Najtaniej kupisz w:
%
Średnia ocena % ze wszystkich recenzji
Malajski Excalibur - Daniel Nogal (fragment 1)
Malajski Excalibur - Daniel Nogal (fragment 2)
Malajski Excalibur – Daniel Nogal
Kuala Lumpur, nieodległa przyszłość. Trwa zimna wojna pomiędzy globalnymi potęgami, czyli Chinami i światem arabskim, stolica Malezji stanowi zaś jedną z głównych aren konfliktu. Owain Llewelyn, specjalista od zdobywania trudno dostępnych informacji, otrzymuje nietypowe zadanie: ma odnaleźć Taming Sari, legendarny malajski artefakt. Przyjmując zlecenie, wplątuje się w grę, w której chodzi już jednak o coś więcej, znacznie więcej, niż tylko o zdobycie pamiątkowego ostrza.
Na planszy pojawiają się kolejni gracze: chiński i kuwejcki wywiad, nigeryjskie i hinduskie gangi, triada oraz tajne stowarzyszenie, które od dawna nie powinno istnieć. Giną ludzie, odżywają uśpione konflikty, w wieloetnicznym malezyjskim kotle zaczyna wrzeć. A to przecież dopiero początek.
Autor: Daniel Nogal
Tytuł: Malajski Excalibur
Rok I wydania: 2015
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 250
Oprawa miękka: ISBN 978-83-7995-019-5
eFormat: ePub/mobi
ePub: ISBN 978-83-7995-020-1
mobi: ISBN: 978-83-7995-021-8
audiobook online: 978-83-7995-185-7
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 34,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
Rocznik 1984. Absolwent częstochowskiego IV LO, o którym śpiewa T.Love, oraz Uniwersytetu Wrocławskiego. Z wykształcenia politolog, z zawodu – najczęściej – dziennikarz, z zamiłowania podróżnik. Zakochany w Azji, a zwłaszcza w gorącej Malezji, gdzie zresztą rozgrywa się akcja jego debiutanckiej powieści.
Miłośnik gier wszelakich (od fabularnych, przez komputerowe, po pokera), amerykańskich seriali oraz ciężkiej muzyki. Przy czym, sięgające pasa włosy ściął dawno temu. Młodość spędził na czytaniu, najbardziej ceniąc sobie opasłe tomiszcza w rodzaju Atlasa Zbuntowanego, jednak pewnego dnia w końcu wyszedł na słońce i mu się spodobało.
A JEŚLI WOLISZ EBOOKI OD KSIĄŻEK...
Malajski Excalibur już od początku trudno było mi zaszufladkować jako konkretny gatunek literacki. Akcja toczy się w niedalekiej przyszłości, jeśli nawet nie współcześnie, bo postępu technicznego nie sposób się tam dopatrzeć; nie widać za bardzo oznak wskazujących na fantasy czy powieść z gatunku magii i miecza, chyba że podepniemy pod to poszukiwany Taming Sari, a za magię uznamy noszony przez głównego bohatera amulet… Co prawda, im dalej z lekturą, tym robi się przyjemniej pod względem elementów fantastycznych, jednak książka pozostaje wyraźnie sensacyjnym kryminałem z mafijnymi porachunkami jako wątkiem głównym. Może to stanowić spore rozczarowanie dla czytelnika, który spodziewał się fantastyki patrząc już choćby na okładkę i tytuł, nie należy więc nastawiać się z góry na powieść pełną czarodziejów czy rycerzy, nawet w wersji przyszłościowej.
Stylistyka w Malajskim Excaliburze nie należy do najłatwiejszych. Winna temu jest pierwszoosobowa narracja, miejscami spłycająca poszczególne wątki, skupiając się na osobistych przeżyciach bohatera zamiast na szerszym kontekście całej sytuacji, w jakiej przyszło mu się znaleźć. Zdecydowanym plusem powieści okazało się precyzyjne domknięcie wszystkich poruszonych zagadnień czytelnik otrzymuje dobrze skrojoną sensację z nielicznymi elementami fantastyki.
Debiutancka powieść Daniela Nogala jest ciekawym połączeniem kilku gatunków literackich, z dominującą sensacją na czele, ale także i fantastyką, kryminałem, książką przygodową, literaturą podróżniczą czy też komedią, w tle. Ta mieszkanka gatunkowa składa się na interesującą powieść o nietuzinkowym i zaskakującym pomyśle na fabule, który to w znacznej mierze został poprawnie wprowadzony w życie, od czasu do czasu sprawiając jedynie wrażenie nie do końca dopracowanego. Niemniej z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, iż jest to debiut jak najbardziej udany, i co najważniejsze – wyróżniający się spośród dziesiątek innych tytułów, które trafiają na półki polskich księgarni.
Sam pomysł na historię jest dobry. Tajemniczy artefakt, międzynarodowa afera, zagrożenie wojną, szczypta nowoczesnych technologii, terroryści, gangi i tajne organizacje, bohater ratujący świat wraz z piękną kobietą u boku – brzmi jak scenariusz większości hollywoodzkich filmów akcji. Autor stosuje wypróbowane motywy – i dobrze, bo skoro sprawdzają się one od dawien dawna w powieściach szpiegowskich, mogły się sprawdzić także w przypadku Malajskiego Excalibura, zwłaszcza, że pokazane z tak egzotycznym tłem nabrały świeżości.
ODWIEDŹ EGZOTYCZNE KRAJE!
Fragment powieści
Rozdział pierwszy
VOODOO
Niebo ciemnieje, czubki Al-Abbas Towers rozbłyskują bielą.
Jeszcze niecałą dekadę temu pięciusetmetrowe bliźniacze wieże nazywały się inaczej, ale gdy saudyjskie konsorcjum wykupiło to, co zostało z firmy Petronas po kryzysie gwinejskim, zmiana nazwy była rzeczą naturalną. To wtedy wszystko nabrało rozpędu, wtedy na dobre rozpoczęła się zimna wojna między dwiema największymi potęgami dwudziestego pierwszego stulecia − między światem arabskim a Chinami. A Kuala Lumpur, ośmiomilionowa metropolia i centrum światowej bankowości, stało się jednym z głównych terenów tej wojny.
Dwa stalowo-szklane giganty wyglądają jak obiekty z innej planety, jak coś z dwudziestowiecznych filmów science fiction. Architektonicznie mają ponoć nawiązywać do tradycji muzułmanów, ja jednak stawiałbym na kosmitów. Kiedy słońce chowa się za horyzontem, a wieże Al-Abbas rozświetlają noc niczym gargantuiczne latarnie, gapię się jak zahipnotyzowany. Nie, nie patrzę na nie po raz pierwszy. Tysięczny raczej. Mieszkam w Kuala Lumpur od lat, a i tak, kiedy tylko mam taką możliwość, wieczorem przychodzę tutaj, do mojego ulubionego irlandzkiego pubu z widokiem na dwa kosmiczne olbrzymy. Tutaj też przyjmuję zleceniodawców.
Odrywam wzrok od wież, sięgam po tablet i okulary. Tak, noszę okulary. Nie cierpię soczewek, zakładam je tylko wówczas, gdy nie ma innego wyjścia. Jasne, wiem, że operacje oczu kosztują dziś grosze i można je zrobić wchodząc do kliniki ot tak, prosto z ulicy. Ale nie lubię szpitali, a jeszcze bardziej nie lubię operacji. No dobrze, po prostu cholernie się ich boję.
Włączam tablet i zaglądam do dzisiejszego „New Straits Timesa”. Pierwsze strony jak zwykle zapełniają relacje z chińskich i hinduskich demonstracji w George Town i Kota Kinabalu. Wiadomości opatrzone są komentarzami polityków, rzecz jasna wyłącznie muzułmańskich. Kilka kiwnięć palcem i już jestem w dziale „Biznes”. Shit, akcje Protona dalej lecą na pysk przez te nowe indyjskie cła. Ech, zachciało mi się gry na giełdzie…
– Monsieur Llewelyn? – słyszę kobiecy głos z wyraźnym francuskim akcentem. Unoszę głowę.
Businesswomen w grafitowym kostiumie, ładna, koło trzydziestki. To znaczy na tyle wygląda − kto wie, ile operacji plastycznych ma za sobą. Duże malachitowe oczy i kręcone włosy do ramion, ufarbowane na brąz z miedzianymi refleksami. Spódnica kończy się na wysokości kolan, dzięki czemu mogę podziwiać łydki, idealnie wyrzeźbione na siłowni, niezwykle wąskie nad kostką. Tak, przyznaję, kręcą mnie u kobiet takie łydki.
Francuzka patrzy na mnie z uśmiechem i udaje, że nie jest zawiedziona. Spójrzmy w oczy prawdzie, robienie dobrego pierwszego wrażenia to nie moja działka. Pięć stóp i sześć cali wzrostu, więc nawet Azjaci są wyżsi ode mnie. Za duży nos, złamany dwa razy, wiecznie podkrążone ślepia i cera blada pomimo lat spędzonych w tropikalnym słońcu. A do tego jeszcze te okulary.
– Oui, c’est moi – odpowiadam w jej języku, wskazując miejsce naprzeciwko. – Et vous, madame?
– Mademoiselle – poprawia, z wystudiowaną paryską gracją siadając na wysokim krześle. – Mademoiselle Lafont.
Wciąż stara się zachować niewzruszoną twarz, jednak w jej malachitowych oczach dostrzegam, że zdobyłem pierwsze punkty.
– Enchanté – uśmiecham się. – Rozmawiajmy po francusku. Wątpię, żeby w tym lokalu ktoś prócz nas znał ten język. Akurat Francuzów nie spotykam w Kuala Lumpur zbyt często. Co wywabiło panią z ojczyzny?
Wzrusza ramionami.
– A jaka przyszłość czekała mnie w najbiedniejszym z islamskich krajów, panie Llewelyn?
Przesadza. Raz, że mahometanie stanowią póki co dopiero połowę populacji jej ojczyzny, a dwa – w Afryce znalazłoby się jeszcze kilka muzułmańskich państw biedniejszych od Francji prezydenta Saada Mesbaha. Ale fakt, na Czarny Kontynent płyną miliardy złotych denarów z kont arabskich inwestorów i srebrne smoki Chińczyków, podczas gdy Europa tonie coraz głębiej w gównie, na marginesie światowej gospodarki i polityki.
– Na pewno przyszłość mniej barwna niż tutaj – odpowiadam. – Jak przypuszczam, nie dowiem się, kto panią przysyła, ale to nic nie szkodzi. Przejdźmy do rzeczy, dobrze?
Kiwa głową i podaje mi pendrive’a.
– Mój pracodawca musi przekonać do współpracy… pewnego polityka. Potrzebujemy czegoś solidnego. Naprawdę solidnego. Wszystkie informacje, jakie mogą się panu przydać, zebraliśmy na tym dysku.
Teraz to ja przytakuję.
– Zakładam, że pani szef zna moje stawki. Ile mam czasu?
– Mało, panie Llewelyn, bardzo mało.
*
Nazywam się Owain Llewelyn, pochodzę z Cardiff i jestem trackerem, jednym z najlepszych w Kuala Lumpur. Nie, nie ma to nic wspólnego z muzyką ani z torrentami. Bardziej z tropieniem czy szukaniem. I z polowaniem. Nie na ludzi, przynajmniej nie dosłownie. Nigdy dotąd nie musiałem nikogo zabić i wolałbym, żeby tak zostało. Ja wyszukuję informacje o ludziach. Potrzebne są kwity na kogoś z konkurencyjnej korporacji? Albo z tej samej, ale z wyższego stanowiska? Ja to załatwię. Wierzyciel chce wiedzieć, co się stało z człowiekiem, który był mu winien milion denarów? Przychodzi do mnie. Biznesmen życzyłby sobie poznać adresy dwóch Murzynów w garniturach, którzy jeżdżą za nim czarnym protonem prevé? Podam mu je na tacy. Przyjmuję zlecenia od prywatnych osób, od korporacji i banków, od partii politycznych i innych gangów. Najczęściej przekazywane przez małomównych pośredników, tak jak i tym razem. Posiadam kontakty tam, gdzie czasem nawet tajne służby nie mają swobody działania: triady, nigeryjska mafia, hinduskie gangi i tak dalej.
Wychodzę z Ferguson’s Pub i idę na podziemną stację RapidKL. Kolejka akurat podjeżdża, więc już dziesięć minut później wysiadam na przystanku przy Chinatown, niedaleko hinduskiej świątyni Sri Mahamariamman. Codziennie mijam ten dziwaczny budynek, wyglądający jak stroma piramida zmontowana z kolorowych figurek – jakby murarze obrobili hurtownię zabawek. Mieszkam przy tej samej ulicy, przy Jalan Tun H. S. Lee, na piętrze kolonialnej kamienicy należącej do starego Chińczyka, pana Yao.
Wprowadziłem się tu zaraz po przylocie do Kuala Lumpur i choć już od dawna stać mnie na coś lepszego, wolę zostać. Dlaczego? Po pierwsze, to samo centrum miasta, a więc wszędzie stąd blisko. Po drugie, niewielu tu policjantów i mało kamer, a dużo ciemnych kątów, w których łatwo zniknąć. No i nigdzie na świecie nie ma lepszego żarcia. Specjały ze wszystkich regionów Chin – od Mongolii Wewnętrznej do Hajnanu, od kurczaka gongbao po char siu z makaronem. A jeśli ktoś woli dania indyjskie, wystarczy krótki spacerek, żeby trafić stąd do krainy placków naan, kolorowych sosów i ryżu podawanego na palmowych liściach. A może malajski satay albo nasi lemak? Coś z kuchni indonezyjskiej? Filipińskiej? Tajskiej? Proszę bardzo! Jest tu nawet bar z pierwszorzędnym sushi, wielki szyld z Shin-chanem widać z daleka.
Wchodzę do mojego małego mieszkania, urządzonego tak skromnie, że nie powstydziłby się go buddyjski asceta. Włączam klimatyzację, żeby przegonić tropikalny zaduch, a potem siadam w wiklinowym fotelu przy biurku ze sklejki. Siedzisko skrzypi pod moim chudym tyłkiem, czekający na blacie laptop mruga zachęcająco zielonym oczkiem. Odpalam go i podłączam pendrive’a panny Lafont. Zobaczmy, nad kim mam popracować.
Gdy na ekranie pojawia się zdjęcie i nazwisko, robię wielkie oczy. Cmokam i odwracam się w kierunku okna, przesłoniętego drewnianymi żaluzjami. Jak ona powiedziała? Pewnego polityka?
Amar Razali. Prezes Stronnictwa Malajskich Liberałów. Choć w ostatnich wyborach jego partia zdobyła tylko sześć procent głosów, to Razali i tak jest jednym z najważniejszych ludzi w państwie. Czemu? No dobrze, czas na krótki wykład z przedmiotu: współczesna scena polityczna Malezji.
Ponad połowę miejsc w parlamencie posiada New Alliance, czyli sojusz Narodowej Organizacji Zjednoczonych Malajów i Partii Islamskiej. Drugą siłą jest Equality Front, to znaczy Towarzystwo Chińskie plus Kongres Indyjski i jakieś nieistotne przystawki. Miejsce trzecie i ostatnie przy parlamentarnym korycie zajmuje Stronnictwo Malajskich Liberałów. Malutkie w porównaniu do wymienionych wcześniej gigantów, jednak wystarczająco duże, by razem z New Alliance zbudować większość dwóch trzecich, potrzebną przy ważniejszych głosowaniach. Razali nie wszedł w koalicję, więc sprawy mają się tak: malajscy nacjonaliści i islamiści chcą coś przepchnąć, muszą przekonać szefa liberałów. Chińczycy i Hindusi pragną coś zablokować, pukają do drzwi Razaliego. Koniec wykładu.
Ciekawe zatem, czy panna Lafont pracuje dla New Alliance, czy raczej dla Equality Front. Ale jeszcze bardziej ciekaw jestem tego, cóż to za głosowanie się zbliża, że któraś ze stron potrzebuje pewniejszej metody niż praktykowane od początku kadencji polityczne przekupstwo.
Prawda jest jednak taka, że nie muszę tego wiedzieć. Ja mam skupić się na czymś innym. I już przed zapoznaniem się z zawartością pendrive’a, doskonale zdaję sobie sprawę, że zadanie będzie piekielne trudne. Gdyby haki na Razaliego leżały na ulicy, już dawno ktoś by je podniósł. Jeśli nie politycy innych ugrupowań, to służby, jeżeli nie oni, to korporacje albo triady. A wszystko wskazuje na to, że szef Stronnictwa Malajskich Liberałów decyzje podejmuje niezależnie i zawsze głosuje tak, jak mu się akurat opłaca, za każdym razem szkodząc komu innemu. Cud, że jeszcze nie przydarzył mu się wypadek, na przykład jego limuzyna nie spadła z mostu ani nie rozbił się helikopter.
To znaczy − żaden tam cud. Amar Razali nie jest przecież idiotą, ma pełną świadomość tego, jakie ryzyko niesie ze sobą gra, w której uczestniczy. I ma fortunę – niestety, zdobytą najwyraźniej legalnie. Głównie za pomocą fabryk pobudowanych najpierw w Etiopii, a potem w kolejnych afrykańskich krajach − jeszcze biedniejszych, takich, w których robotnicy godzili się na niewolniczą pracę w zamian za jeszcze mniejszą miskę ryżu czy co tam się je na Czarnym Lądzie. W każdym razie Razali jest dziś jednym z najbogatszych malajskich przemysłowców. Stać go więc na armię byłych komandosów i agentów specjalnych, dbających o jego bezpieczeństwo dwadzieścia cztery na siedem. I to prędzej on ma haki na innych malezyjskich VIP-ów, niż oni mają na niego. Panna Lafont wysyła mnie na mission impossible.
Wstaję, fotel skrzypi z ulgą. W mieszkaniu jest już przyjemnie chłodno. Idę po macedońskie wino. Po drodze włączam celtycką muzykę, pomaga mi myśleć. Potem wracam do laptopa z butelką i kieliszkiem, nalewam sobie i zaczynam przeglądać zawartość pendrive’a.
*
Festus Ogude. Ze wszystkiego, co przeczytałem, ślęcząc do świtu przed ekranem, tylko te dwa słowa mogą mi się na coś przydać. Według oficjalnej wersji Ogude był przedsiębiorcą, pośrednikiem pomiędzy malajskimi inwestorami a nigeryjskimi wydobywcami cyny. Wersja nieoficjalna jest taka, że był przy okazji jednym z bossów afrykańskiej mafii w Kuala Lumpur. Zginął w wypadku samochodowym siedem lat temu. Wersja nieoficjalna: mafijna egzekucja. Dziesięć lat temu Ogude robił interesy z jedną z firm należących do Razaliego, czas zatem zaczerpnąć z mojego nigeryjskiego źródła.
Z tego, co mi opowiadano, pierwsi Nigeryjczycy pojawili się w Malezji, przede wszystkim w stolicy, już w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Początkowo witano ich z otwartymi ramionami i olbrzymim zaciekawieniem. W końcu większość tubylców nigdy wcześniej nie widziała ludzi o czarnej skórze. Ale po paru latach wszystko się zmieniło. Malajowie zaczęli na ulicy omijać Murzynów szerokim łukiem, przestali wsiadać z nimi do jednej windy. Nawet hinduscy taksówkarze nie chcieli ich już wozić. Skąd ta zmiana? Oszustwa finansowe na olbrzymią skalę, pranie brudnych pieniędzy, przemyt i handel narkotykami, wymuszenia, pobicia i sutenerstwo… Lista obszarów działania nigeryjskich gangów w Malezji jest z roku na rok coraz dłuższa. A szeregi afrykańskiej mafii coraz liczniejsze.
No i jest jeszcze voodoo. Nie, nie robię sobie jaj. Rzucający klątwy na zamówienie murzyńscy czarnoksiężnicy to już od lat malezyjska codzienność. Niektórzy szamani współpracują nawet z gangsterami i przeklinają policjantów. Oczywiście to nie oni przynieśli do Malezji czarna magię. Tubylczych czarowników, do których zwracają się w Kuala Lumpur nawet korporacyjne VIP-y, nie brakuje, ale Nigeryjczycy robią im konkurencję. Ot, i kolejny powód, żeby ich nie lubić.
Ja tam nic do nich nie mam. Ani do Murzynów w ogóle, ani do czarowników. Zresztą, moje najlepsze nigeryjskie źródło to właśnie szaman voodoo, Ideye Mba Okolo, który ma swój czarnoksięski kramik niedaleko od Chinatown.
Kiedy przechodzę przez próg i przedzieram się przez kurtynę rzemieni, rozdzwaniają się wiszące pod sufitem klamoty: metalowe rurki i dzwonki, drewniane kukiełki i inne ustrojstwa, których przeznaczenia nie potrafię odgadnąć. Fetysze, amulety i różdżki leżą też wszędzie dookoła – na brudnej podłodze, na półkach zmontowanych z pudełek po bananach, na ladzie, za którą siedzi szaman, nierzucający się w oczy pośród wszystkich tych pstrokatych gratów.
– Hello, my friend – wita mnie, a w tym jego afrykańskim angielskim brzmi to jak jedno dziwaczne słowo, coś w stylu „elomafren”.
Szczerzy przy tym do mnie swój bollywoodzki uśmiech, który zawdzięcza zarówno murzyńskim genom, jak i hinduskiej stomatologii. Kontrast ze smolistą czernią jego skóry jest uderzający.
Jednak to nie tylko idealne zęby sprawiają, że Ideye nie wygląda na stereotypowego czarownika. Przede wszystkim − nie jest zasuszonym, chudym jak patyk staruszkiem, ale wysportowanym facetem koło czterdziestki. A poza tym, zamiast przepaski biodrowej z zieleniny ma na sobie koszulę w kwiaty i oliwkowe bojówki z wypchanymi kieszeniami. Fakt, nosi na szyi girlandę talizmanów, lecz nie on jeden w Kuala Lumpur.
– Hello – odpowiadam. – Mam sprawę.
– Wiem.
– Skąd? Loa ci powiedziały?
Szaman mruży oczy, udając rozgniewanego moim bluźnierczym poczuciem humoru.
– Nie. Po prostu już od dawna nie przychodziłeś tu, żeby spotkać się ze starym przyjacielem. Zaglądasz do mnie tylko, gdy masz sprawę.
Starym przyjacielem? Serio? Rzeczywiście znamy się… hm, długo i wyświadczaliśmy sobie wzajemnie różne przysługi, jednak nigdy nawet nie spotkaliśmy się poza jego sklepikiem z dewocjonaliami dla kanibali.
– Oj, nie zachowuj się jak baba, Ideye – mówię, rozglądając się po kawałku Afryki w centrum malezyjskiej stolicy. – No dobra, może masz trochę racji. Wybacz. Poprawię się.
Przez kilka sekund patrzy na mnie w milczeniu.
– Powiedzmy, że tym razem ci uwierzę – wzdycha w końcu. – Mów, co cię sprowadza.
– Festus Ogude – odpowiadam od razu.
Ideye unosi brwi, szczerze zdziwiony.
– Festus nie żyje od siedmiu lat. Czego chcesz ode mnie? Żebym przywołał jego ducha?
– A potrafiłbyś? – Uśmiecham się.
– Może – odwzajemnia uśmiech, a ja wcale nie jestem pewien, czy żartuje, czy też naprawdę wierzy, że zdołałby tego dokonać.
– Pomyślę o tym. Jednak póki co, wolałbym namiar na kogoś, kto wie coś o interesach Ogude z firmą Keris Inc.
Szaman kiwa głową. Nie potrafię odczytać z jego twarzy, czy nazwa coś mu mówi.
– Zobaczę, co da się zrobić – odzywa się w końcu. – Przyjdź jutro.
*
Miasto to świat po katastrofie demograficznej – napisał kiedyś pewien mądry facet – a miejski asfalt rodzi jedynie demokratów, biurokratów i dziwki.
Demokracji nie ma na świecie od dawna, o ile w ogóle kiedykolwiek była czymś więcej niż ułudą, idiotyczną fatamorganą dla naiwniaków spragnionych nieosiągalnej równości. Ale biurokratów wciąż mamy na pęczki – ba! – mamy ich więcej niż kiedykolwiek w historii ludzkości. Stukają w klawiatury laptopów w godnych Bizancjum urzędach do spraw każdej pieprzonej bzdury i w szklanych wieżach megakorporacji. Al-Abbas Towers to gargantuiczne mrowiska, pełne tych szarych insektów, podobnych do siebie jakby wszystkich produkowała ta sama fabryka, może gdzieś na północ od Delhi. No i z pewnością nie brakuje nam dziwek. W takim świecie po demograficznej katastrofie, jakim jest dziś Kuala Lumpur, można znaleźć prostytutki w każdym odcieniu, od alabastru po heban. Chyba tylko w Bangkoku jest ich więcej. Skoro tak wygląda stolica muzułmańskiego państwa, to nikt mi nie powie, że z ludzkością wszystko jest w porządku.
Ja nie narzekam, nie użalam się nad sobą, to nie żaden tam Weltschmerz. Ot, stwierdzanie faktów. Po prostu zdaje sobie sprawę z tego, że stłoczenie milionów ludzi w betonowym wiwarium – bo przecież nie w żadnej tam dżungli – prowadzi do aberracji. Naturalnym środowiskiem człowieka są takie na przykład zielone wzgórza Walii, u stóp których rozrzucono malutkie wioski. Ale ja już nawet nie tęsknię za tamtymi zielonymi wzgórzami. Miasto połknęło mnie i, choć nie umiem zrozumieć dlaczego, dobrze mi w jego bebechach, cuchnących dymem i przeciążoną kanalizacją.
– Elomafren! – wołanie wyrywa mnie z zamyślenia. – Przyjdź do naszego nowego salonu masażu!
Angielski identyczny, ale to nie Ideye. Oni wszyscy mówią tak samo.
– No, thanks – odpowiadam naganiaczowi, który wygląda jak młody Bob Marley przebrany za alfonsa z Bronxu.
Idę ulicą czerwonych, a właściwie różowych latarni i walących po oczach neonów: Happy Ending Reflexology, Thai Massage Heaven, Facial Spa Resort, Geisha Wellness. Ale nie przyszedłem tu dla rozrywki. Omijam grupkę australijskich biznesmenów i skręcam w przesmyk między klubami One Night in Bangkok i Big in Japan. Uliczka, na którą trafiam, jest dla kontrastu pusta i ciemna. Jedyny szyld, jaki dostrzegam, nie jest nawet podświetlony. Ot, brudna zielona tablica z czarnym napisem Lagos Bar.
Wchodzę i znów mam wrażenie, że wylądowałem w Afryce. O ile jednak odwiedziny w szamańskim sklepiku kojarzą mi się z familijnym safari, to teraz czuję się jak główne danie na imprezie u Bokassy. W sali siedzi dwudziestu Murzynów, z których połowa nie przejmuje się zakazem posiadania broni i nosi spluwy w widocznym miejscu. Ci bez pistoletów mają noże, a na ścianach, obok dwudziestowiecznych pocztówek ze stolicy Nigerii, wiszą maczety. Wszyscy klienci, a także barman o posturze koszykarskiego centra, gapią się na mnie.
Uśmiecham się. To nie moja pierwsza wizyta tutaj. Jak dotąd zawsze wychodziłem o własnych siłach i liczę na to, że tak będzie i tym razem. Ruszam w kierunku barmana, jednak nim się do niego zbliżę, olbrzym kiwnięciem głowy wskazuje mi schody. Przytakuję i idę w ich stronę.
Na piętrze przez jedyne otwarte drzwi wchodzę do pokoju, w którym stoją trzy okrągłe stoliki. Przy dwóch nie ma nikogo, przy trzecim siedzi brodaty Murzyn w spranym T-shircie z napisem „Tubing in Vang Vieng”. Pali papierosa. Prawdziwego i nielegalnego, a nie to elektroniczne dziadostwo. Przysiadam się i pytam:
– Mister Utaka?
Wypuszcza chmurę białego dymu, którego zapach sprawia, że tęsknię za porzuconym nałogiem, i potwierdza skinieniem głowy.
– Rozumiem – mówię – że jest pan gotów odpowiedzieć na kilka moich pytań.
Zaciąga się, wciąż milcząc, a ja nagle czuję ukłucie w okolicy pępka i rozchodzący się po ciele impuls. Wiem, co to jest. Sukinsyn trafił mnie schowanym pod blatem stunnerem!
Wiem, że zaraz ogarnie mnie to paskudne uczucie spadania w otchłań głęboką jak gardło Sashy Grey.
W bezdenną otchłań.
Spadam.