Marcin Jamiołkowski
Uzależniony od programowania kofeinista, wychowany przez Atari 65 XE i wykarmiony przez magnetofon kasetowy, twierdzi, że pamięta czasy, kiedy gry komputerowe były nadawane przez radio.
Autor serii książek o warszawskim magu – Herbercie Kruku, awanturniczej space-opery pt. Keller oraz kilkunastu opowiadań i drabbli rozsianych po sieci i zbieranych do zbioru opowiadań o nazwie Migawki. Uważa, że drabble mają specyficzny rytm, a on poszukuje najlepszego.
Kiedy nie pisze programów i gier na smartfony, pisze książki i więzi je w szufladach.
Pierwszą książką SF, którą przeczytał był Bal na pięciu księżycach Bohdana Peteckiego. Od tej pory ukochał nie tylko fantastykę, ale i bal – sam nie wie, które woli bardziej.
Okup Krwi – Marcin Jamiołkowski
Herbert wiedzie spokojne życie w jednej z podwarszawskich miejscowości, gdzie nikt nie zna jego mrocznej przeszłości. Nawet przed ukochaną kobietą skrzętnie skrywa kim jest naprawdę. Bycie skromnym krawcem z Podkowy Leśnej jest spełnieniem jego marzeń.
Przeszłość jednak nie pozwala o sobie zapomnieć. Melania zostaje uprowadzona i jej życie zależy tylko od tego czy Herbert zdąży na czas dostarczyć tajemniczą przesyłkę do Warszawy – miasta, od dawna pozbawionego magii, w którym moce Herberta nie działają.
Pokonanie 30 kilometrów w kilka godzin nie wydaje się być wielkim wyzwaniem. Staje się nim jednak, kiedy jego tropem ruszają: magowie, wysłannicy tajemniczego Bractwa Miast, wyznawcy Bazyliszka, najemnicy i policja. Przeszkody piętrzą się na każdym kroku i tylko poznani przypadkowo sojusznicy oraz niespodziewanie budząca się do życia magia stolicy dają szanse na ocalenie ukochanej.
Czasu jest coraz mniej.
Warszawa nie miała do tej pory swojego maga. Teraz już ma! Nazywa się Herbert Kruk.
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 17,99 ZŁ
Informacja o ksiażce
Seria: Herbert Kruk, tom 1
Rok I wydania: 2014
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 210
książka: ISBN 978-83-7995-010-2
ePub: ISBN 978-83-7995-011-9
mobi: ISBN: 978-83-7995-012-6
audiobook online: ISBN: 978-83-7995-072-0
Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 29,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 24,99 zł
Fragment
Dzwonki zabrzęczały cicho, gdy do pracowni wszedł klient, i po chwili ponownie, gdy zamknął za sobą drzwi. Oderwałem wzrok od leżącego przede mną materiału i wbiłem igłę w leżący obok igielnik. Gdy uniosłem głowę, coś strzeliło mi w karku i odruchowo pomasowałem bolące miejsce.
W wejściu stał mężczyzna, rozglądając się niepewnie. Zamrugał kilkakrotnie, przyzwyczajając wzrok do panującego w pracowni półmroku, i obrócił się w moją stronę.
Przemknęła mi przez głowę myśl, że powinienem bardziej dbać o oświetlenie w pracy, bo inaczej skończę w okularach, tak jak mój gość. Ale kiedy mężczyzna ruszył w moją stronę i wszedł w strumień światła padającego z lufcika pod sufitem, zrozumiałem swoją pomyłkę. To nie były okulary tylko monokl.
Obrazu dopełniały szyty na miarę, trzyczęściowy garnitur, melonik i muszka pod szyją. Oraz sumiasty wąs. Podpierał się czarną, smukłą laseczką o zdobionej główce. Krótko mówiąc – osobnik starej daty.
– Witam. – Wyprostowałem się na krześle. – Czym mogę służyć?
Przybyły obrzucił wzrokiem stojący po drugiej stronie stołu taboret – chyba upewniając się, czy jest czysty – po czym rozpiął marynarkę i usiadł.
Zdjął kapelusz i powiesił go na kole pasowym mojej zabytkowej maszyny do szycia, a potem oparł o nią laseczkę.
Zrobiło mi się głupio, że do tej pory nie zainwestowałem w wygodne krzesło dla klientów ani w wieszak. Z drugiej strony – rzadko miewałem klientów.
Mężczyzna odchrząknął dwukrotnie.
– Nazywam się Gerhard Schrödinger – zaczął, a widząc moje uniesione brwi dodał – tak, tak, wiem: kot, pudełko, nieoznaczoność i cała reszta.
Machnął ręką.
– W istocie powinienem był powiedzieć raczej, że tym nazwiskiem się posługuję, dostrzega pan różnicę, prawda? Przydomki i przezwiska to cecha bardzo pospolita w tej… – Zawahał się, potarł brodę i dokończył – w naszej branży.
– Też jest pan krawcem? – zdziwiłem się grzecznie.
Mężczyzna skrzywił się, jakby ugryzł śrut.
– Niech pan nie żartuje. Ja rozumiem, te wszystkie tajemnice, maski i pozory, ale nie mam za dużo czasu i muszę się streszczać.
Przebiegł uważnym spojrzeniem cały mój warsztat – skóry, wykroje, nici, nożyce – i zatrzymał się na swoim meloniku.
– Choć krawiec z pana zapewne znakomity – ciągnął – to ma pan inny, ważniejszy dla mnie talent. – Tu pokazał na stojące za moimi plecami regały z książkami. Bynajmniej nie były to romanse.
Wahałem się przez chwilę, czy kontynuować tę grę w postaci „krawiec‑bibliotekarz”, ale Gerhard spojrzał na mnie z politowaniem, jakby odczytał tę myśl, i zrezygnowałem z westchnieniem.
Zanim jednak się odezwałem, strzeliły czalarmy. Zawsze miałem problem z określeniem warunków brzegowych więc albo odpalały za późno, albo za wcześnie. Aby wyregulować je dokładnie, trzeba uwzględnić słowa kluczowe padające podczas rozmowy, określić nastrój osób w pobliżu, ich zachowanie. Tym razem najsilniejsze z nich walnęły prosto w mojego gościa. Przestraszyłem się – najsilniejsze mogły Gerharda spalić na popiół. Wyobraziłem sobie przez moment zwęglone zwłoki i siebie wrzucającego do rzeki dywan obciążony kamieniami.
Chwilę później strach zmienił się w przerażenie. Mój gość oglądał sobie paznokcie, jakby nic się nie stało. Nic. Moje najsilniejsze czalarmy. Jakby… nic. Opanowałem się. Udało mi się nawet przybrać zbolały wyraz twarzy.
– Przepraszam za ten incydent, panie Gerhardzie. – O dziwo głos mi nawet nie drżał. – Nie wszystko zawsze działa tak, jak się tego sobie życzy.
Schrödinger kiwnął głową, jakby zgadzając się ze mną, ale odniosłem wrażenie, że to tylko grzeczność i że jemu takie przypadki się nie zdarzają.
– Ponieważ tak jak już wspomniałem, spieszy mi się, będę mówił krótko. Reprezentuję pewną osobę, która pragnie przeprowadzić w Warszawie rodzaj konferencji. Spotkania… wiecu, no rozumie pan. – Rozumiałem oczywiście, choć sabat byłby pewnie najwłaściwszym określeniem. Kiwnąłem głową.
Gerhard uśmiechnął się i podkręcił wąsa. Ileż czasu musiał spędzać na jego pielęgnacji? Przypomniał mi się portret cesarza Franciszka Józefa.
– Otóż aby spełnić warunki dostateczne do zainicjowania takiego spotkania – mówił dalej mój gość – niezbędne jest dostarczenie na jego miejsce pewnego artefaktu. Wszyscy lubimy te górnolotne zwroty, prawda? Artefakt – przez chwilę wręcz smakował słowo.
– Chciałbym, aby pan dostarczył go we wskazane miejsce o zadanym czasie. Naturalnie za wynagrodzeniem, które – jestem przekonany – przypadnie panu do gustu.
Schrödinger urwał, wyraźnie oczekując na moją reakcję.
Cholera.
– Wysłanie przesyłki kurierem nie wchodzi w grę? – zapytałem bez przekonania.
Nie raczył mi nawet odpowiedzieć, zabębnił tylko krótko palcami po stole. We wzroku czaiło się znudzenie. Czyli nie. Zamyśliłem się na chwilę i westchnąłem.
– Panie Gerhardzie – zacząłem – Jesteście potężni, zapewne też bogaci, wszystko wskazuje na to, że podjęcie się tego zadania będzie dla mnie korzystne. Ale szczerze mówiąc, coś podpowiada mi, żeby trzymać się od tej roboty z daleka, a ja zwykle ufam swojemu instynktowi. Nie jestem też chłopcem na posyłki i dlatego z przykrością muszę odmówić.
Wyglądało, że moje słowa sprawiły mężczyźnie wyraźną przyjemność, jakby wręcz liczył na taki obrót rzeczy. Uśmiechnął się promiennie, a ciemne oczy zabłysły.
– Nie zapytał pan jeszcze o wynagrodzenie – powiedział.
– Nie jestem zainteresowany – powiedziałem twardo. – Nie ma nic takiego, co mógłby mi pan zaoferować albo co ja chciałbym od pana przyjąć.
– Ależ jest, jest! – Schrödinger aż zaklaskał. – Oferuję oddać panu to, co pan zgubił.
Spojrzałem uważnie na mojego gościa. Był ucieszony jak dziecko, biła z niego radość siedmiolatka, który właśnie dowiedział się, że młodsze dzieci są słabsze i można im dokuczać i zabierać bezkarnie zabawki. Kącik ust drgnął mu nerwowo, jakby powstrzymywał wybuch śmiechu, a w spojrzeniu zapaliło się coś złowieszczego.
Podniósł się nagle i pochylił w moją stronę. Opanowałem odruch, który nakazywał mi się cofnąć, zacisnąłem tylko nerwowo zęby. Owionął mnie zapach tytoniu i wody po goleniu.
Mężczyzna położył coś na blacie, tuż przede mną. Nie widziałem co, bo nie spuszczałem wzroku z jego twarzy, póki nie usiadł z powrotem na taborecie.
– Czy brak kary uzna pan za wystarczającą nagrodę? – zapytał.
Jego głos chrzęścił jak deptane szkło.
Opuściłem wzrok i zobaczyłem czarne, niewielkie pudełko.
Coś we mnie zwinęło się w kłębek i miauknęło przeraźliwie. Bałem się tego, co zobaczę w środku.
Okup krwi to udany debiut, który ze względu na swoje niewielkie rozmiary oferuje czytelnikowi jedynie przedsmak umiejętności autora. Widać, iż Jamiołkowski ma wiele pomysłów na rozwój swojego magicznego świata, a pewne zastosowane przez niego zabiegi fabularne pozwalają mieć nadzieję na jeszcze lepszą od recenzowanego tomu kontynuację. W tym przypadku naprawdę warto poświęcić te kilka godzin na lekturę, gdyż w żadnym wypadku nie będzie to czas zmarnowany.
Przeczytałem wiele debiutów i Okup krwi wpisuje się do grupy tych pozytywnych. Nie frustruje, nie przyczynia się do zachowań autodestrukcyjnych i stanowi przyjemną lekturę wyróżniającą się miejscem akcji – Warszawą. Mimo że nie jest to idealna powieść z gatunku urban fantasy i zdarzają się pewne uchybienia, to spokojnie można po nią sięgnąć bez obawy o zmarnowanie czasu.
Warto także słów kilka poświęcić samej magii, która została ukazana tutaj w bardzo mądry i zaskakujący sposób. Otóż mamy tu do czynienia z czymś na wzór magii technicznej, użytkowej, pomysłowej, innym słowy coś na wzór „magicznego MacGyvera”. Herbert potrafi wyczarować coś z niczego, dosłownie. Podobnie bardzo podobało mi się odwołanie do znanych baśni i podań o Warszawie, których to „magiczne” właściwości odnajdziemy także i w tej współczesnej Warszawie, prezentowanej w niniejszej książce. To już nie tylko kwestia pomysłowości i wyobraźni autora, ale także inteligentnego spojrzenia na to, co oferuje nam polska tradycja baśniowa, a z czego tak rzadko polscy autorzy korzystają. Jestem naprawdę pod bardzo wielkim wrażeniem tej książki i osoby jej autora.
Okup krwi naprawdę dobrze się czyta. Jest sprawnie napisany, akcja wartka, świat skonstruowany precyzyjnie, a główny bohater wyrazisty. Marcin Jamiołkowski gra stereotypami, ale tylko tyle, by czytelnik mógł łatwo wejść w świat. To jest bardzo dobre urban fantasy, a jakby Autor jeszcze popracował nad bohaterami… w każdym razie, jeśli szukacie emocjonującej lektury, to powinniście poczytać.
Jestem Okupem Krwi bardzo pozytywnie zaskoczony. Spodziewałem się raczej średniej jakości czytadła, pełnego debiutanckich błędów, tymczasem dostałem dobrze napisaną, pełną akcji powieść, w której nie brakuje oryginalnych pomysłów. Z przyjemnością sięgnę po kolejne tomy cyklu, mam też nadzieję, że Marcin Jamiołkowski będzie się z książki na książkę rozwijał.
Łatwo z powyższego wywnioskować, że czasu spędzonego przy lekturze Okupu krwi absolutnie nie żałuję. Przeciwnie, znakomicie się bawiłam. I jestem bardzo zadowolona, że opowieść o naszym własnym rodzimym magu ujrzała światło dzienne, bo z powodzeniem może konkurować z innymi cyklami o miejskich czarodziejach. Autor zawiesił sam sobie poprzeczkę dość wysoko i narobił mi apetytu na kolejne tomy. A przecież to debiut!
Zdecydowanie na pochwałę zasługuje kreacja świata stworzonego przez autora. Wzbogacenie znanej nam rzeczywistości o magię nie jest czymś niespotykanym, jednak Marcin Jamiołkowski wpadł na nowatorski sposób wprowadzenia tego elementu. Sposób, w jaki główny bohater rzuca czary, jest przemyślany i naprawdę zaskakujący – nie będę zdradzał konkretów, bo tak naprawdę warto tę książkę przeczytać tylko i wyłącznie dla tej jednej rzeczy. By Was nieco zachęcić do lektury powiem tylko tyle, że popielniczka może być świetną pułapką na karła, a parkometr może pomóc człowiekowi w ucieczce.
To zdecydowanie czarodziej na miarę naszych czasów, taki, który mógłby mieszkać obok nas w bloku i wyglądać jak przeciętny sąsiad. Żadnych lochów czy piwnic z wiszącymi pod sufitem wypchanymi zwierzakami. Żadnego brudu i pajęczyn. I chyba to jest w nim tak pociągające, że pomimo wszystkich swoich niezwykłych talentów nadal pozostaje jednym z nas. A inteligencja i humor tylko dodają mu uroku.