firmy polubiły ostatnimi czasy Śląsk, bo ma lotnisko, miejsce na kolejne biurowce, niewysokie czynsze i dobre jedzenie.
Zarabia się mniej, ale życie jest tańsze. Na przykład rozrywki: nie ma tu za wielu miejsc, w których wypada albo w ogóle da się bywać. Teraz też siedzę w rzekomo dobrym klubie, gdzie kelner z uśmiechem podsuwa mi cappuccino z „cebulą” z mleka. Nawet nie mam siły mu tłumaczyć, że to mleko powinno być spienione.
– Która godzina? – pyta nagle dziewczyna, która dosiada się obok.
Szacuję ją jednym spojrzeniem. Dość wysoka blondynka z dużym biustem i krągłymi biodrami, ładna, dobrze ubrana, wygląda na osobę z klasą, w przeciwieństwie do otaczających mnie z każdej strony panienek, które dobierają buty do koloru tipsów.
– Zbliża się północ – odpowiadam, zerkając na telefon, który wypycha całą kieszeń sportowej koszuli.
– Tak mi się wydawało, że o tej porze zamawia się już coś mocniejszego. – Blondynka wskazuje na moją kawę.
– Boję się sprawdzać, co oni tu wiedzą o mieszaniu drinków.
– Przekonajmy się – mówi dziewczyna.
Nim znajduję odpowiedź, ona już przechyla się przez bar, prężąc zgrabny tyłek. Zamawia Blue Lagoon i Cuba Libre. Zamykam rozdziawione usta, przyjmuję drinka i wskazuję wolny stolik, przy którym możemy usiąść. Niekoniecznie w tej kolejności.
– Mam nadzieję, że się nie gniewasz – mówi dziewczyna. – Nie wyglądasz na jednego z tych facetów, którzy oburzają się, gdy kobieta im stawia.
Uśmiecham się znacząco. Czy ta gra słów była celowa?
Zaczyna się standardowa rozmowa, tutaj sprowadzająca się do przekrzykiwania zbyt głośnej muzyki. Dziewczyna ma na imię Marta, jest account managerem w dużej firmie, mieszka w Gliwicach i lubi japońską kuchnię.
Opowiadam o sobie, starając się wypaść jak najlepiej w jej oczach. Znam ten typ kobiet, choć na Śląsku spotyka się je rzadziej niż w stolicy. Młode i niezależne – mają abonament w klubie fitness i torebki droższe od wyposażenia kuchni. Najbardziej boją się, że trafią na jednego z tych mężczyzn, którzy od pierwszego dnia znajomości planują wspólny kredyt mieszkaniowy i niedzielne obiady u mamy.
– Faktycznie kiepskie te drinki – mówi Marta, obracając w dłoni szklankę wypełnioną już tylko lodem.
Ja tam nie narzekam, ale czy Cuba Libre można w ogóle nazwać drinkiem?
– Mam w mieszkaniu pokaźny barek. Mógłbym zaproponować ci coś lepszego do picia i słuchania.
Chciałbym wypowiedzieć te słowa zmysłowym szeptem, ale zamiast tego przekrzykuję kiczowatą rąbankę, która huczy w głośnikach. Ręce pocą mi się jak uczniakowi. Zwykle nie zdarza mi się zapraszać na drinka nowo poznanych kobiet – a co, jeśli chluśnie mi tym lodem w twarz?
– Z pijanym nie jadę – odpowiada Marta ze śmiechem.
– Możemy wziąć taksówkę, to niedaleko. – Wycieram dłonie w spodnie, by nie zauważyła.
Zabawne. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem taką tremę.
– No dobrze, pod warunkiem, że ja stawiam – mówi dziewczyna.
Sięga do małej torebki po komórkę i już po chwili, przyciskając dłoń do drugiego ucha, wykrzykuje nazwę lokalu. Tymczasem toruję jej drogę do wyjścia poprzez gęstniejący tłum. Sam nie mogę uwierzyć, że tak mi się poszczęściło.
Podaję taksówkarzowi adres nowego mieszkania w Dębowych Tarasach, a ten zaczyna paplać jak najęty o zakupach. Nie wiem, jak mu grzecznie powiedzieć, że wcale nas nie interesuje to, ile ludzie spędzają czasu w pobliskiej galerii.
Zgodnie z umową pozwalam Marcie zapłacić. Z dumą zauważam, że dziewczyna robi wielkie oczy, gdy wchodzimy do mojego mieszkania. Opłaciło się zatrudnić dekoratora wnętrz.
– Usiądź, czego się napijesz? – pytam nonszalancko.
– Malibu z mlekiem. – Marta wybucha śmiechem. – Żartowałam, najchętniej Mai Tai, jeśli masz składniki.
– Mam wszystko, na co możesz mieć ochotę – odpowiadam, dumny z błyskotliwego tekstu. Dzięki ci, Panie, za smartfony – myślę, sprawdzając ukradkiem w Internecie, jak przygotować Mai Tai.
Kiedy wracam z gotowymi drinkami, dziewczyna podziwia moje kino domowe i kolekcję płyt. W zasadzie to kupiłem ją częściowo z myślą o kobietach, na których mogłaby zrobić wrażenie. Chcę rzucić jakimś mądrym tekstem na temat filmów, gdy Marta odzywa się pierwsza.
– Co cię najbardziej zaskoczyło w Katowicach? – pyta.
– Że nie trzeba sprawdzać kanarkiem, czy powietrze nadaje się do oddychania – żartuję.
Dziewczyna nie wygląda na zadowoloną, jakby rzeczywiście spodziewała się poważnej odpowiedzi.
– To miasto wielkich możliwości – odpowiadam wyuczonym tekstem z rozmowy kwalifikacyjnej.
Marta marszczy nos i jednym łykiem opróżnia pół szklanki całkiem mocnego alkoholu.
– Znaczy, że się nie zastanawiałeś – podsumowuje. – Lubię śląskie miasta. Katowice są bardzo piękne, jeśli dobrze im się przyjrzeć.
Nie komentuję tego, tylko siadam obok niej na kanapie. W przeciwieństwie do ludzi stąd nie wychodzę z założenia, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Mogę jej równie dobrze przytaknąć, skoro jest dostatecznie pijana, by opowiadać o pięknych uliczkach Katowic. Nie przyszliśmy tu przecież rozmawiać o lokalnym patriotyzmie.
Marta bez większych protestów pozwala zamknąć sobie usta pocałunkiem. Nie zgadza się na przejście do sypialni, za to nie ma nic przeciwko temu, bym wziął ją na kanapie. Ot, kobieca logika. Przynajmniej nie ukrywa swojego zadowolenia, a po wszystkim nie zalewa mnie falą zapewnień, że „ona nie jest taka”. Po części pewnie dlatego, że dosyć szybko usypia. Nie budzi się, nawet kiedy zanoszę ją do sypialni i kładę do łóżka.
Chociaż zasypiam obok wystrzałowej blondynki, śpię niespokojnie. Dręczą mnie koszmary, które wydają mi się do bólu realne, nawet jeśli po przebudzeniu niczego nie mogę sobie przypomnieć. Wypijam szklankę wody i wracam do łóżka z nadzieją na spokojny sen. Oczy zamykają mi się powoli, gdy nagle ktoś zaczyna mnie dusić. Boże, zaprosiłem do domu psychopatkę! Dziewczyna siedzi mi na piersi i coraz mocniej zaciska ręce na szyi.
Chcę strącić wariatkę, ale ciało odmawia posłuszeństwa. Czuję się kompletnie sparaliżowany. Otwieram oczy, lecz nikogo nade mną nie ma. Jeszcze długo walczę o odzyskanie normalnego oddechu. Gdy ciężar znika z klatki piersiowej, ocieram łzy z oczu.
Marta śpi spokojnie, odwrócona do mnie tyłem. Może to i lepiej, że się nie obudziła. Naoglądałem się chyba za dużo horrorów. Idę do łazienki, a gardło pali mnie tak, jakbym przełknął garść igieł. Patrzę w lustro. Rzeczywiście jestem blady, w dodatku jedno oko mam czerwone, bo pęknięte naczynko rysuje krwawy wzorek od kącika aż do tęczówki. Myję twarz zimną wodą i wracam do łóżka.
Zasypiam, lecz po chwili ktoś znów przygniata moją pierś. Wydaje mi się… Cholera, jestem pewien, że ktoś siedzi nade mną. Czuję, jak pętla wokół mojej szyi zaciska się powoli, jakby morderca nie chciał zbyt szybko pozbawić mnie przytomności. Chcę otworzyć oczy, chcę krzyczeć, ale nie mogę. Nie mogę oddychać. Boże, niech ktoś mi pomoże!
Podrywam się nagle z łóżka, ale wokół mnie panuje spokój i cisza, jakby to wszystko nie działo się naprawdę. Dziewczyna śpi w takiej samej pozycji jak poprzednio. Nie zdążyłaby się chyba położyć, nim otworzyłem oczy? Uwierzyłbym, że to tylko sen, gdyby ból w klatce nie był tak realny. Zastanawiam się nawet, czy nie wezwać pogotowia albo nie obudzić Marty. Czy tak się może objawiać zawał?
Nie śpię już od dawna, gdy dziewczyna budzi się spokojnie i przeciąga rozkosznie. Jeden rzut oka sprawia, że na jej twarzy odmalowują się zaniepokojenie, strach i chyba lekkie obrzydzenie. Może to ostatnie podpowiada mi wyobraźnia.
– Dobrze się czujesz? – pyta Marta, podciągając kołdrę pod brodę.
– Kiepsko – odpowiadam zachrypniętym głosem. – Pewnie jakaś grypa. Mam nadzieję, że cię nie zaraziłem.
Próbuję zachować resztki godności, ale inaczej wyobrażałem sobie ten poranek. Miałem zgrywać ogiera, a wyglądam jak przerażona i spocona mysz. Dziewczyna pochyla się nade mną i dotyka ręką czoła, choć ja na jej miejscu już dawno bym uciekł.
– Nie masz gorączki, więc to nic, na co nie pomógłby gorący rosół – żartuje. – Mogę skorzystać z łazienki?
– Czuj się jak u siebie – mówię i zamiast się uśmiechnąć, zanoszę się kaszlem. Bolą mnie całe plecy i klatka piersiowa.
Marcie na szczęście nie trzeba dwa razy powtarzać. Rzeczywiście należy do tych kobiet, które w każdej sytuacji chcą pokazać, kto tu nosi spodnie. Bierze prysznic, zakłada wczorajsze ciuchy, parzy herbatę i, kręcąc nosem, dokonuje przeglądu lodówki.
– Przynajmniej masz blisko do sklepu – mówi wesoło. – Daj mi piętnaście minut.
Ogarnia mnie panika: a co, jeśli coś mi się stanie, gdy jej nie będzie? Nim jednak udaje mi się wymyślić pretekst, by ją zatrzymać, dziewczyna już otwiera drzwi.
– Marta, lepiej weź klucze, są na komodzie – chrypię zawstydzony.
– Nic się nie martw, niedługo będę z powrotem – rzuca już z korytarza.
„Nie martw się”, dobre sobie. Sięgam po telefon i przeglądam w Internecie objawy zapalenia płuc, astmy i dławicy piersiowej. Mojego gościa nie ma ponad godzinę, ale zaaferowany kolejnym forum medycznym nie zwracam na to uwagi.
Do rzeczywistości przywołuje mnie dopiero zgrzyt klucza w zamku.
– Już jestem! – krzyczy Marta. – Przepraszam, ale musiałam sobie kupić jakąś bluzkę. Nie planowałam noclegu poza domem.
Dziewczyna podsuwa mi reklamówkę pełną tabletek, a potem – Bóg wie czemu – gotuje rosół. Wymieniamy się numerami telefonów i mężnie zapewniam, że dam sobie radę, chociaż najchętniej błagałbym, żeby została. Może w duchu wciąż ją podejrzewam, a może po prostu się wstydzę.
Marta wychodzi, zatrzaskując za sobą drzwi. Zostaję sam.
W nocy znowu budzi mnie ciężar na piersi. Nie mogę się poruszyć ani złapać oddechu. Resztki rozsądku podpowiadają, że nie można się udusić tak bez powodu, ale w ciemności trudniej go słuchać.
Machając rozpaczliwie rękami, zapalam w końcu nocną lampkę i unoszę się na łokciach. Słyszę świst wdychanego łapczywie powietrza. Objaw astmy, przypominam sobie. Nie mam pojęcia, co robić. Przecież nie pójdę obudzić sąsiadów, których widziałem ze dwa razy w życiu. Nie wezwę też pogotowia, tłumacząc, że jakoś ciężko mi się oddycha.
Podnoszę sobie poduszki i z laptopem na kolanach oglądam do rana stare sezony „Rodziny Soprano”. Boję się położyć, boję się zasnąć. O świcie odczytuję na wyświetlaczu komórki grzecznościowe „Jak się czujesz?”, odpisuję więc Marcie, że idę do lekarza zamiast do pracy.
Prosto z gabinetu karetka odwozi mnie do szpitala. Nawet nie mam do kogo zadzwonić, żeby przywiózł mi ciuchy. Ostatecznie wolę poprosić o to kolegę z pracy niż nowo poznaną dziewczynę, która chyba nie ma samochodu. Do wieczora robią mi spirometrię, prześwietlenie płuc i EKG. Boję się zasnąć, ale zmęczenie bierze nade mną górę. W nocy nic się nie dzieje.
Wypisują mnie po dwóch dniach z jakimś łacińskim terminem w karcie, z którego wynika tylko tyle, że niczego nie znaleźli i nie mają zamiaru dalej szukać, skoro samo przeszło. Wracam do domu taksówką i nie mogę uwierzyć w to, co zastaję. Kino domowe, laptop, sprzęty kuchenne, a nawet kolekcja filmów znikły bez śladu.
Wzywam policję, ale ta nie pali się do ścigania włamywaczy. Zamek nie został wyłamany, tylko otworzono go kluczem.
Nikt nie ma przecież kluczy do mojego mieszkania.
– A dał je pan komuś na kilka godzin? Mógł je skopiować.
– Koledze z pracy, przywiózł mi rzeczy do szpitala, a wcześniej ekipie remontowej. Nie miałem czasu wszystkiego pilnować.
Spisują wszystko, uśmiechają się pod nosem. Nie muszę pytać, by wiedzieć, że nikogo nie złapią. Co za tydzień! Najpierw szpital, a teraz to…

* * *

Zerkam na zegarek w komórce. Jest koło drugiej w nocy. Zwykle nie ląduję o tej porze w centrum Katowic, ale dzisiaj pojechałam na imprezę firmową, naiwnie wierząc, że potrwa do rana. Mam za swoje, skoro nigdy nie zrobiłam prawa jazdy ani nie znalazłam męża, który przyjeżdżałby po mnie w środku nocy.
Na szczęście jest ciepło. Przynajmniej tyle. Gdy idę Stawową, stukot obcasów odbija się głośnym echem.
Z bramy tuż przede mną wytacza się nagle młody mężczyzna. Schludnie ubrany, w innych okolicznościach może nawet powiedziałabym, że przystojny. Teraz jednak widzę tylko, że jest pijany, i staram się go ominąć możliwie szerokim łukiem.
– Wiela godzin? – pyta, bełkocząc.
Na wszelki wypadek nie odpowiadam, tylko chowam głowę w ramionach. Nagle z następnej bramy wychodzi, chwiejąc się na nogach, dokładnie ten sam mężczyzna. Te same czarne włosy, ciemne oczy i pociągła twarz…
– Wiela godzin? – mówi ten sam niewyraźny głos.
Znowu mijam go bez słowa i przyśpieszam kroku. Może to bliźniaki albo facet przeszedł gdzieś tyłem do drugiej bramy? Niby nic się nie dzieje, a jednak robi mi się gorąco i serce podchodzi do gardła. Jak najszybciej chcę się znaleźć bliżej przystanków, bo tam mogą być jacyś ludzie.
Prawie dobiegam do świateł, gdy zza rogu wytacza się mężczyzna – ten sam mężczyzna – i zagradza mi drogę.
– Przepraszam, która jest godzina? – pyta.
Tym razem rozumiem, ale nie odpowiadam. Walczę z ogarniającą mnie paniką i potrzebą ucieczki. Facet odchodzi, włócząc jedną nogą.
Rozglądam się bezradnie, ale na przystankach siedzą tylko pojedyncze grupki młodzieży. Niezbyt liczne i na oko zupełnie niewzbudzające zaufania. Chcąc nie chcąc, podchodzę do postoju taksówek.
– Ile za przejazd do Dąbrowy, na Manhattan? – pytam pierwszego kierowcę z brzegu.
– To do Dąbrowy czy na Manhattan? – żartuje taksiarz, jakby nie było widać, że wcale nie jest mi do śmiechu. – Sto dwadzieścia.
Nieźle, nowa kiecka albo buty. Gdybym lepiej znała Katowice, może znalazłabym jakieś miejsce, w którym można poczekać do rana. Czy ja w ogóle mam tyle pieniędzy? Sięgam po torebkę, ale ta zniknęła. Zawsze sądziłam, że poczułabym, gdyby ktoś zdjął mi ją z ramienia. Przecież nawet w lekkiej, imprezowej wersji coś waży.
Odwracam się bez słowa. Nie będę teraz opowiadać kierowcy, że mnie okradli. Pomyśli, że jestem pijana albo próbuję go naciągnąć na darmowy kurs. Rozglądam się bezradnie. W torebce były nie tylko pieniądze. To akurat najmniejszy problem. Miałam też dokumenty, klucze do mieszkania i komórkę.
Muszę to przecież zgłosić, zablokować kartę bankomatową, unieważnić dowód, wymienić zamki… Ktoś ma moje klucze i adres, pewnie już jedzie do mojego mieszkania. Szybkim krokiem przechodzę od jednego przystanku do drugiego. Najbliższy autobus do domu mam przed piątą, za jakieś trzy godziny. Gdybym chociaż wiedziała, gdzie tu jest komenda policji.
Idę w kierunku rynku, a serce tłucze mi się w piersi jak oszalałe. Niby nikogo wokół mnie nie ma, ale sama nie jestem pewna, czy to lepiej, czy gorzej. Cicho, pusto, tylko trójka nastolatków czeka na tramwaj, siedząc na chodniku.
Wracam na przystanek, jakbym liczyła na to, że przez kilka minut coś się zmieni w rozkładzie. Potem idę z powrotem na rynek. Mam wrażenie, że wszyscy zwracają już na mnie uwagę, choć w całym centrum spotykam zaledwie kilka osób i nikt nie okazuje mi większego zainteresowania.
Bezradnie kręcę się wokół własnej osi, w końcu idę w kierunku dworca. Wcale nie mam ochoty wchodzić tam w środku nocy ani odwagi, żeby jechać o tej porze pociągiem, ale gdzieś przecież muszę iść, a te okolice powinny być monitorowane. Z daleka dostrzegam radiowóz.
Staram się nie biec. Podchodzę spokojnie i czuję, że się rumienię, pokazując funkcjonariuszowi na migi, żeby opuścił szybę.
– Przepraszam, ale ukradziono mi torebkę. Miałam tam dokumenty i klucze od domu. Jak mogę to zgłosić? – Mówię jasno, wyraźnie, aby nie pomyśleli sobie, że jestem pijana albo zwyczajnie głupia.
Mimo to mężczyzna patrzy na mnie znudzony i nawet nie zadaje sobie trudu, żeby uśmiechnąć się pod nosem.
– Ile miała pani torebek? – pyta z nutą złości w głosie.
– Jed… – zaczynam odpowiadać.
Odruchowo dociskam łokieć do biodra i trafiam na znajomą przeszkodę. Bez słowa cofam się, zaskoczona, i zaglądam do środka. Wyraźnie niczego nie brakuje.
Ale przecież…
…na pewno jej nie było…
Podnoszę wzrok i metr za radiowozem widzę mężczyznę. Tego samego, który pytał mnie o godzinę. Teraz uśmiecha się i pokazuje na zegarek. Potem odchodzi, włócząc nogą. Nie mam odwagi go zatrzymać.

* * *

Wyglądają jak współczesna rodzina. Siedzą na ławce w parku Kościuszki: mężczyzna o czarnych włosach i ciemnych oczach, ładna blondynka z dużym biustem i chłopak, na oko dwunastoletni, w zielonych sztruksach.
– Przepraszam, która jest godzina? – pyta jedno z nich przechodzącego faceta.
– Twoja ostatnia – mruczy tamten i spluwa pod nogi.
Nie odprowadzają go salwą śmiechu. Wcale ich to nie bawi, że ludzie znów sobie przypominają o ich istnieniu. Nieświadomych klientów łatwiej skroić.
– Rokita, weź no pogadaj z Borutą – mówi dzieciak. – Właśnie z nim pisałem i proponuje mi piętnaście koła za ten zegarek. Nowy jest wart dwa razy tyle.
– I słusznie, że ci więcej nie daje, bo żeś Ślązaka okradł – odpowiada mężczyzna.
– Ty i te twoje zasady. Kiedyś utopce okradały samych Ślązaków. Zresztą myślę, że by ci duszę odsprzedał, żeby się tylko godki pozbyć.
– Dusze kiepsko stoją. Słonej wody za to nie kupisz, a ja mam ochotę na sushi – śmieje się Rokita.
– Proponujący stawia – podchwytuje Marta.
– Ja?! Mnie się wczoraj klientka wywinęła, a ty żeś gościa tak przydusiła, że sam cię z kluczami do punktu dorabiania wysłał. Widziałeś, młody, mistrza w akcji?
Utopek nie komentuje, tylko patrzy znacząco na biust zmory.
– No dobrze, ja stawiam – mówi dziewczyna. – Ale chodźmy pieszo. Tu jest kilka ładnych budynków po drodze, a ja uwielbiam modernizm.
– Normalnie widać, Zmorka, że ty spod Kielc pochodzisz – żartuje Rokita.
Zaraz jednak obejmuje ją ramieniem, bo dziewczyna wyraźnie się boczy za tę uwagę. Diabeł wygląda jakby włóczył jedną nogą, bo nowe najki uparcie zsuwają mu się z kopyta.
– Ale idziemy do tej knajpy, gdzie jest rzeka wokół baru! – krzyczy utopek, doganiając ich.