
Najtaniej kupisz w:
%
Średnia ocena % ze wszystkich recenzji
Chór zapomnianych głosów
Chór zapomnianych głosów – Remigiusz Mróz
Okręt badawczy „Accipiter” przemierza bezkres kosmicznej próżni, a jego załoga pogrążona jest w głębokiej kriostazie. Nieliczni świadomi są dramatu, który rozgrywa się na pokładzie.
Astrochemik Håkon Lindberg budzi się przedwcześnie z kriogenicznego snu i widzi, jak ginie jeden z ostatnich członków załogi.
Prócz niego rzeź przetrwał tylko nawigator, Dija Udin Alhassan.
Czy to on jest odpowiedzialny za fiasko misji? A może stoi za tym jakaś niewypowiedziana siła? Obca cywilizacja? Nieokreślony byt? Ludzkość podróżuje między gwiazdami, odkrywa miriady światów, ale nigdy nie napotkała żadnych oznak życia.
Chór zapomnianych głosów to SF z tempem właściwym powieściom sensacyjnym, intrygą iście kryminalną i klimatem rodem z horrorów. Zakończenie powinno zaskoczyć nawet najbardziej przewidującego czytelnika.
Autor: Remigiusz Mróz
Tytuł: Chór zapomnianych głosów
Seria: Chór, tom I
Rok I wydania: 2014
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 410
druk: ISBN 978-83-7995-016-4
ePub: ISBN 978-83-7995-017-1
mobi: ISBN: 978-83-7995-018-8
audiobook: ISBN 978-83-7995-063-8
Ceny sugerowane:
oprawa miękka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 39,99 zł
Remigiusz Mróz
Ukończył z wyróżnieniem studia w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie oraz jest doktorantem na tejże uczelni. W jego dorobku literackim znajdują się cztery wydane powieści i szereg artykułów naukowych z dziedziny prawa. Tworzy prozę różnych gatunków – ponad dwadzieścia dotychczas niepublikowanych pozycji oscyluje wokół historii, SF, polityki, horroru, kryminału i sensacji.
Zdobył uznanie cyklem wojennym Parabellum, przedstawiającym konflikt z punktu widzenia Polaków oraz Niemców.
Więcej na www.remigiuszmroz.pl
Najtaniej kupisz w:
Najtaniej kupisz w:
DAJ SIĘ PORWAĆ NA SKRAJ GALAKTYKI!
Chór zapomnianych głosów Remigiusza Mroza brzmi dobrze. Właśnie – brzmi. Od pierwszych słów uderza ładna, gładko płynąca polszczyzna. Taki język kształtuje powieściowy świat w sposób odpowiednio transparentny, sprawiając zarazem przyjemność przy czytaniu. Rzecz niby oczywista, a cieszy.
Jest to niezwykle zaskakująca porcja science fiction, od dziś już wiem, że w tym nurcie mogę się zagłębiać bez. Nie wspominając już o tym, że każdą następną książkę Pana Remigiusza biorę w ciemno. To jest wręcz niebywałe, jak Autor swoją spisaną wyobraźnią jest w stanie przenieść nas do świata, a raczej wszechświata, gdzie wszystko jest dla nas nowe, niezrozumiałe, ale jednocześnie robi to w tak dobry sposób, że przyjmujemy ją, jako coś znanego.
Teraz jednak to się zmieniło. W Chór zapomnianych głosów wsiąkłam i nie mogę się doczekać momentu, kiedy wezmę do ręki drugi tom serii, a wcześniej Kasację. Polecam i – powiem krótko – jaram się jak metro na Politechnice.
Jedna rada dla czytających i dwie uwagi do książki, racjonalna i nieracjonalna. Rada dla czytających jest taka, zarezerwujcie sobie możliwie dużo czasu na książkę, nie chodzi nawet o to, że trudno się oderwać, choć to prawda. Chór zapomnianych głosów należy do tych tytułów, które najlepiej się czyta w dużych kawałkach, czytanie po trochę budzi irytację i nie daje takiej frajdy jakby mogło, ale jeśli siądziecie choć na godzinę, to będzie dobrze.
Remigiusz Mróz między wierszami przekazuje prawdy stare jak świat, które brzmią: ,,Nadzieja zawsze umiera ostatnia” oraz ,,Wytrwałość i miłość sprawiają, że możemy góry przenosić”. Warto o tym pamiętać, zwłaszcza w trudnych chwilach naszej ziemskiej podróży do gwiazd.
O zagładzie i walce o przetrwanie gatunku ludzkiego wśród złowieszczych mieszkańców kosmosu opowiada najnowsza powieść Remigiusza Mroza zatytułowana Chór zapomnianych głosów. Tym razem, autor doskonałych wojennych przygodówek wziął na warsztat klasyczne science fiction i stworzył własną historię, w oparciu o znane i lubiane motywy gatunku. Horror łączy się tu z eksploracją. Przygoda z klasycznym popularno-naukowym podejściem. Bohaterowie odkryją tajemnice wszechświata, skrywane od eonów sekrety, których może lepiej byłoby pozostać nieświadomym.
Spoglądacie czasem w nocne, rozgwieżdżone niebo? Co wtedy czujecie? Strach? Podziw dla jego zorganizowania? Jeśli chodzi o mnie, to z jednej strony czuję zachwyt nad jego pięknem. Odczuwam też swego rodzaju poczucie jedności z całym wszechświatem – w końcu wszystko zbudowane jest z tych samych pierwiastków. Z drugiej strony – pojawia się świadomość, że człowiek jest tylko pyłkiem w tym całym ogromie. Właśnie… ogrom… Czy w tej niewyobrażalnej przestrzeni, przy tej ilości galaktyk, odległościach milionów lat świetnych, naprawdę nie ma nigdzie inteligentnego życia? A jeśli jest – to czy te istoty wiedzą o nas? Jaki byłby ich stosunek do nas – przyjazny czy wrogi? Sięgając po Chór zapomnianych głosów dowiecie się, co o tym wszystkim myśli autor.
Cała powieść może zadowolić wielbicieli gatunku – jest w niej wszystko, za co kocha się fantastykę naukową. Zapewne odbiorcy, którzy już z niejednego pieca chleb jedli, mogą zżymać się, odnajdując znane już im od dawien dawna pomysły. Jednak sprawność wykonania rekompensuje wszelkie wątpliwości i wynagradza w dużym stopniu przyjemny trud lektury.
Przyznaję, że powieść mnie przyjemnie zaskoczyła. Nie aż tak, aby chwalić z entuzjazmem. Ale mimo wszystko czytałem ją dosyć szybko. Narracja jest bardzo sprawna, płynna. Od jednego pomysłu do drugiego. Od zwrotu akcji do kolejnego.
Choć Chór zapomnianych głosów nie porwał mnie tak, jakbym tego chciała, muszę przyznać, że jest to książka dobra. Warto podjąć próbę doczytania jej do końca, bo mniej-więcej w połowie pojawia się punkt, od którego ciekawość czytelnika jest stale podsycana kolejnymi zwrotami akcji. Fabuła, choć na początku się na to nie zapowiadało, niesie w sobie sporo tajemnic, a ich odkrywanie jest naprawdę wielką przyjemnością. Tym, którzy lubią science fiction powieść spodoba się na pewno, a i wśród laików powinny znaleźć się osoby, które ukończą lekturę zadowolone.
A JEŚLI WOLISZ EBOOKI OD KSIĄŻEK...
Chór zapomnianych głosów – Remigiusz Mróz
Fragment powieści
Rozdział 1
1
Håkon Lindberg z trudem złapał oddech, budząc się z kriogenicznego snu. Przez przerażająco długi moment nie wiedział, gdzie się znajduje. Potem uświadomił sobie, że leży w przeszklonej komorze.
Nie powinien się wybudzić, jeszcze nie teraz.
Jak przez mgłę zobaczył pochylającą się nad nim postać. Zamrugał kilkakrotnie, ale obraz pozostał rozmazany. Gdy po szybie zaczęła ściekać krew, Håkon uświadomił sobie, że nikt się nad nim nie pochyla – na osłonie leżało ciało. Strużki czerwonej mazi oplatały szybę jak pajęczyna.
Lindberg wydał z siebie stłumiony krzyk.
Nie powinien tego widzieć. Miał pozostawać w diapauzie, aż okręt osiągnie cel podróży. Nawet w przypadku zagrożenia systemy statku nie powinny przerywać sztucznie indukowanego snu, gdyż astrochemik na nic nie przydałby się podczas kryzysu.
A mimo to był przytomny i z przerażeniem obserwował, jak posoka spływa po kapsule. Po chwili ciało się z niej zsunęło, a Lindberg spróbował się poruszyć. Kończyny ani drgnęły, za to udało mu się językiem wypchnąć z gardła metaliczną rurkę.
Wyświetlacz nad nim nie działał i Håkon nie wiedział, jak długo pozostawał w diapauzie ani co dzieje się na pokładzie. Oświetlenie przeszło w stan alarmowy, rozświetlając mrok czerwonymi, płomienistymi rozbłyskami.
Nagle kolejne ciało z impetem spadło na osłonę kabiny. Zanim się po niej osunęło, Håkonowi wydało się, że rozpoznał insygnia dowódcy. Trudno było jednoznacznie przesądzić – nieszczęśnik miał rozłupaną czaszkę, z której wylewało się mózgowie. Połowa twarzy była zmiażdżona, a obnażone, oblane krwią zęby sprawiały nieludzkie wrażenie.
Lindberg zamknął oczy i poczuł, że się trzęsie. Przemknęło mu przez myśl, że będzie następny.
Zaraz potem uniosła się przesłona komory. Zwłoki spadły na podłogę, a krew zaczęła skapywać na astrochemika. Ten wyrwał rurkę z gardła, zgiął się wpół i zaniósł chrapliwym kaszlem. Obezwładniający szum w głowie sprawiał, że nie mógł pojąć, co dzieje się wokół.
Wyskoczył z komory, zahaczając o jej brzeg. Zwalił się na ziemię, po czym przetoczył kawałek w bok, licząc, że cudem uniknie śmierci. O podniesieniu się nie było mowy. Nie słyszał nic poza ogłuszającym szumem, ale był przekonany, że wokół trwa kakofonia jęków i cierpienia. Nie ulegało wątpliwości, że ISS Accipiter zmierzał ku otchłani, wespół z całą załogą. Otwartą kwestią było, co się wydarzyło.
Gdy szmer ustał, astrochemik nie usłyszał niczego poza nieznajomym, zachrypniętym głosem.
– Przestań się toczyć jak poparzony.
Håkon poczuł, że mężczyzna złapał go za przegub dłoni. Obrócił się i spojrzał na pochylającego się nad nim człowieka. Zamrugał kilkakrotnie i niewyraźnie dostrzegł ogorzałą twarz, płaskie czoło, głęboko osadzone oczy. Nie przypominał sobie tego oblicza, ale nie było to nic nadzwyczajnego – na pokładzie Accipitera znajdowało się kilkuset załogantów. Lindberg znał może dwudziestu.
Próbował wychrypieć pytanie, ale struny głosowe jeszcze nie doszły do siebie po długiej diapauzie.
– Nie szarp się, wszystko jest w porządku – powiedział mężczyzna, patrząc na plakietkę z imieniem i nazwiskiem na kombinezonie astrochemika.
Dopiero wówczas Håkon zaskoczył i zrobił to samo. Dija Udin Alhassan. Kolorystyka jego uniformu świadczyła, że wchodził w skład korpusu nawigatorów. Było ich dziesięciu, góra piętnastu. Sama śmietanka załogi. Nawet nie zapuszczali się do mesy, gdzie podczas pierwszych kilku dni kotłowała się reszta.
– Dija Udin – przedstawił się mężczyzna, spoglądając na swoją plakietkę. Poklepał Håkona po ramieniu, a następnie potoczył wzrokiem wokół. – Makabra – dodał.
Lindberg skinął głową, choć sądził, że to określenie jest niedomówieniem.
Chwilę trwało, nim astrochemik wreszcie dobył głosu.
– Co się stało? – zapytał cicho, starając się podnieść.
– Nie wiem – odparł Alhassan. – Ale cokolwiek to było, wygląda na to, że obaj przeżyliśmy.
– Oby nie jako jedyni.
Dija Udin wzruszył ramionami.
– Szedłem tutaj z drugiej komory kriogenicznej – odezwał się. – Nikogo żywego po drodze nie widziałem.
– Co? – rzucił Lindberg, uświadamiając sobie, że rozmówca musiał zostać wybudzony z diapauzy jako jeden z pierwszych. W przypadku zagrożenia kolejność była jasna – najpierw dowódca i ochrona, potem nawigatorzy, mechanicy i cała reszta. Na końcu astrochemicy i inni badacze, którzy mogli tylko przeszkadzać.
– Co, do kurwy nędzy… – zaczął Håkon, wspierając się o ścianę i próbując wstać.
– Spokojnie.
– Spokojnie? – żachnął się Lindberg. – Rozejrzyj się wokół, człowieku.
Zatoczył ręką krąg, co kosztowało go trochę sił.
– Najważniejsze, że żyjemy – odparł Dija Udin. – Resztą będziemy się martwić, jak będziesz w stanie chodzić. A na razie bezpieczeństwo zapewnia nam to. – Poklepał się po kaburze, którą krzywo umocował do paska. Niewątpliwie po drodze zahaczył o zbrojownię, zabierając z niej służbową berettę.
Håkon z trudem oparł się plecami o ścianę i omiótł wzrokiem pomieszczenie. Znajdowała się tu co najmniej setka komór do diapauzy, wszystkie ustawione były w równych rzędach, jak mogiły na cmentarzu. Żadna nie przetrwała hekatomby. Z niektórych załoganci zdążyli wyjść, reszta zginęła w środku. Podłoga spływała krwią i wnętrznościami, w powietrzu unosił się smród ekskrementów.
– Podobno te osłony miały być nie do przebicia – powiedział Alhassan. – Ale najwyraźniej ktoś znalazł sposób.
– Obcy?
Dija Udin zaśmiał się pod nosem.
– Jesteś jednym z tych, którzy wierzą w inne cywilizacje, co? – zapytał, znów klepiąc Lindberga po ramieniu. Sprawiał wrażenie, jakby był w zupełnie innym świecie. – No tak, naukowiec. W Europlanet wszyscy chyba wierzycie w…
– To nie kwestia wiary, tylko prawdopodobieństwa – uciął Håkon, nie mając ochoty na płonne rozważania. Z trudem przełknął ślinę, uzmysławiając sobie, że większość rozbebeszonych ciał wokół to w istocie jego znajomi, inni pracownicy Europlanet.
– Będziesz rzucał freski? – zapytał Alhassan.
– Co?
– Będziesz rzygać? Wyglądasz, jakby ci podchodziło.
– Nie – odparł Lindberg, patrząc na rozłupaną czaszkę dowódcy, który chwilę wcześniej osunął się na jego komorę. – Dlaczego on tu jest?
Dija Udin obrócił się w kierunku przełożonego.
– Przecież w tej kabinie byliśmy tylko my, Europlanet wynajął ją specjalnie…
– Bo byliście wybudzani jako ostatni – odparł Alhassan, również opierając się przy ścianie. – Dowódca musiał uznać, że to ostatnie miejsce, gdzie spotka kogoś żywego.
Håkon potrząsnął głową.
– Opowiedz mi, co się stało. Od początku do końca. Byłeś przecież na mostku, prawda?
– Nie – odparł nawigator, wpijając wzrok w mrugające na czerwono oświetlenie. Wziął głęboki oddech. – Coś musiało nawalić. Obudziłem się jako jeden z ostatnich.
Astrochemik spojrzał na ciało kapitana, zastanawiając się, jaka broń mogła rozpłatać mu czaszkę w ten sposób. Z pewnością nie beretta jego rozmówcy, ale mógł przecież użyć czegoś o większym kalibrze. Zbrojownia stała przed nim otworem.
– Kto to zrobił? Jak… dlaczego? – zaczął mamrotać naukowiec.
– Wszystkiego się dowiemy, zapewniam cię.
Håkon spojrzał na swojego towarzysza.
– Czego więcej byś chciał? – żachnął się Dija Udin. – Nie mam żadnych odpowiedzi. Po drodze wszędzie widziałem takie same obrazki jak tutaj.
– Ktoś nas zaatakował? – zapytał Lindberg.
– Słuchasz mnie w ogóle?
– Obca cywilizacja? Nawiązaliśmy…
Alhassan obrócił się powoli do astrochemika, a następnie przywalił mu z otwartej dłoni. Håkon potrząsnął głową, ale nawet się nie odsunął. Uświadomił sobie, że jego instynkt samozachowawczy szwankuje.
– Jak odzyskasz siły, pójdziemy na mostek – powiedział Dija Udin.
– Ale…
– Mam cię strzelić jeszcze raz? Bo mogę tak bez końca.
Lindberg spojrzał na otwarty właz do korytarza. Jego umysł powoli zaskakiwał na odpowiednie tory.
– Ktokolwiek to zrobił…
– Albo cokolwiek – zauważył Alhassan.
– Może nadal tu być, czyhać gdzieś na nas – dokończył Håkon. – Dowódca padł na moment przed tym, jak otworzyłeś moją kabinę.
Dija Udin spojrzał na rozmówcę i przez moment trwał w bezruchu. Potrząsnął głową, po czym podniósł broń poległego dowódcy i wsadził ją naukowcowi w rękę.
Lindberg zważył berettę w dłoni. Wprawdzie nie umiał się nią posługiwać, ale przypuszczał, że nie będzie miało to żadnego znaczenia. Cokolwiek wyrżnęło całą załogę w pień, poradzi sobie także z dwoma niedobitkami. O ile to nie sam Alhassan sprowadził na Accipitera zagładę.
2
Odczekali dobry kwadrans, wbijając wzrok w otwartą śluzę po drugiej stronie pomieszczenia i czekając. Nic się nie pojawiło, z korytarza nie doszły ich żadne dźwięki. Oświetlenie alarmowe nadal wypełniało wnętrze Accipitera czerwonym blaskiem.
– Trzeba się ruszyć – powiedział Dija Udin. – Proponuję zacząć od mostka. Ryba zawsze psuje się od głowy, ale w ISS-ach najdłużej wytrzymuje właśnie łeb.
Håkon skinął głową. Na tym etapie był gotów zrobić wszystko, byleby dowiedzieć się, co wydarzyło się na pokładzie. Nawet, jeśli miałby połączyć siły z tym, który ich wszystkich pomordował.
– Idziesz?
– Tak – odparł Lindberg.
Ruszyli w kierunku wyjścia, powoli i ostrożnie.
– Skąd w ogóle jesteś?
– Europlanet.
– Tyle widzę. Miałem na myśli to, gdzie się urodziłeś, wychowałeś, pierwszy raz zanurzyłeś się w kobiece włości. Chyba, że wolisz facetów? Z naukowcami nigdy nie wiadomo.
Wyszli na korytarz. Alhassan omiótł go wzrokiem, trzymając palec na spuście beretty.
– No? – ponaglił Håkona.
– Federacja Skandynawska.
– Szwecja? Norwegia? – dopytał Dija Udin, gdy ruszyli w kierunku jednej z wind.
– Federacja.
– Oho, widzę, żeś unionista. W porządku, wybacz, że pytałem.
Lindberg zbył tę uwagę milczeniem, nie mając ochoty wdawać się w polityczne memłanie.
Mijali całe stosy trupów. Wszystkie w nienaturalnych, wykręconych pozach, z cierpieniem zastygłym na twarzach. Jakby śmierć była niewystarczająca. Jakby ktoś zadbał o pośmiertną udrękę.
– Truchło na truchle – zauważył Alhassan.
– Co?
– Tylko mówię. Chcę nawiązać rozmowę. Wymianę myśli.
– Jesteś nienormalny, człowieku? – zapytał astrochemik, patrząc na towarzysza niedoli. Naraz jednak uświadomił sobie, że lepiej będzie, jeśli skupi się na korytarzu i stosach martwych załogantów. Gdzieś pośród nich mógł znajdować się ktoś, kto cudem ocalał.
– Chciałem po prostu pogadać.
– Mhm – mruknął Håkon.
– Poza tym zastanawiam się, co mogło ich tak rozbebeszyć – ciągnął dalej Dija Udin. – Nie wygląda mi to na robotę wykonaną ludzką ręką.
– Mówisz z doświadczenia?
Alhassan zatrzymał się i obrócił do swojego towarzysza.
– Rozumiem, że jesteś w szoku – zaczął. – I może ci się wydawać, że jako jedyny ocalały, miałem z tym coś wspólnego. Ale ja mogę to samo powiedzieć o tobie.
– Niezupełnie. Ty znalazłeś mnie w komorze.
– Mogłeś do niej wskoczyć zaraz po tym, jak wyrżnąłeś całą załogę.
– Sam otworzyłeś kapsułę. Widziałeś, że byłem w diapauzie.
– Mogłeś udawać.
Przez moment patrzyli sobie prosto w oczy. Żaden z nich nie miał ochoty ciągnąć dalej tej rozmowy, ale Håkon przypuszczał, że jeszcze nieraz do niej wrócą. O ile przeżyją na tyle długo.
Astrochemik odchrząknął i wskazał korytarz prowadzący do windy.
– Idziemy? – zapytał.
Alhassan skinął głową. Ruszyli, lawirując pomiędzy ciałami. Część była tak zmasakrowana, że nie sposób było rozpoznać twarzy. Ludzkie wnętrzności pokryły ściany, w niektórych miejscach przesłoniły boczne oświetlenie.
– Można się uczyć anatomii – zauważył Dija Udin. – Tam jelita, tu nerka…
Håkonowi zrobiło się niedobrze. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby ktoś wpuścił tutaj wściekłą, nieposkromioną bestię.
– Wszystkiego się dowiemy na mostku – dodał Dija Udin. Skandynaw nadal nie odpowiadał, więc powtórzył to jeszcze raz. Po chwili dał za wygraną. Obserwowali rozpłatane ciała i czuli, że śmierć podąża tuż za nimi.
Weszli do niewielkiej, czteroosobowej windy.
– Będzie działać? – zapytał Alhassan.
– Skąd mam wiedzieć?
– Jesteś naukowcem, nie?
– Astrochemikiem, nie specjalistą od wind.
– Jeden pies.
Håkon przesunął palcem po wyświetlaczu ściennym. Aktywował się, ale winda ani drgnęła. Na ekranie pojawiła się informacja, że systemy statku przeszły w tryb oszczędzania energii.
– Nie pojedziemy – powiedział Lindberg.
– Po co to ustrojstwo się, kurwa, włączyło?
– Samo się nie włączyło – odparł Håkon. – W sytuacji zagrożenia aktywuje się szereg systemów, ale nie oszczędzanie energii.
– A jednak coś wiesz. Nie masz całkiem pustego czerepa.
– Znam procedury awaryjne, to wszystko.
– Po jaką cholerę?
– To mój pierwszy lot. Wolałem…
– To twój pierwszy raz w przestrzeni? – Alhassan zaniósł się śmiechem, klepiąc Lindberga po plecach. – W takim razie gratuluję. Straciłeś dziewictwo z niezłą pompą.
Håkon wyszedł z windy i rozejrzał się. Wyobraził sobie dowódcę, który musiał biec tym korytarzem nie dalej jak dwa kwadranse temu. Zaraz za nim musiał pędzić Dija Udin – wszak od momentu, gdy Lindberg zobaczył trupa na komorze, do momentu, gdy uniosła się osłona, minęło ledwie okamgnienie. A droga z windy była tylko jedna.
Sukinsyn go gonił. Nie było innej możliwości.
Na razie astrochemik postanowił zatrzymać to przemyślenie dla siebie.
– Którędy dotarłeś na ten pokład? – zapytał, gdy Dija Udin wychynął na korytarz.
– Następną windą.
Przeszli kawałek, ale i ona nie działała. Alhassan wzruszył ramionami, po czym zabrał się za odmontowywanie klapy w suficie. Po chwili zrezygnował.
– Nie da rady, siedzi twardo – powiedział. – Pewnie to jakieś środki bezpieczeństwa. Konstruktor nie chciał, żeby królowa obcych dostała się do szybu, czy co tam wymyślacie sobie w tych swoich science fiction.
Håkon spuścił na to zasłonę miłosierdzia.
– Wcześniej działała – zarzekł się Dija Udin. – Jest inna droga?
– Nie wiem.
– Jako osoba żywo zainteresowana sytuacjami kryzysowymi, powinieneś to wiedzieć.
Lindberg sięgnął pamięcią do specyfikacji ISS Accipitera. Przed wylotem spędził kilka wieczorów przeglądając plany pokładów, ale nie analizował ich na tyle skrupulatnie, by pamiętać rozkład szybów ratunkowych. Zresztą nie wiedziałby nawet, jak otworzyć jeden z nich.
– Trudno – zawyrokował Alhassan. – Będziemy poruszać się po omacku, póki nie trafimy na występ w ścianie sugerujący, że…
– Włazy do szybów zostały tak skonstruowane, by nikt niepowołany ich nie znalazł – wtrącił Lindberg. – Względy bezpieczeństwa.
Pozwolił sobie na blady uśmiech, poniewczasie mitygując się, że nie powinien tak odnosić się do człowieka, który mógł wybić całą załogę.
– W takim razie co proponujesz, naukowcu?
– Myślę, że…
– Niech mnie chuj – przerwał mu Dija Udin. – Która godzina?
Håkon rzucił okiem na emanujący czerwienią wyświetlacz obok. Po piątej czasu Zulu. Wskazał go towarzyszowi, a ten natychmiast rozejrzał się wokół, jakby starał się umiejscowić względem jakiegoś abstrakcyjnego punktu.
Zaklął jeszcze kilka razy pod nosem, a potem uniósł otwarte dłonie na wysokość głowy, jednocześnie ją pochylając.
– Allahu akbar. – Skrzyżował ręce na piersi, a potem znów je uniósł. – Allahu akbar. Allahu akbar. Allahu akbar. Aszhadu an la Ilaha Illal-lah.
Håkon obserwował to z rosnącą konsternacją, podczas gdy jego towarzysz powtarzał tekst modlitwy, a po chwili padł na ziemię i zaczął wykonywać czołobitne pokłony. Skandynaw rozejrzał się wokół, przełykając ślinę.
– Aszhadu anna Muhammadan Rasulullah.
Lindberg przypuszczał, że nawet jeśli załoga nie zdołała nadać sygnału alarmowego, musiały to zrobić systemy Accipitera. Mimo że znajdowali się wiele parseków od Układu Słonecznego, ansibl sprawdzał się bezbłędnie. Problemem nie była komunikacja, a to, jak wysyłać człowieka w kosmos z prędkością większą niż światło.
– Allahu akbar. La Ilaha illal-lah.
Podczas gdy Alhassan zawodził w najlepsze, Håkon podjął decyzję. Było kilka możliwości działania, z czego tylko jedna zdawała się być dobra. Nie była bezpieczna, ale dzięki niej przynajmniej istniała szansa, by dostać się na mostek.
Poczekał, aż muzułmanin zakończy modły, przyglądając się temu z zaciekawieniem. Po raz pierwszy widział człowieka zmawiającego modlitwę. Takie rzeczy stanowiły tabu – i od kilku dekad było nie do pomyślenia, by ktokolwiek spoza wspólnoty obserwował jej praktyki religijne.
W końcu Dija Udin wyrecytował cały tekst i podniósł się z podłogi.
– Koniec? – zapytał Lindberg.
– Opuściłem sobie tym razem suplikacje. Normalnie odmawiam trzy ostatnie sury i trzy razy astagfirullah. No, ale normalnie też się obmywam, co w tej sytuacji byłoby problematyczne.
Alhassan omiótł wzrokiem korytarz i wypatrzywszy niewielką torbę, sięgnął po nią.
– Trzeba zacząć zbierać zapasy – powiedział, po czym przekonał się, że jest pusta. – Wpadłeś na to, jak dostać się na mostek i znaleźć odpowiedzi na kilka pytań?
– Mniej więcej.
Dija Udin spojrzał na astrochemika pytająco, odrzucając torbę i łowiąc spojrzeniem kolejne znalezisko.
– To znaczy? – dopytał.
– Nie znajdziemy żadnego włazu, to jasne. Nie wyjdziemy też z wind do szybu.
– Ano nie, jak pokazuje praktyka.
– Ale możemy opuścić statek.
– Co? – zapytał nawigator, zrywając podręczną saszetkę z ramienia jakiegoś trupa. Otworzył ją i przejrzał zawartość. Nie znalazłszy nic cennego, umocował ją sobie na przegubie dłoni. – Chcesz skorzystać z kapsuły ratunkowej?
– Nie.
– Więc o co chodzi? – zapytał Dija Udin.
– Włazy zewnętrzne nie są ani ukryte, ani zaryglowane.
– Jednak jesteś mędrcem.
– Wskoczymy w kombinezony i przejdziemy po poszyciu aż do pokładu, z którego…
– Cofam, co powiedziałem.
Håkon znów uśmiechnął się blado. Przez moment patrzyli na siebie niepewnie, po czym muzułmanin skinął głową. Idąc w kierunku najbliższego włazu, przetrząsali wszystkie torby, plecaki i inne podręczne bagaże, na jakie natrafili. Wzbogacili się o kilka sztuk broni, ale nic poza tym. Z kilku strzelano – najwyraźniej bez skutku.
W końcu dotarli do włazu, którego ekipy techniczne używały do napraw. Przeszli przez grodź i znaleźli się w niewielkim, podłużnym pomieszczeniu. Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, ściany się rozsunęły i zobaczyli kilka par kombinezonów.
– A co, jeśli lecimy? – zapytał Alhassan. – Otworzymy właz i zaraz nas wyssie.
– Nie ma znaczenia, czy się poruszamy.
– Nie?
– Nie.
– Kłamiesz, naukowcu. Widzę, że nie masz o tym bladego pojęcia.
– Jestem astrochemikiem. Muszę wiedzieć choć trochę o przestrzeni kosmicznej i próżni. Ty też powinieneś, jako nawigator.
– Gówno prawda. Ja tylko wprowadzam odpowiednie dane.
Dija Udin podszedł do włazu i popukał weń, jakby miało to pomóc w ustaleniu, czy statek się porusza.
– Poza tym włączyło się oszczędzanie energii. Napęd jest jednym z najbardziej energochłonnych elementów, więc…
– Gdybasz sobie, a tu chodzi o nasze życie – uciął muzułmanin.
Håkon spojrzał na swojego towarzysza powątpiewająco, a potem sięgnął po górną partię kombinezonu. Zamknął ją na torsie, po czym włączył osłonę głowy.
– Zaraz będę dekompresować ten luk, więc radzę ci też narzucić coś na siebie.
– Widzę, że humor ci wraca razem z kolorami – odparł Alhassan.
– Po prostu chcę wiedzieć, co się stało.
Ale nie był tego taki pewien. Czasem niewiedza była błogosławieństwem.
3
Nozomi Ellyse siedziała na mostku, przy stanowisku radiooperatora. Dzień pokładowy zaczął się niedawno i miał być kolejnym leniwym epizodem w niekończącej się monotonii podróży.
Gdy tylko odebrała wiadomość z przekaźnika na Alfa Centauri Bb, wiedziała, że będzie inaczej.
Natychmiast odsunęła stojącą na pulpicie kawę, a potem obróciła się przez ramię. Na służbie było tylko kilka osób, mostek świecił pustkami. Dowódca jak zwykle znajdował się w swojej kajucie, stamtąd koordynując działania. Osobliwy typ samotnika. Ostatnim razem Nozomi widziała go, gdy opuszczali suchy dok.
Przesunęła palcem po ekranie i wklepała wiadomość do pierwszego oficera: „Transmisja z α Cen Bb. Priorytet 1”.
Po chwili zastępca dowódcy stanął tuż za nią.
– To pewne? – zapytał.
– Jest potwierdzenie.
Priorytet 1, zarezerwowany dla komunikatów o grożącym statkowi niebezpieczeństwie, nadawano wyłącznie, gdy nie było już innego wyboru. Był to ISS-owy odpowiednik przelękniętego wołania o pomoc.
– Coś jeszcze?
– Czeka transmisja z Ziemi.
– Wrzuć na ekran – odparł pierwszy oficer, przyjmując postawę zasadniczą.
Chwilę trwało, nim ansibl zaskoczył. Na ekranie przed Ellyse pojawił się czarnoskóry mężczyzna w generalskim mundurze, który sprawiał wrażenie, jakby przed momentem wyszedł z najgorszej stypy w swoim życiu.
– Loïc Jaccard, ISS Kennedy – odbębnił formalności pierwszy oficer, salutując.
Nozomi widziała po rozmówcy, że liczył na obecność ich zwierzchnika. Ten jednak w najlepsze… cóż, trudno było stwierdzić, co robi. Do mesy nie zaglądał, nie korzystał z siłowni i nikt nigdy nie widział, by przemierzał korytarze. Od pewnego czasu – a ISS Kennedy przebywał już w przestrzeni dość długo – zaczęły na pokładzie panoszyć się plotki, że pułkownik zasnął na wieki.
– Gdzie dowódca? – zapytał czarnoskóry.
– U siebie, panie generale.
– Trudno. Nie będziemy czekać.
– Tak jest – odparł Loïc.
– Nasłuch na Alfa Centauri odebrał przekaz z Accipitera. Znany wam jest ten statek, majorze?
– Nie.
Generał westchnął.
– Jedna z długofalowych misji badawczo-kolonizacyjnych.
Nozomi kojarzyła Accipitera i dziwiło ją, że przełożony nie zna tego okrętu. Wprawdzie był jedną z kilkudziesięciu jednostek, jakie pół wieku temu opuściły Ziemię, ale oficerowie powinni znać je wszystkie.
– Ara Maxima – dodał generał.
O ile nazw statków można było nie pamiętać, o tyle każdy mieszkaniec Ziemi znał nazwę misji. Miała na celu rozproszenie ludzkości pomiędzy gwiazdami – kilkadziesiąt załóg złożonych ze starannie wyselekcjonowanych ochotników znajdowało się w głębokiej kriostazie, wciąż czekając, aż ich okręty dotrą do celu. Minęło przeszło pięćdziesiąt lat, ale żaden z nich nie osiągnął miejsca przeznaczenia. Accipiter powinien przemierzać kosmos jeszcze przez dobre pół wieku, nim Ziemia cokolwiek od niego usłyszy.
ISS Kennedy był zaś jednostką krótkodystansową. Wprawdzie po rozpoczęciu misji Ara Maxima wszystkie statki zostały wyposażone w komory do diapauzy, ale znajdowało się ich na pokładzie raptem kilkanaście. Mógł realizować długie loty, ale w porównaniu do Accipitera był płotką.
Nozomi przypuszczała jednak, że przekaz od generała nieprzypadkowo trafił właśnie do nich. Wbiła wzrok w naznaczoną zmarszczkami twarz i czekała, aż padnie rozkaz.
– Co to za sygnał, panie generale? – zapytał Loïc Jaccard.
– SOS.
Ellyse spojrzała na majora, a on na nią.
– Napotkali… problem? – wydukał Loïc.
– Nie znam żadnych szczegółów, Jaccard – odparł generał, pocierając czoło. – Dziś o piątej nad ranem otrzymaliśmy ansiblem zautomatyzowany przekaz SOS. Wiemy tyle, że Accipiter dryfuje w odległości szesnastu parseków od Ziemi, niedaleko Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza. Nie jest jasne, dlaczego.
Jaccard przełknął ślinę.
– Załoga została wybudzona? – zapytał.
– Tak. Sygnał świadczył, że diapauza została przerwana. – Rozmówca zrobił pauzę. – I nie chodzi o najwyższych rangą oficerów, a o całą załogę. Wszystkie komory kriogeniczne zostały otwarte. Nie muszę chyba dodawać, że najprawdopodobniej spowodowało to tak wielki spadek mocy, iż ten statek nie będzie w stanie dokończyć misji.
Major pokiwał głową, skubiąc dolną wargę.
– I możesz także domyślić się, że Kennedy ma za zadanie sprawdzić, co się tam stało.
– Tak jest.
– Ile macie komór?
Jaccard spojrzał na Nozomi.
– Piętnaście, panie generale – powiedziała.
– A załogantów?
– Przeszło pięćdziesięciu – odparł Loïc, aktywując mapę nieba na ekranie obok. – Weźmiemy tylko podstawowy personel, resztę zostawimy na najbliższej placówce badawczej.
– Świetnie. Konieczne jest oczywiście podpisanie odpowiednich dokumentów.
– Rozumiem.
– Wchodzą w grę tylko ochotnicy. Nie chcemy obudzić się za sto czy dwieście lat z ręką w nocniku i pozwami o zmuszanie do diapauzy.
– Zadbam o to, generale.
– Jeśli jest możliwość, zadbajcie też o to, by wasz dowódca wybudził się ze swojego własnego snu kriogenicznego.
Oficerowie przez chwilę wymieniali się uwagami, ale Nozomi ich nie słuchała. Wpatrywała się w twarz generała nieprzytomnym wzrokiem. Pięćdziesiąt lat snu? Nigdy nie pisała się na takie mecyje. Kiedy Kennedy dotrze do Accipitera, jej rodzina i znajomi dożyją już swoich dni. Zanim wróci, upłynie kolejne pięćdziesiąt lat – i to tylko z jej perspektywy. Dylatacja czasu sprawi, że na Ziemi minie znacznie więcej. Chyba że w tym czasie ktoś znajdzie sposób poruszania się szybciej od prędkości światła. Ale była to mrzonka, zawsze powtarzana każdemu, kto decydował się na podróż w diapauzie.
– Skontaktujcie się ze mną, jak tylko załatwicie formalności – dodał generał. – Nie muszę mówić, że każda minuta się liczy. Im szybciej wylecicie, tym szybciej dowiemy się, co tam się, do cholery, stało.
– Nie ma z nimi żadnego kontaktu? – zapytał Jaccard.
Ellyse także kołatało się w głowie to pytanie. Nawet jeśli doszło do awarii lub ataku, a cała załoga zginęła, to systemy statku powinny same zaraportować dowództwu o tych wydarzeniach. Misja Ara Maxima była najdroższym przedsięwzięciem w historii ludzkości – i za wszystkie te pieniądze kupiono pewność, że każdy element został dopięty na ostatni guzik. Zabezpieczono wszystko, co było do zabezpieczenia. Zadbano nawet o to, by nie dało się wejść do szybów z windami.
– Kompletny blackout – powiedział generał. – Accipiter nie nadaje.
– Może został zniszczony? Zawsze braliśmy pod uwagę, że zbłąkany kawałek…
– Nie. Ostatni przekaz dowodził, że żaden z systemów nie jest uszkodzony.
– Więc jak to możliwe?
Czarnoskóry pokręcił głową.
– Nie wiem, majorze. I za mojego życia się nie dowiem, bo zanim tam dotrzecie, dawno będą stawiać znicze na moim grobie.
Jaccard skinął głową i uśmiechnął się lekko, jak tego wymagała sytuacja.
– Media będą miały pożywkę – zauważył.
– Nie tylko media. Każdy, kto kiedykolwiek wieszczył istnienie pozaziemskiej cywilizacji, dostanie do ręki kolejny argument na poparcie swoich tez.
Nozomi nie podzielała tych teorii. Przypuszczała jednak, że teraz będzie musiała zrewidować swoje dotychczasowe założenia. Accipiter nie zatrzymał się sam z siebie, a załoga przecież po prostu nie wyparowała.
Ellyse pomyślała, że Jaccard może już liczyć na jednego ochotnika.
4
Otworzywszy śluzę, Håkon wychylił się i złapał za zewnętrzną poręcz. Biegła przez całą długość statku, a co kilka metrów znajdowały się owalne zaczepy, gdzie można było umocować linkę od kombinezonu.
– Pomodliłeś się w intencji tego, żebyśmy przeżyli? – zapytał Lindberg, stawiając pierwszy krok w próżni przestrzeni kosmicznej.
– Uznałem, że na to trochę za późno – odparł Dija Udin.
– Świetnie.
– Za to zadbałem o to, byśmy umarli szybko i bez cierpienia.
Håkon zaczepił się i przeszedł kawałek, trzymając się kurczowo poręczy. Obrócił głowę i przekonał się, że towarzysz podąża tuż za nim. Przemknęło mu przez głowę, że to samo mógł pomyśleć dowódca, gdy pędził po korytarzu.
– Dawaj, dawaj – ponaglił go Alhassan. – Chcę to mieć za sobą jak najszybciej.
– Staram się, ale cały czas z tyłu głowy dzwoni mi sygnał alarmowy, że lepiej byłoby mieć cię przed sobą, niż za.
– Ja nie z tych, kolego. Nie zaatakuję cię od tyłu.
Håkon pokręcił głową, z trudem przełykając ślinę. Odbywał kilkanaście rund szkolenia na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, ale zawsze widział przed sobą Ziemię lub Księżyc. Tutaj była tylko pustka, gdzieniegdzie rozświetlona jaśniejącymi gwiazdami. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdują ani jak daleko od celu okręt przeszedł w dryf.
Lindberg rozglądał się także po to, by upewnić się, że w okolicy nie ma żadnego obcego statku. Z ulgą stwierdził, że – przynajmniej po tej stronie Accipitera – jest tylko pustka.
– Dija Udin.
– No?
– Jesteśmy na wysokości pierwszego pokładu.
– Żadna nowość.
– Podciągnij się na wyższą poręcz i zobacz, co jest po drugiej stronie – powiedział Lindberg, patrząc po kadłubie.
– Nie.
– Trzeba sprawdzić.
– Z tym nie dyskutuję, ale ty nadajesz się bardziej.
– Niby dlaczego?
– Jesteś naukowcem, prawda?
– A ty nawigatorem. Lepiej znasz gwiazdy, powinieneś dokonać triangulacji naszej pozycji na ich podstawie, a potem wyczarować…
– Moment, hola, kolego – uciął Alhassan. – Potrafię obsługiwać systemy nawigacyjne, nie lecieć na oko.
Håkon nie miał zamiaru dłużej się przekomarzać. Zatrzymał się kawałek dalej, w miejscu, gdzie zaczynała się poręcz prowadząca na wyższy poziom. Zaczepił się, a potem podciągnął. Kątem oka widział stan przetwornika tlenu – wszystko było w porządku. Zresztą, nawet gdyby urządzenie nawaliło, miałby dobrych kilka godzin na butli. Nie ma się co spieszyć.
Dotarłszy na grzbiet statku, przekonał się, że Dija Udin podąża tuż za nim. Obaj niemal równocześnie przechylili się na drugą stronę.
– Ożeż, kurwa, w mordę – ocenił Alhassan. – Co to jest?
– Nie wiem. Gwiazda.
– Widzę, że gwiazda, ale jaka?
– Wiem tyle, ile ty – odparł Håkon. – Wygląda, że jest bardziej masywna niż Słońce. Typ widmowy może G3, trochę ciemniejsza od naszej gwiazdy. I sprawia wrażenie większej, ale nie wiem, jak daleko się znajdujemy.
– Widzisz? Jak się postarasz, możesz coś wyłuskać z łepetyny.
– W niczym nam to nie pomaga.
– Przeanalizuj jakieś kąty, wzory, paralaksy, i…
– Nie jestem w stanie stwierdzić niczego ponad to, co już ci powiedziałem – odparł Lindberg, omiatając wzrokiem okolicę. Odetchnął z ulgą, nigdzie nie widząc żadnego statku.
Po chwili jednak dostrzegł co innego.
– Dija Udin.
– Widzę – odparł. – Jesteśmy w jakimś systemie planetarnym.
– Gazowe olbrzymy – powiedział nieobecnym głosem Håkon. – Wielkości Urana, może większe… – dodał, wskazując trzy ciała niebieskie orbitujące wokół gwiazdy.
– Skąd wiesz?
– Widzę przecież.
– Mało widać – odparł Alhassan, mrużąc oczy. – Równie dobrze mogą to być planety podobne Ziemi.
– Jak się przyjrzysz, zobaczysz, że to planety trzeciej klasy w skali Sudarskiego.
– E tam.
– Nie masz pojęcia, co to za skala, co?
– Nie – odparł Dija Udin, obserwując z niepokojem trzy niewielkie punkty.
Håkon czuł, że serce wali mu jak młotem. Wisiał na niewielkim zaczepie w próżni i obserwował obce światy. Zdawały się być na wyciągnięcie ręki.
– Nieprzypadkowo się tu znaleźliśmy – powiedział Alhassan.
– Może i nie.
– Na którejś z tych planet może być życie.
Lindberg obrócił się i spojrzał w kierunku dziobu statku. Najwyższa pora rozwiać nieco wątpliwości, bo tkwienie na kadłubie na niewiele się zda.
– Ktokolwiek nas zaatakował, musiał pochodzić z którejś z tych planet. Albo innej, ukrytej za tą gwiazdą – ciągnął dalej nawigator.
– Uspokój się.
– Jestem kurewsko spokojny.
Håkon przypuszczał, że systemy kombinezonu już poinformowały towarzysza o tym, że jego tętno stało się za wysokie.
– Chodź – powiedział Skandynaw. – Im szybciej znajdziemy się na mostku, tym szybciej okaże się, gdzie jesteśmy. I czy są tu planety o wysokim ESI.
– ESI?
– Skala podobieństwa do Ziemi – bąknął Lindberg. – Rzeczywiście potrafisz tylko obsługiwać system nawigacyjny, co?
– Mam jeszcze inne talenty – odparł Dija Udin, kiedy ruszyli w kierunku dziobu. Poruszali się wolno, a wraz z kolejnymi metrami nie było łatwiej. Mimo że obaj trzymali się kurczowo poręczy i przypinali do zaczepów, czuli się niepewnie, jakby zaraz jakiś podmuch miał strącić ich z gzymsu.
W końcu dotarli do jednego z włazów na przodzie statku. Håkon ubezpieczył się na uchwycie przy śluzie i otworzył panel kontrolny. Oryglował właz, a potem otworzyło się przed nimi wejście.
Znów zanurzyli się do wnętrza wypełnionego krwistoczerwonym, migającym światłem. Chwilę później zakończył się proces dekompresji i mogli ściągnąć swoje kombinezony.
Wychynęli ostrożnie na korytarz, trzymając beretty w gotowości.
– Czysto – szepnął Alhassan.
Ruszyli w kierunku mostka, obserwując pobitewny widok. Podobnie jak na poprzednim pokładzie, tak i tutaj trup ścielił się gęsto. Podłoga spłynęła wnętrznościami, krwią i fekaliami. W powietrzu unosił się smród, z którym nie radziły sobie systemy wentylacyjne.
Śluza na pokład dowódczy była otwarta na oścież. W progu leżał załogant z rozłupaną klatką piersiową. Biel połamanych kości, wystających ze skręconych zwłok, przyprawiła astrochemika o mdłości. Po mundurze wnioskował, że nieszczęśnik nosił stopień chorążego. Lindberg obrócił się przez ramię, słysząc, jak przyspiesza mu oddech. System alarmowy cicho zawodził, prócz tego nie słychać było niczego.
Dija Udin wszedł na mostek, omiatając wzrokiem pomieszczenie.
– Co tu się, kurwa, stało? – zapytał.
Håkonowi również kołatało w głowie to pytanie.
– Nie widać na ścianach żadnych wyładowań – powiedział. – Jeśli w grę wchodziła broń, to napastnicy byli niezwykle precyzyjni… albo posługiwali się nieznaną technologią.
– Albo nie było żadnych napastników – zaoponował Alhassan. – Przynajmniej nie w sensie, który masz na myśli.
– Co w takim razie?
Dija Udin wzruszył ramionami.
– Tylko Allah wie, co czeka na nas pośród gwiazd.
– Z pewnością – odburknął Lindberg, patrząc na przewrócony fotel dowódcy i kilka rozbebeszonych paneli. Wszystko to sprawiało wrażenie, jakby ktoś próbował ręcznie zdemolować mostek.
Håkon odsunął ciało leżące na fotelu pierwszego oficera, a potem pochylił się nad panelem w podłokietniku. Obrócił do siebie niewielki wyświetlacz i uruchomił go.
– Nadaliśmy sygnał alarmowy – powiedział.
– Świetnie – odparł Dija Udin. – Niech cała galaktyka wie, że jesteśmy w dupie i czekamy, aż ktoś wepchnie nas głębiej.
– Mam potwierdzenie otrzymania sygnału z odbiornika na Alfa Centauri Bb.
– Czyli Ziemia wie, że mamy przesrane?
– Mhm – mruknął astrochemik. – Ale nasz odbiornik został wyłączony, kiedy system przeszedł w stan oszczędzania energii.
Håkon próbował dojść, dlaczego tak się stało, ale nie był odpowiednio obeznany w systemach. Potrafił poruszać się głównie w aplikacjach Europlanet, zaś program operacyjny ISS-ów znał tylko w stopniu podstawowym.
– Jak długo byliśmy w diapauzie? – zapytał Alhassan, spozierając niepewnie w kierunku otwartego włazu.
– Pięćdziesiąt lat.
– Ożeż, kurwa, w mordę.
– Miałeś spać grubo ponad sto, czym się bulwersujesz?
– Nie wiem – odparł Dija Udin. – Czuję się z tym wszystkim jakoś niepewnie.
Lindberg spojrzał na ciała rozkładające się na mostku. Chętnie przeniósłby je na korytarz, jednak najpierw musiał dowiedzieć się, dlaczego okręt zatrzymał się akurat w tym systemie – i gdzie ów system jest.
5
Oficjalne rozkazy przyszły zaraz po tym, jak generał pożegnał pierwszego oficera ISS Kennedy’ego. Nozomi i Jaccard przejrzeli je pobieżnie, byle tylko uaktywnił się na dole przycisk, który należało wdusić, informując armię, iż zapoznano się z wytycznymi.
– Mogę na ciebie liczyć, Ellyse? – zapytał Loïc.
– Oczywiście, panie majorze.
– Tak po prostu, bez zastanowienia?
– Nie pisałam się na diapauzę, ale nie wyobrażam sobie, że miałabym wysiąść na najbliższej stacji.
Jaccard wypuścił ze świstem powietrze, podpierając plecy rękoma.
– Doceniam to – powiedział. – Skontaktuj się z rodziną… i, wiesz.
Nozomi skinęła głową. Piętnaście komór. Piętnaście osób, które dziś wykonają najtrudniejsze połączenie, jakie przyszło im nawiązać z Ziemią. Niełatwo będzie się pożegnać, ale przecież każdy zdawał sobie sprawę, że może nie wrócić. W taki czy inny sposób, kosmos zabierał już niejednego.
– Ten system… – zaczął Loïc, wskazując na jeden z wyświetlaczy.
– Mi Arae w gwiazdozbiorze Ołtarza.
– Są tam jakieś planety?
– Kilka orbituje wokół żółtego karła, gwiazdy typu widmowego G3IV-V. Temperatura powierzchni prawie sześć tysięcy kelwinów. Paralaksa sześćdziesiąt pięć tysięcznych sekund kątowych wędrówki Ziemi.
– Planety gazowe?
– Nie tylko – odparła Nozomi. – Najbliższa gwieździe planeta ma ESI wynoszące 0,84.
– To prawie jak Ziemia.
– Tak.
– Dlaczego nie była celem podróży? – zapytał major.
– Uznano, że istnieje nikłe prawdopodobieństwo wykrycia śladów życia pozaziemskiego.
– W porządku… – powiedział Loïc bardziej do siebie, niż radiooperatorki. Westchnął, obracając się przez ramię. Omiótł wzrokiem nielicznych oficerów zgromadzonych na mostku. – Wygłoś oświadczenie przez interkom, niech ochotnicy podpiszą oświadczenia, a potem zbiorą się w ładowni numer cztery.
– Poinformować dowódcę?
– Nie, sam to zrobię.
Na moment zamilkli, wpatrując się w wyświetlacz, na którym kilka planet okrążało żółtego karła.
– Myśli pan, że…
– Nie chciałbym gdybać – uciął Jaccard. – Rozkaz jest jasny. Polecieć, sprawdzić sytuację, a potem kontynuować plan Ara Maxima. To jest wartość nadrzędna.
Ellyse nie była przekonana, czy Kennedy będzie w stanie przejąć pałeczkę. Mimo że technologia na jego pokładzie była o kilkadziesiąt lat nowsza od tej na Accipiterze, trudno było wyobrazić sobie, by piętnaścioro załogantów mogło zbadać planetę stanowiącą cel podróży. Załoga Accipitera składała się z egzobiologów, astrofizyków, planetologów, astrochemików, selenologów i innych naukowców. W przypadku Kennedy’ego poleci zapewne tuzin wojskowych i może trzech specjalistów, o ile aż tylu się zgłosi.
– Próbuj nawiązać kontakt – powiedział Loïc, nadal wlepiając wzrok w Mi Arae i jej planety. – Do skutku.
– Tak jest – odparła Nozomi. – Ale dopóki statek nie przełączy się na normalny tryb zużycia energii, ich odbiornik pozostanie wyłączony. Nie nadadzą nic więcej ani nas nie usłyszą.
– Mimo to próbuj.
– Tak jest.
Pierwszy oficer usiadł przy stanowisku obok i nawiązał połączenie z dowódcą. Ellyse włączyła tryb komunikatu pokładowego, po czym beznamiętnym głosem poinformowała załogę o zaistniałej sytuacji. Przypuszczała, że na Kennedym najpierw zapanuje pełna marazmu konsternacja, a potem wybuchną ożywione rozmowy. Wątpiła, by na kontynuowanie misji Accipitera było wielu chętnych. Wprawdzie każdy liczył się z sytuacjami losowymi, które sprawią, że powrót na Ziemię może zająć nawet kilka lat, ale to było co innego. To jednoznacznie przekreślało dotychczasowe życie.
Kiedy wrócą – jeśli wrócą – znajdą się w zupełnie innym świecie. Accipiter opuścił Układ Słoneczny przed kilkudziesięciu laty, a niektórzy już zdążyli zapomnieć, jak nazywał się statek. Za sto lat mało kto będzie pamiętał, że Kennedy wyruszył w misję ratunkową.
Chyba że odkryją coś przełomowego.
– I jak? – rozległ się głos pierwszego oficera, który wyrwał ją z przemyśleń.
Nozomi rzuciła okiem na boczny wyświetlacz. Ze zdziwieniem zobaczyła, ilu ludzi natychmiast pognało do swoich kajut, by przyłożyć kciuk do monitora.
– Mamy kilkadziesiąt podpisanych deklaracji – powiedziała, obracając się do przełożonego.
– Zawsze twierdziłem, że mamy na pokładzie samobójców.
– I najwyraźniej miał pan rację.
– Zgłosili się jacyś uczeni? – zapytał Loïc.
– Kilkunastu – odparła Ellyse, przeglądając listę nazwisk. – Jest też pułkownik.
Jaccard zbył to milczeniem. Nozomi była przekonana, że dowódca skorzysta z okazji, by pozbyć się brzemienia, ale najwyraźniej chciał pokierować Kennedy’ego prosto w nieznane. Dziwny człowiek.
– Panie majorze?
– Myślę.
– Mnie również wydawało się, że pułkownik…
– Pułkownik Reddington może dowodzić tym statkiem tak, jak uzna to za słuszne – uciął pierwszy oficer, ściągając brwi.
– Oczywiście, panie majorze.
– Prześlij dowódcy listę chętnych.
– Tak jest.
– I zacznijmy zastanawiać się nad tym, kogo należałoby ze sobą zabrać – dodał Loïc. – Co to za misja? O jaką planetę chodzi?
– Moment, panie majorze.
Ellyse wyświetliła odpowiednią dokumentację, po czym pobieżnie ją przejrzała. Znała ogólny zarys Ara Maxima, ale daleko temu było do pogłębionej wiedzy na temat każdej misji. Lepiej orientowali się w tym astrofizycy i kosmolodzy, względnie dziennikarze śledzący postępy poszczególnych jednostek.
– Planeta to Krauss-deGrasse-7c. Odkryta przeszło osiemdziesiąt lat temu przez teleskop, od którego wzięła nazwę. Jedna z dwóch superziem w układzie, w samym środku ekosfery.
– Gdzie się znajduje?
– W konstelacji Oriona, ponad sto dwadzieścia lat świetlnych od nas.
– Gwiazda?
– Krauss-deGrasse-7, pomarańczowy karzeł. Typ widmowy K2V, chłodniejsza od Słońca. Na powierzchni temperatura wynosi niecałe pięć tysięcy kelwinów. Wiek około siedmiu miliardów lat.
– Charakter misji?
– Egzobadawcza. Weryfikacja planety pod względem kolonizacji.
– Na Accipiterze są kolonizatorzy?
– Kilkudziesięciu. Mieli zostać na Krauss-deGrasse-7c, podczas gdy statek wróciłby na Ziemię ze skarbcem próbek. O ile, oczywiście, planeta okazałaby się…
– Tak, tak – uciął Jaccard.
Nie wyglądał na wniebowziętego.
– Czego dowództwo od nas oczekuje? – zapytała Ellyse, świadoma, że pierwszy oficer zapewne dostał oddzielną dokumentację z rozkazami. Od generała usłyszeli jedynie oględne polecenia – to jego sztab miał sformułować konkrety.
Spojrzał na nią z rezerwą, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć.
– Jeśli statek jest sprawny, zabierzemy go na Krauss-deGrasse-7c – powiedział po chwili.
– A Kennedy?
– Z załogą w diapauzie, systemy wszystko załatwią. Wyślemy go z powrotem.
– Panie majorze, z całym szacunkiem…
– Nie chcę tego słuchać.
– A ja i tak zamierzam to powiedzieć – odparła Nozomi.
Jaccard uśmiechnął się blado, więc uznała, że mimo dzielącej ich różnicy w hierarchii, może pozwolić sobie na wygłoszenie obiekcji.
– To naprędce sklecona misja, która nijak…
– Wiem – uciął, unosząc otwartą dłoń. To tyle, jeśli chodzi o wygłaszanie obiekcji. – I masz rację, wszystko dzieje się ad hoc. Ale nie ma czasu do stracenia. Zanim wrócilibyśmy na Ziemię po odpowiednich specjalistów, czy zanim dowództwo wysłałoby inny statek, minąłby rok, może dwa. Jesteśmy najbliżej, Ellyse. Wybór jest prosty.
– Tak, panie majorze, ale…
Nozomi urwała, zobaczywszy, że na jednym z ekranów miga kontrolka informująca o nadchodzącym połączeniu tekstowym. Wpiła weń wzrok, na moment nieruchomiejąc. Czuła, jak krew odpływa jej z twarzy.
– Co jest? – zapytał pierwszy oficer, nachylając się do niej.
– Accipiter – powiedziała, wskazując pomyślną autoryzację kodu weryfikacyjnego statku.
– Włączaj – rzucił Loïc.
6
Ociekając potem, Håkon i Dija Udin wyciągnęli ostatnie zwłoki na korytarz. Systemy wentylacyjne statku ledwo dyszały, generując tylko tyle tlenu, ile było niezbędne do przeżycia. Nie było nawet ich słychać, co sprawiało, że na pokładzie panowała niezdrowa cisza. Nieustanny szum był immanentnym elementem egzystencji w kosmosie. Gdy zanikł, robiło się niepokojąco.
Lindberg otarł czoło, a potem spojrzał na mostek.
– Wypadałoby jeszcze pościerać krew i…
– Tonę gówna – dopowiedział Alhassan.
– Miałem zamiar ująć to bardziej oględnie.
– Słyszałem po tonie głosu. Dlatego ci przerwałem. – Nawigator złapał za otwartą śluzę i przechylił się do środka. – Niesamowite, że tyle tego tkwi w ciele ludzkim, gdy trzymają zwieracze i inne…
– „Niesamowite” to niekoniecznie słowo, którego bym użył.
– Najwyraźniej dysponujemy innymi słownikami.
Lingua universalis nie pozostawiała wiele możliwości opacznego zrozumienia rozmówcy. Od przeszło wieku większość Ziemian posługiwała się powszechnym językiem, choć lokalne dialekty najwyraźniej nie zanikły całkowicie – dowodziła tego modlitwa, którą Håkon miał okazję usłyszeć.
– Zmyjemy to, jak uporamy się z konkretami – dodał Dija Udin. – Ścierwa znikły, więc możemy się tu zabarykadować.
Håkon bez przekonania spojrzał na otwartą śluzę.
– Cokolwiek zabiło ich wszystkich, niespecjalnie przejmowało się grodziami.
– Ale lubię mieć psychiczny komfort.
– Na niewiele się zda.
– Zamkniesz się, kurwa, w końcu?
Lindberg uśmiechnął się pod nosem, a potem za muzułmaninem wszedł na mostek. Zamknęli za sobą śluzę, po czym rozejrzeli się wokół.
– Dobra – zaczął Håkon. – Sprawdźmy, co mamy w gablotach awaryjnych.
Zaczęli otwierać niewielkie szafki tuż przy podłodze, wyciągając z nich wszystko, co znaleźli. Było tu trochę zapasów, kilka odbiorników radiowych, kilkanaście sztuk broni, komunikatory awaryjne, a nawet socjalki – wąskie okulary, które na Ziemi pozwalały korzystać z social media. Lindberg uniósł je na wysokość wzroku, patrząc na towarzysza.
– Po kiego grzyba socjalki w gablocie awaryjnej?
– Nie wiesz? – zdziwił się Alhassan. – Jeden z naszych je przerabiał.
– Na co?
– Wyświetlacz fantomatyczny.
Kilkanaście lat przed wylotem Accipitera urządzenia generujące wirtualną rzeczywistość zostały zdelegalizowane na całej planecie – i właśnie wtedy zaczęła się ich złota era. Gdy tylko stały się towarem zakazanym, zaczęły przyciągać rzesze ludzi. Socjalki były niegroźne – pozwalały wprawdzie śledzić znajomych nawet w niedwuznacznych sytuacjach, ale były niczym w porównaniu z fantomatyką. Håkon nieraz widział ludzi, których zupełnie zniszczyła.
– Co się krzywisz? – spytał Dija Udin.
– Po prostu dziwi mnie, że…
– Nie mów, że jesteś jednym z tych świętoszków.
– Nie jestem. Po prostu dziwi mnie, że ludzie tego jeszcze potrzebują.
– Oczywiście, że potrzebują – żachnął się Alhassan. – I oby potrzebowali jak najdłużej. Wolę, by jakiś degenerat kupił sobie przerobione socjalki i zanurzył się w fantomatycznym tworze, niż chodził po ulicach i polował na bezbronne kobiety. Celem gwałtu, rozumiesz.
– Rozumiem.
– Niech się wyżyje wirtualnie, co komu do tego?
– To, że wzmaga to jego… – Lindberg urwał, widząc, że nadajnik Accipitera ponownie zaczął działać. Astrochemik ściągnął brwi i podszedł do konsoli komunikacyjnej, a potem spojrzał bezradnie na odczyty.
– Co toto jest? – zapytał Dija Udin, wskazując na migającą kontrolkę.
– Nic dobrego.
– Czyli?
– Wygląda na to, że znowu zaczęliśmy nadawać.
– Do kogo? – zapytał nawigator, niepewnie rozglądając się wokół, jakby miało to w czymkolwiek pomóc.
– Sygnał idzie do przekaźnika na Alfa Centauri Bb, a stamtąd na Ziemię.
– I co nadajemy? Znowu SOS?
– Nie sądzę, ale… nie wiem, nie mam pełnego dostępu.
Alhassan spojrzał na niego z dezaprobatą.
– Jesteśmy na mostku, do kurwy nędzy – zauważył. – Skąd masz mieć dostęp, jak nie stąd?
– Nie wiem – odburknął bezwiednie Håkon, starając się zaradzić sytuacji. Komputer pokładowy jednak nie dopuszczał go do systemów komunikacyjnych. – Wygląda na to, że ktokolwiek włączył oszczędzanie energii, teraz uchylił sobie furtkę, by nadać wiadomość.
Przez moment trwali w ciszy, patrząc po sobie. Przeniósłszy wzrok na śluzę prowadzącą do korytarza, nasłuchiwali.
– Myślisz, że przeżył ktoś z załogi? – odezwał się Dija Udin.
– Nie.
– Co?
– Pytałeś, to odpowiadam.
– Dlaczego nie? – zapytał Alhassan, podchodząc do włazu. Szarpnął za rygiel manualny, sprawdzając, czy jest dobrze zamknięty.
– Gdyby to był któryś z naszych, siedziałby na mostku.
– Niekoniecznie – zaoponował Dija Udin. – Może nie uśmiechało mu się kwitnąć w trupiarni. Może zaszył się w jakimś przytulnym kącie w maszynowni. I teraz nadaje stamtąd na Ziemię, żeby przysłali nam jakiś kosmiczny holownik.
– Najszybszy statek będzie tu dopiero za kilkadziesiąt lat. To pewien problem.
– Nie przeczę.
Znów zamilkli, trwając w nerwowym wyczekiwaniu. W końcu Alhassan odchrząknął, a potem odsunął się od włazu.
– Nie ma się co szarpać na zapas – powiedział. – Zajmijmy się naszym obecnym problemem. Gdzie, do cholery, jesteśmy?
– Siadaj przy swoim stanowisku i sam mi to powiedz.
Dija Udin sięgnął do kieszeni, po czym dobył paczki pigułek energetycznych. Łyknął jedną i poczęstował Håkona. Skandynaw pokręcił głową, wychodząc z założenia, że jest już odpowiednio pobudzony na kilkanaście nadchodzących godzin.
Alhassan zasiadł na swoim stanowisku i przeciągnął palcem po ekranie.
– Normalnie takimi rzeczami zajmuje się astrometria – powiedział. – Ja dostaję nazwę celu, wprowadzam ją do komputera, który przetwarza to na współrzędne, a potem tylko…
– Czasem zastanawiam się, do czego w ogóle potrzebny jest nawigator na statku.
– Na przykład do tego, żeby przeżyć wszystkich innych.
– I biadolić.
– Co?
– Narzekać jak stara baba.
– Z tego co pamiętam, to ty jojczysz od samego początku.
– Doszedłem do siebie.
– Tak? Widziałem, jak na mnie patrzyłeś. Teraz masz ten sam wzrok. Jakbyś myślał, że to ja wyrżnąłem wszystkich w pień.
Håkon wzruszył ramionami.
– Srał cię pies, Lindberg.
– Wzajemnie.
– Widzisz przecież, że ktoś nadaje z pokładu. Jeśli kogokolwiek podejrzewać o niecne zamiary, to właśnie jego. Lub ją, bo z tego co pamiętam, mieliśmy tu parytet w załodze.
– Mieliśmy – odparł astrochemik, lustrując szereg wskaźników na ekranie. Nic mu nie mówiły, kompletna czarna magia. Najwyraźniej jednak operowanie systemami nawigacyjnymi wymagało pewnego obycia. Dija Udin również skupił się na monitorze, więc temat umarł śmiercią naturalną.
Po chwili pigułka energetyczna zaczęła działać. Alhassan przez kilkanaście minut pracował, jakby się paliło.
– Nie mogę dokonać triangulacji naszej pozycji – powiedział w końcu. – Dupa zbita.
– Religia nie zabrania ci przypadkiem kląć?
– Dupa nawet nie stała blisko przekleństwa.
– Ale chyba i tak muzułmanin nie powinien?
– Jestem grzeszny – odparł Dija Udin, gasząc wyświetlacz nawigacyjny. – To tyle z mojej strony. Reszta zależy od ciebie.
– Jaka reszta?
– Nie wiem, pogmeraj w systemach, spróbuj coś wyczarować.
Lindberg przez moment zastanawiał się, czy byłby w stanie z nich cokolwiek wygrzebać, choćby najmniejszą informację, strzępek wiedzy. Ostatecznie stwierdził, że nie ma na to szans. Ktokolwiek zadbał o to, by sparaliżować działanie statku, nie był w ciemię bity. Optymistyczne założenie było takie, że to robota członka załogi – tego, który nadawał do Alfa Centauri Bb. O pesymistycznym Håkon wolał nie myśleć.
– Musimy go znaleźć – odezwał się.
– Tego kutasinę, który transmituje?
Skandynaw skinął głową.
– Chcesz znowu robić tournée po kadłubie, to idź sam.
– Najpierw musimy dowiedzieć się, gdzie siedzi nasz dywersant.
– I jak to ustalisz?
– A bo ja wiem?
Popatrzyli po sobie, obaj żałując, że nie trafił im się towarzysz-survivalowiec, ktoś z ochrony albo chociaż z korpusu oficerów. Oddziały oddelegowane z armii do misji Ara Maxima składały się z prawdziwych zawodowców, którzy mieli za zadanie wytrzebić każde zagrożenie, choćby władało bronią niebotycznego kalibru i dysponowało przewagą liczebną.
Teraz ich trupy zaścielały korytarze.
– Zużycie CO2 – odezwał się Håkon. – Gość oddycha, nie?
– Cholera go tam wie.
– Sprawdzimy, gdzie jest zmiana w stężeniu dwutlenku węgla, a namierzymy go.
– Niech będzie – odparł Alhassan. – Bierz się do roboty – dodał, tocząc wzrokiem po mostku. Nie miał bladego pojęcia, gdzie może znajdować się stanowisko astrochemika. Nigdy nie widział żadnego naukowca na pokładzie dowódczym.
Lindberg również się rozejrzał, zdezorientowany. Z pewnością ktoś tutaj odpowiadał za warunki środowiskowe na Accipiterze, trudno było jednak stwierdzić, gdzie mieściło się jego stanowisko. Na mostku było ich kilkanaście, żadne nie było opatrzone jakąkolwiek informacją. Wszędzie znajdowały się zgaszone wyświetlacze i interfejsy do podpięcia zdalnych urządzeń.
– Jesteś tu na co dzień – zauważył astrochemik.
– Niezupełnie. Zmieniamy się, poza tym ledwo wsiadłem na pokład, a poupychali nas do komór. Nie było wiele okazji do zapoznania się z innymi nieszczęśnikami.
Metodą prób i błędów Håkon w końcu zlokalizował odpowiedni panel, a potem zaczął żmudny proces przedzierania się przez systemy statku. W końcu dotarł do kontroli atmosfery.
– Wygląda na to, że wszystko działa jak powinno. Nic nie zostało uszkodzone.
– Tyle wiem sam, skoro mogę wziąć oddech i nie wyzionąć przy tym ducha – odparł Dija Udin. – Mów, gdzie jest największe stężenie CO2.
– Na mostku.
– A oprócz tego?
– Nigdzie – powiedział Lindberg, obracając się do swojego towarzysza. – Na całym statku nie ma nikogo oprócz nas.
7
Przesunąwszy się w bok, Nozomi pozwoliła przełożonemu spojrzeć na krótki przekaz.
– Rah’ma’dul – przeczytał.
Przez moment oboje milczeli, wpatrując się w słowo widniejące na wyświetlaczu. Opadła ich zupełna konsternacja. Mimo ponowienia prośby o kontakt, nikt z Accipitera się nie odezwał. Pojawiało się tylko jedno słowo. Gdy Ellyse wypowiedziała je w myśli, zabrzmiało niepokojąco. Przypuszczała, że nie bez powodu.
– Co to znaczy? – zapytał Loïc.
– Nie mam pojęcia, panie majorze. Poza lingua universalis znam szereg języków, ale nigdy nie spotkałam się z takim wyrażeniem.
– Potrzeba nam jakiegoś lingwisty – odparł, prostując się. – Mamy kogoś na pokładzie?
– Mnie.
Jaccard pokiwał głową. Z zasady radiooperator miał najwięcej do powiedzenia w sprawach językowych i trudno było przypuszczać, by ktokolwiek dysponował większą wiedzą.
– Mimo to roześlij ten przekaz do wszystkich komputerów w sieci.
– Tak jest.
– Może ktoś skojarzy – dodał, po czym zaczął nerwowo skubać dolną wargę. – I wyświetl mi listę wszystkich pasażerów Accipitera. Chcę mieć też narodowości.
Ellyse zaczęła przeglądać wykaz załogantów. Kilkudziesięciu z USA, niemal setka z Unii Europejskiej, trochę z Azji, Afryki, Oceanii. Był tam przekrój ras i nacji z całej planety, nie bez powodu zresztą – Ara Maxima miała także wymiar polityczny.
– Nie ustalimy niczego na tej podstawie – odezwała się.
– Przejrzymy narodowości.
– Rah’ma’dul nie brzmi jak żaden znany język.
– Czy ja wiem? – zastanowił się Jaccard. – Ma w sobie coś z arabskiego, może z jakiegoś dialektu afrykańskiego?
– Przepuściłam od razu przez translator. Żadnych wyników.
– Może nie wyłapał odmiany.
Była taka możliwość, ale tylko teoretyczna. Nozomi sądziła, że ktokolwiek nadał przekaz, nie miał nic wspólnego z ziemskimi dialektami. Nie było to wołanie o pomoc ocalałego załoganta – raczej wiadomość stanowiąca wypowiedzenie wojny.
Przejrzeli listę krajów, z których pochodzili członkowie załogi, po czym zgodnie uznali, że był to czas stracony.
– Nie mam zamiaru się poddać – zadeklarował Loïc. – Chcę wiedzieć, co to znaczy, zanim Kennedy wejdzie w przyświetlną.
– Nie pan jedyny.
– Dowiedz się tego, Ellyse.
– Tak jest.
– Poproś o pomoc, kogo musisz. Wydam odpowiedni rozkaz, jeśli będzie trzeba.
– Rozumiem.
Gdy major się oddalił, Nozomi wzięła głęboki oddech i przez moment się zastanawiała. Wyświetliła listę pasażerów swojego okrętu, a potem zaczęła wyławiać tych, którzy mogliby okazać się przydatni. Był pośród nich jeden historyk, kilku socjobiologów, antropolodzy… i szereg innych uczonych. Poprosiła ich o pomoc przez interkom, nikt jednak nie rozpoznał tego słowa.
Po dwóch godzinach Ellyse dała za wygraną. Wstukała wiadomość do majora, informując, że poniosła fiasko i zaczyna teraz przeglądać listę ochotników, by ustalić, który będzie najprzydatniejszy w kontynuowaniu Ara Maxima.
„Nie ma takiej potrzeby” – odpisał Jaccard. „Reddington dokonał wyboru”.
Niespecjalnie było z czym polemizować. Nozomi odgięła się na krześle i przyjrzała się ekranom przy swoim stanowisku. Po chwili na jednym z nich pojawił się licznik, a cichy dźwięk komputera pokładowego oznajmił, że rozpoczęło się odliczanie. Za czterdzieści pięć minut mieli wyruszać.
Ellyse dostrzegła, że otwiera się śluza na mostek. Po chwili próg przekroczyła Channary Sang, niska Khmerka, która formalnie robiła za szefa ochrony, zaś nieformalnie za największego upierdliwca na pokładzie. Sytuację pogarszał fakt, że Nozomi dzierżyła stopień chorążego, zaś nowoprzybyła porucznika.
Skinęły do siebie, a potem Channary zasiadła na stanowisku obok. Odchrząknęła znacząco, co Ellyse postanowiła zignorować.
– Kiedy wejdziemy do tych pieprzonych kokonów? – odezwała się Sang.
– Mniej więcej dwie godziny po starcie – odparła służbowym tonem Nozomi. – Zazwyczaj tyle zajmuje sprawdzenie wszystkich systemów.
– Jak dla mnie to absurd.
Nie po raz pierwszy Ellyse przekonała się, że Channary szuka okazji, żeby zamienić kilka słów. Niespecjalnie jednak ją to interesowało. Przez moment panowała błoga cisza.
– Ile zajmie nam podróż?
– Około pięćdziesięciu lat, pani porucznik.
– A więc tym bardziej to przedsięwzięcie pozbawione sensu – bąknęła Khmerka. – Zanim tam dolecimy, wszyscy pomrą. O ile już nie pomarli.
– Być może.
– Więc po co się fatygować?
– By kontynuować misję – odparła niechętnie Ellyse. – Ktoś musi doprowadzić Accipitera do celu.
– W porządku, załóżmy, że masz rację – powiedziała Channary, obracając się do rozmówczyni. – Uznajmy, że dowództwo spisało już ludzi na straty, liczy się tylko statek.
Nozomi skinęła głową.
– W takim razie dlaczego tak się spieszyć? Po co wysyłać jednostkę, która nie ma odpowiedniego zaplecza personalnego? Piętnastu ludzi? Niezła armia kolonizacyjna.
– Być może chcą dotrzymać terminu.
Plus minus pięćdziesiąt lat, pomyślała Nozomi.
– Nie kosztem misji, Ellyse. Nie pozwoliliby sobie na to.
Nozomi obróciła się ku Khmerce.
– Więc dlaczego tak się spieszą, pani zdaniem?
– Ty mi powiedz – odparła Sang, wskazując na szereg wyświetlaczy. – Bo przypuszczam, że ma to coś wspólnego z wiadomością, którą otrzymałaś.
– Nie sądzę.
Channary zamilkła, wzruszając ramionami. Przez moment obie wpatrywały się w krótki przekaz z pokładu Accipitera. Ellyse musiała przyznać, że argumenty jej rozmówczyni nie były pozbawione sensu. Jeśli dowództwo chciało uratować statek i misję – a nie załogę – nie było dobrego powodu, by tak się spieszyć. Rok w jedną czy drugą stronę nie robił żadnej różnicy, jeśli wziąć pod uwagę, ile czasu zajmie podróż. Skąd więc ten pośpiech? Nozomi nie mogła znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zaczynała za to coraz bardziej obawiać się, że nie powróci z tej misji.
