Wojny przestrzeni - Paweł Majka

 Najtaniej kupisz w:

Księgarnia MadBooks.pl

%

Średnia ocena % ze wszystkich recenzji

Darmowy fragment!

Wojny Przestrzeni – Paweł Majka

Krąg zemsty nie ma końca.

Kiedy się mścisz, sprawiasz, że twoim tropem rusza inny mściciel. Nie dzisiaj, nie jutro, ale za rok, za dekadę… na pewno! Niczego nie pamiętamy tak dobrze jak doznanych krzywd. Niczego tak nie pragniemy jak wyrównania rachunków.

Mirosław Kutrzeba zabił już pięciu oprawców. Szósty nadal się przed nim ukrywa, ale nie czeka z założonymi rękoma. Pomagają mu ci, których Kutrzeba skrzywdził, realizując swoją misję.

Konflikt zapoczątkowany wendettą może ponownie sprowadzić na świat kataklizm. Nie przetrwają go ani bogowie, ani ludzie. Nie ma jednak ratunku, gdyż taka jest nieuchronna logika nieskończonego kręgu zemsty.

Po rewelacyjnym „Pokoju Światów”, czas na o wiele lepsze „Wojny Przestrzeni”.
Robert J. Szmidt, autor Samotności Anioła Zagłady, Łatwo być bogiem i Ucieczki z raju

Proza Majki znajduje złoty środek pomiędzy tym, co magiczne a realistyczne – baśń gwiazd oblepia się smarem maszyn, mroczna materia kosmosu przekształca się w czarodziejską tkaninę a tytułowa Przestrzeń przenika przez zwykłe, książkowe karty…
Marcin Podlewski, autor cyklu Głębia

 

Autor: Paweł Majka
Tytuł: Wojny Przestrzeni
Seria: Mitoświat, tom II

Rok I wydania: 2017

Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 664

druk: ISBN 978-83-7995-089-8
ePub: ISBN 978-83-7995-090-4
mobi: ISBN 978-83-7995-091-1
audiobook: ISBN 978-8-3799-5118-5 

Ceny sugerowane:
Oprawa miękka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł

 

Paweł Majka

Zdjęcie autorstwa Wojciecha Kuchty

 

 Paweł Grzegorz Majka

Urodził się w czerwcu 1972 roku w Krakowie i mieszka w nim dotychczas. Dorastał w czasach, kiedy składając papiery na studia należało wypełniać rubrykę: „pochodzenie klasowe”, a słodycze (wyroby czekoladopodobne) i obuwie przydzielano na kartki. Być może książkom było wówczas łatwiej niż dziś, nie musiały wszak konkurować z armią innych rozrywek, możliwe więc, że właśnie dlatego stosunkowo szybko nauczył się czytać na jednym z tomów Tytusa, Romka i A’Tomka. Niedługo później przetrząsając biblioteczkę dziadka w poszukiwaniu książek o muszkieterach i rycerzach (bo takie lubił najbardziej) odkrył Eden Lema. Srebrna (albo biała) smukła rakieta z okładki tej powieści trafiła go prosto w serce. Choć nadal lubił opowieści o podróżnikach i awanturnikach rozmaitych czasów, jego wyobraźnią zawładnęła fantastyka. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że pierwsze opowiadanie, jakie opublikował dzięki zajęciu trzeciego miejsca w konkursie literackim „Świata Młodych” (gazeta młodzieżowa, bardzo popularna m.in. ze względu na fakt zamieszczania na ostatniej stronie komiksów) było opowiadaniem fantastycznym.

Później publikował w pismach i portalach internetowych: „Science Fiction, Fantasy i Horror”, „Fantasy & Science Fiction” (edycja polska), „Nowa Fantastyka Wydanie Specjalne”, „Nowa Fantastyka”, „Czas Fantastyki”, „Fahrenheit”, Esensja, Creatio Fantastica. Jego opowiadania znaleźć można w antologiach: Nowe Idzie, Science Fiction, Kanon Barbarzyńców, Tempus Fugit, Rok po końcu świata. Obecnie najłatwiej znaleźć go na forum Drugi Obieg Fantastyki, gdzie pojawia się pod nickiem „agrafek” oraz na stronie gikz.pl, gdzie pisuje jako „bosman plama”.

Ciągle lubi czytać, choć obecnie książki rywalizują z grami video (przede wszystkim z cRPG) oraz filmami i serialami. Gdyby miał stworzyć listę swoich ulubionych autorów fantastyki z pewnością znaleźliby się na niej: Roger Zelazny, Dan Simmons, Neal Stephenson i Glen Cook. Oraz wielu innych, bo byłaby to długa lista.

Jego debiutancka powieść, Pokój światów, została nominowana do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, a także zdobyła główną Nagrodę im. Jerzego Żuławskiego. Rok później ponownie zdobył Nagrodę im. Jerzego Żuławskiego za powieść Niebiańskie pastwiska.

 

 

 

 

Najtaniej kupisz w:

 

 

 

 

Najtaniej kupisz w:

Księgarnia MadBooks.pl
 logoVirtualo
Publio_logo

NIE MASZ JESZCZE WOJEN PRZESTRZENI?!

MadBooks
Bookiatryk
Smokopolitan
Szortal
Katedra
Poltergeist
Esensja
Polacy nie gęsi
Fantasta.pl

„Wojny przestrzeni” toczą się na ziemi i w kosmosie, w światach odległych o marne sto lat – raz realnych, kiedy indziej namalowanych. Zjawiają się w opowieści Pawła Majki starzy autorzy SF – Zajdel, Snerg, nawet Lem – no i ja, jako fotoreporter. Ale że tak cwany jak w tej książce nigdy nie byłem, jest to bez wątpienia powieść fantastyczna.

Maciej Parowski

A MOŻE CHCESZ WOJNY NA CZYTNIKU LUB TABLECIE W 60 SEKUND?!

Wojny Przestrzeni – Paweł Majka

fragment

Prolog

Rok 2172 starego kalendarza, 220 rok Pokoju, orbita Kallisto

Cała ta historia zaczyna się od pociągu. Tego zgubnego, nieziszczalnego pragnienia, które kazało Adamowi Drygłowi, chorążemu zakontraktowanemu przez Transport Galicyjski, nie odrywać wzroku od obrazu przedstawiającego najpiękniejszą kobietę, jaką widział w krótkim jeszcze życiu. Najpiękniejszą we wszystkich znanych światach, jak uważał.

Patrolowiec OTG „Dorka” zagrał silnikami dziobowymi, by zmniejszyć nieco prędkość, gdy przechodził obok czaszki Tiamat, szczerzącej kły wielkości ośmiotysięczników na tle ciemnej jak zwykle Kallisto, za którą pęczniał dostojnie Jowisz. Kręgosłup smoczycy otaczał księżyc niczym cenny klejnot. Potwór nawet po śmierci pilnował swego. W lodowych kopalniach Kallisto wydobywano fidezynę, która pozostała po śmierci zamordowanego przed dekadami boskiego gada.

W lewym oczodole monumentalnej czaszki Tiamat rozbłysnął wielobarwny komunikat świetlny. To kolonia potomków sekty oddającej bogini cześć dawała znać o swoim istnieniu. Na przywołanie Tiamat zużyto osiem milionów ton pierwiastka cudu: fidezyny, pozyskanej z ofiary prawie miliona zabitych ludzi i innych bytów posiadających dusze. A wszystko tylko po to, by przebudzona bogini wydała bolesny ryk narodzin, a zaraz potem skonała.

Jej ciało rozsypało się w proch, pozostawiając szkielet, który stał się ozdobą lodowego księżyca Jowisza. Niewykorzystana do końca fidezyna spłynęła gorącymi, gęstymi jak lawa strumieniami na Kallisto i wżarła się w lód, zstępując coraz to niżej i niżej, ku ukrytemu pod dwustu metrami zmrożonej skorupy oceanowi. Stygła jednak przez cały czas i nie dotarła do wody.

Lód topniał, a następnie odparowywał w mgnieniu oka. Gigantyczne pióropusze pary wystrzeliły w rzadką atmosferę, przebiły się przez nią i zamarzły na orbicie księżyca, tworząc wokół niego fidezynowo-węglowy pierścień. Nie przetrwał długo, starczyło ledwie kilka ziemskich lat, by jego składowe opadły: a to na powierzchnię Kallisto, a to na otaczający ją szkielet Tiamat.

W kościach bogini wyryto w tym czasie tunele, żebra przebudowano w orbitalny port i przystanie. W czaszce wzniesiono miasto i ulokowano kosmiczną latarnię, nadającą na cały Subukład Jowisza informacje o zmianach zachodzących we wszechświecie, ale też lokalną muzykę i odczytywane przez wykwalifikowanych bardów opowieści. Nikomu nie przeszkadzało, że w latarni, która zwykle jako pierwsza zdobywała informacje o zbliżających się statkach i okrętach, pracowali kultyści Tiamat. Pomimo niepowodzenia wciąż czcili boginię, zdawali sobie jednak sprawę, że ich pierwotny plan poniósł fiasko; nauczyli się zatem chwytać życia wszelkimi sposobami. Nie chciała ich przyjąć żadna z enklaw Układu Słonecznego, toteż zbudowali własne siedlisko w kościanym pierścieniu bogini.

Pierwsze lata po śmierci Tiamat nie były dla nich łatwe. Wiele istot w Układzie Słonecznym wysuwało uzasadnione pretensje wobec ludzi planujących przebudować świat wedle własnych krwawych planów. Z czasem sprawa ucichła. Nie pierwsi to i nie ostatni fanatycy szykowali apokalipsę. Ich klęskę potraktowano jako dowód na niedorzeczność takich starań.

Trafiały się i inne głosy. Tiamatyści głosili, że padli ofiarą spisku. Opowiadano o czarnym okręcie, który wyłonił się z cienia Jowisza w tej samej sekundzie, kiedy Tiamat zaczynała wydawać ryk, roznoszący się po Układzie Słonecznym wbrew mistyce klasycznej fizyki.

Przez zamieszkane przestrzenie przetoczyły się opowieści o statku, za którego sterami stała sama Śmierć.

A być może, powiadali niektórzy, ktoś znacznie gorszy od Śmierci.

Po latach szkielet Tiamat stanowił jedną z atrakcji turystycznych i chorąży Adam Drygieł obiecywał sobie, że tym razem wykorzysta okazję, by zwiedzić świątynie i zamtuzy gnieżdżące się w kościach niespełnionej bogini zagłady. Na razie nawet nie zerkał na majestatyczną czaszkę, której biel przesłaniała połowę ekranów OTG „Dorka”. Zostało mu jeszcze pół godziny wachty na mostku. Na obrazie przedstawiającym wnętrze jednej z komnat Pałacu Łączności Transportu Galicyjskiego w Malowanej Moskwie skupiał się jednak nie po to, by jak najpilniej wypełniać obowiązki łącznościowca dalekiego zasięgu, a dlatego, że tym razem wachta Drygła zbiegła się z dyżurem Mariki.

A w Marikę młody chorąży mógłby się wpatrywać bez końca.

Znał ją od ponad roku i przez cały ten czas zbierał się na odwagę, by zagadać do dziewczyny mniej formalnie. Na drodze do spełnienia tych pragnień stały nie tylko regulaminy floty Transportu Galicyjskiego oraz zapierająca dech w piersiach, onieśmielająca uroda Mariki, ale przede wszystkim fakt, że była ona kobietą namalowaną. To zaś znaczyło, że równie dobrze mogła mieć nieco ponad dziewiętnaście lat, na które wyglądała, jak i dwieście. Jeśli umarła niedawno, jako nastolatka, jej doświadczenie życiowe byłoby zbliżone do doświadczeń Drygła. To z pewnością wiele by ułatwiało. Ale jak flirtować z kobietą, która może pamiętać czasy Kresu?

Faktem, że aby ewentualny związek z Mariką mógł znaleźć spełnienie, Drygieł musiałby dać się namalować, a potem umrzeć, chorąży przejmował się mniej. Podobnie jak drobnym problemem zdobycia fortuny, jaką kosztowało namalowanie portretu przez naznaczonego klątwą szaleńca, zdolnego posługiwać się żywą farbą.

To wszystko stanowiło wyzwania przyszłości. Jeśli tylko Drygieł znajdzie jakiś sposób, by zwrócić na siebie uwagę dziewczyny, reszta jakoś się ułoży.

– Coś nowego, chorąży? – zapytał drugi oficer.

– Żadnych komunikatów, panie poruczniku.

Marika na płótnie skinęła głową, nie patrząc na Drygła. Nic nowego. Nuda.

Choć Transport Galicyjski nie dysponował pełnym monopolem na wykorzystywanie Malowanej Moskwy jako środka łączności, posiadał blisko siedemdziesiąt sześć procent udziału w rynku komunikacyjnym istniejącym wyłącznie na obrazach miasta. To wiele ułatwiało. Zamiast wynajmować domy od malowanych, TG po prostu wykupił od nich cztery kamienice, zlecił połączenie ich korytarzami i w ten sposób stworzył Moskiewski Pałac Łączności TG. Podobno by zapewnić pełną, całodobową obsługę łączy, TG podpisało szereg kontraktów z desperatami, którzy dali się namalować i zabić w zamian za stałą posadę i względną nieśmiertelność malowanych ludzi.

Istniało wiele form łączności, jednak żadna nie mogła równać się z komunikacją zapewnianą przez Malowaną Moskwę. Odkrycie tego stanowiło jeden z sukcesów TG. Nieważne, jak daleko od ziemskich placówek znajdywały się statki TG – czy orbitowały wokół Marsa albo Jowisza, czy zapuszczały się aż w okolice Plutona. Wystarczyło, że na pokładzie każdej z nich zawieszono obraz przedstawiający którąś z komnat Pałacu Łączności, a meldunki płynęły między nimi nawzajem oraz między nimi a centralą na Ziemi w mgnieniu oka. Gdyby Drygieł chciał przekazać jakąś informację na bliźniaczy patrolowiec OTG „Draken”, wystarczyło, by powiedział Marice, o co chodzi. I choć „Draken” patrolował w tej chwili okolice Saturna, Marika po prostu odwróciłaby się do siedzącej przy sąsiednim biurku Krystyny, a ta przekazałaby wiadomość łącznościowcowi na pokładzie docelowego okrętu, na którym odpowiednik Adama wpatrywał się zapewne równie czujnie w obraz przedstawiający to samo wnętrze sali łączności, ukazane z nieco innej perspektywy. Wszystko zajęłoby mniej niż minutę.

Kiedy w innych flotach męczono się, używając powolnych fal radiowych, korzystano z nieco szybszych demonów-posłańców albo znacznym wysiłkiem uruchamiano umiarkowanie stabilne magiczne portale, Drygieł i inni oficerowie łączności TG po prostu rozmawiali z pięknymi kobietami, dla których kosmiczne odległości nic nie znaczyły, ponieważ istotne były dla nich wyłącznie wymiary Malowanej Moskwy.

– Niedługo kończę wachtę – zdobył się wreszcie na odwagę Drygieł.

Marika skinęła wdzięcznie głową, przyjmując informację do wiadomości.

– Widziała pani kiedyś Tiamat? – zagaił nieregulaminowo chorąży. – Niezwykły widok. W samej czaszce zmieściłoby się pewnie i dziesięć krążowników, a…

– Dziękuję, posiadam te dane – przerwała mu.

Nic w jej tonie nie wskazywało na zainteresowanie Adamem, jednak młodzieniec nie zamierzał się poddawać. Niejeden raz przyglądał się zazdrośnie, jak oficerowie floty nie tyle starali się o względy kobiet, co brali szturmem dziewczyny w każdym porcie, do którego zawijała OTG „Dorka”.

Co gorsza, Petyr Hoygren, z którym Drygieł dzielił kajutę, zbyt długo już nabijał się z nieśmiałego kolegi. Hoygren, choć nie śmiał rywalizować z oficerami, należał do tego typu mężczyzn, którzy nie przyjmują odmowy, obdarowanych w dodatku tym dziwnym rodzajem drapieżnego uroku, który sprawiał, że odmów zwykle nie doświadczał. Ciągał za sobą Drygła po portowych tawernach, przedstawiał go a to wytatuowanym od stóp do głów mechaniczkom, a to eleganckim sekretarkom kierowników niższego stopnia, a nawet upiorzycom oraz legalnym bądź nielicencjonowanym sukkubom. Żadne z jego starań nie przynosiły jednak rezultatów i rozeźlony nie na żarty Hoygren zapytał w końcu Drygła wprost, czy ten nie woli facetów, skoro nie podniecają go ani dziewczyny pełne życia, ani nieumarłe czy choćby ożywione.

Wtedy właśnie zaczerwieniony po końcówki uszu chorąży wyznał mu, że odmawia portowym księżniczkom, ponieważ oddał serce jedynej wybrance.

– Znam ją? Kiedy się hajtacie, ty cicha wodo, ty?

Bardziej niż informacja, że chodzi o dziewczynę namalowaną, rozbawił Hoygrena fakt, że Marika pozostawała nieświadoma Drygłowego afektu.

– Koniec z tym pieprzeniem, ślamazaro! – oznajmił, gdy już przestał się śmiać. – Albo ty ją sobie weźmiesz, albo ja cię zastąpię. Daję ci dwa tygodnie. Albo nie. Wiesz co? Daję ci tydzień. Potem będzie moja. Chyba nie wątpisz, co?

Drygieł nie wątpił. Wierzył nawet i w to, że Hoygren dałby się namalować i zabić, byle dopiąć swego.

Rywal starał się mobilizować współlokatora snutymi co wieczór rozważaniami o korzyściach płynących z przemiany w malowanego człowieka i o całych legionach malowanych kobiet, spragnionych spotkania z prawdziwym mężczyzną.

– Marika! – mruczał lubieżnie i mlaskał, jakby już ciesząc się na zasmakowanie dziewczyny. – Wiesz, bracie, mnie się zaczyna coraz bardziej wydawać, że właśnie te malowane laski są najbardziej prawdziwe. Przyglądałem się tej twojej Marice. Co za cyc, co za spojrzenie! Malował je wszystkie facet, nie? No, to nie żałował farby, powiem ci! Oj, wie ten wariat, jak malować dupeczki…

Tego właśnie dnia, gdy OTG „Dorka” przelatywała obok Tiamat, dobiegał końca czas, jaki Hoygren pozostawił Drygłowi. I to właśnie on miał przejąć dyżur po nieszczęsnym chorążym.

– Tak sobie myślałem – ciągnął Adam łamiącym się, pełnym rozpaczy głosem – co też pani robi po własnym dyżurze? Wie pani, ja właściwie nic nie wiem o was, malowanych. Ja na przykład muszę iść coś zjeść. Niestety tylko do kantyny, dość ciasnej i ciemnej, mówię pani, żadnego romantycznego nastroju. Siedzimy jeden przy drugim, właściwie trącamy się co chwilę łokciami. Jest duszno, prawie parno. Człowiek marzy, żeby zjeść jak najszybciej, połykamy to żarcie, czasem całkiem niezłe, na wyścigi. Dlatego wiele sobie obiecuję po Tiamat. Bo widzi pani, tu, w czaszce, mieszczą się ponoć najniezwyklejsze kawiarenki. Mówił mi jeden przyjaciel…

– Chorąży – regulaminowy chłód w głosie Mariki ustąpił miejsca zaniepokojeniu. Dziewczyna przestała się też wpatrywać w radiostację, której używano w Malowanej Moskwie do nawiązywania łączności z odległymi dzielnicami miasta i spojrzała wreszcie prosto na Drygła. Po raz pierwszy w historii ich znajomości. – Czy pan się dobrze czuje?

– Nie – jęknął oszołomiony barwą jej oczu, którą, jak sobie uświadomił, poznał dopiero teraz. Turkusowe. Dobry Boże, czy w prawdziwym świecie mogły w ogóle istnieć oczy tego koloru? I czy gdziekolwiek mogły istnieć piękniejsze? – To znaczy wyśmienicie! Ja, nic mi… Wszystko w porządku! Zapewniam!

– Pan tak dziwnie zaczął nagle mówić… – Najniezwyklejsze oczy w Układzie Słonecznym przypatrywały mu się uważnie. – Zaniepokoił mnie pan.

Oszołomiony, zdumiony i zauroczony Drygieł zdołał mimo wszystko usłyszeć, jak Hoygren zameldował się na mostku, na moment zajmując uwagę drugiego oficera.

– Bo pani mi się podoba! – zawołał zdesperowany. – Znamy się od roku, a pierwszy raz widzę pani oczy! Takie piękne! Pani pewnie teraz myśli, że jestem głupi, ale co mogę powiedzieć? Patrzę na panią i patrzę. Rozmawiamy, a nie rozmawiamy. Te pani kasztanowe włosy, ta kokarda, czasem bordowa, a czasem zielona. Te pani dłonie, takie smukłe, takie zgrabne. A jak pani wdzięcznie przechyla główkę, przyjmując meldunki! No i co ja miałem zrobić?!

Żywe farby musiały dysponować niezwykłą magiczną mocą, bowiem policzki od dawna martwej namalowanej kobiety pokryły się niespodziewanie czerwienią.

Otworzyła usta, by coś powiedzieć. Nakrzyczeć na młodego durnia? Upomnieć go za złamanie regulaminu? Wyśmiać? A może pocieszyć?

Nie dane było mu się dowiedzieć.

Wybuch zatrząsł pokładem OTG „Dorki” na tyle mocno, by obraz wypadł z mocowań. Drygieł zareagował odruchowo i złapał go, nim uderzył o pokład.

Wtedy krążownik otrzymał trzy kolejne ciosy i przechylił się gwałtownie, a ściskający ramę obrazu chorąży runął na podłogę.

– Co się dzieje? – krzyczała Marika. – Chorąży! Co się u was dzieje? Katia! OTG „Dorka” ma kłopoty! Melduj do centrali! Chorąży…?

Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Oślepiająca biel zalała ekrany. Załoga mostka zmagała się z eksplodującymi monitorami komputerów, iskrami sypiącymi się z pozrywanych kabli. Wszyscy wykrzykiwali chaotyczne meldunki. Drugi oficer siedział na podłodze, pocierał niepewnie czoło, z którego sączyła się krew. Ktoś krzyczał, że zostali zaatakowani, ktoś domagał się natychmiastowego wezwania na mostek kapitana.

Nagle okręt przechylił się jeszcze bardziej. Ściskający wciąż obraz Drygieł zaczął toczyć się ku głównemu ekranowi, który zamienił się miejscami z podłogą. W tej właśnie chwili znów odzyskali widoczność i chorąży odkrył, że stacza się prosto w wyszczerzoną paszczę odradzającej się bogini.

Szczęka smoczycy, jeszcze przed chwilą bielejąca kością, pokrywała się ciałem. Wykwitały ścięgna, puchły ciemną czerwienią mięśnie. Na rozwijającej się mrocznym całunem skórze zabłysła pierwsza łuska.

– Spadamy! – krzyknął ktoś. – Szlag trafił silniki!

Między bezwładną „Dorką” a powracającą do życia Tiamat przemknęły dwa srebrne ścigacze, oznaczone herbem płomienia pożerającego biały budynek.

– Herostratejczycy! – zameldował prędko Drygieł. – Niech pani przekaże, że zostaliśmy zaatakowani przez herostratejczyków! „Dorka” straciła napęd! Spadamy w Tiamat! Ktoś ją ożywia! Niech pani to natychmiast przekaże!

Jęknął, gdy uderzył w ekran. Obraz wypadł mu z dłoni i zaczął osuwać się ku stanowisku nawigatora, które po kolejnym przechyle znajdowało się obecnie w najniżej położonej części mostka. Drygieł, starając się ignorować przejmujący ból w ramieniu, spróbował ruszyć za zgubą. Fotel nawigatora, zajmowany przez podejrzanie bezwładne ciało chorążego Stocksa, objęły tymczasem w posiadanie płomienie. Pożar rozpełznął się po mostku.

Nie można było pozwolić, by spłonął obraz. Był cenniejszy nawet od okrętu.

Drygieł dopadł go, gdy rama i krawędzie płótna zaczęły się tlić.

– Zostaliśmy zaatakowani! – zawołała na widok Drygła Marika. – Panie chorąży, przekazałam pana meldunek. Ale teraz musimy się ewakuować! Pożar…

Rozkaszlała się.

Oniemiały, zastygły w przerażeniu Drygieł zobaczył, że do namalowanego wnętrza sali łączności wbiegło czterech zamaskowanych mężczyzn. Strzelali na wszystkie strony, prawie nie celując. Kobiety krzyczały, starały się ukryć. Napastnicy nie mieli litości. Wyciągali je z prowizorycznych kryjówek i zabijali na miejscu strzałami w głowę.

Jeden z nich skierował się ku Marice.

– Niech pani ucieka! – zawołał Drygieł, zbyt zafascynowany wydarzeniami w obrazie, by przejmować się własną sytuacją. – Niech pani ucieka!

Gdyby potrafił jej pomóc! Ale żywy człowiek nie był w stanie wpływać na wydarzenia zachodzące w Malowanej Moskwie. Chorąży mógł tylko bezsilnie przyglądać się, jak Marika rzuca się do ucieczki, ale potyka się o ciało koleżanki i upada już prawie poza zasięgiem wzroku Adama. Na obrazie widać było już tylko jej stopy.

Aż nazbyt dobrze widział za to zajmującego teraz środek płótna zabójcę. Mężczyzna starannie wycelował w kobietę. Na moment obrócił jeszcze twarz, by zerknąć na wygrażającego mu i na przemian błagającego Drygła. Skinął chorążemu głową i znów skierował wzrok na Marikę. Powiedział coś, czego Drygieł nie usłyszał.

I zginął.

Krew malowanego człowieka wyglądała jak prawdziwa. Wytrysnęła z rozerwanego kulą gardła i z drugiej rany na piersi, i z trzeciej z boku głowy. Impet ostatniego pocisku był potężny. Adamowi wręcz wydało się, że wyrzucił kilka krwistoczerwonych kropel farby na jego twarz.

Poczuł wilgoć na policzku, ale może to drobiny chłodziwa z przerwanego kabla ochlapały go, gdy przesuwał się obok po przechylonym pokładzie? Zabójca jeszcze poderwał rękę trzymającą pistolet, wystrzelił niegroźnie gdzieś w górę. Opadł na kolana, a potem runął, przesłaniając zmasakrowaną twarzą cały obraz. Jednak gdy upadał, Drygieł zdołał przez moment dostrzec, jak jakiś elegancki, lekko siwiejący mężczyzna strzela do kolejnego z napastników.

– Na co czekasz? – ktoś szarpnął chorążego za ramię. – Nie słyszałeś rozkazu? Ewakuacja, durniu!

To Hoygren nachylił się nad przyjacielem i zaczął ciągnąć go w kierunku korytarza.

– Jesteś ranny? – zapytał.

– Nie, mogę sam.

Adam spróbował wstać i syknął z bólu. Coś było zdecydowanie nie tak z jego lewym barkiem.

– Ratowałem obraz – wyjaśnił.

– Ratuj siebie!

Pobiegli korytarzem ku szalupom.

OTG „Dorka” konała. Umierały wszystkie jej systemy. Nim pokonali połowę drogi, zgasły nawet awaryjne światła, a komputer odliczający sekundy do kolizji z Tiamat zarzęził i zamilkł. Pozbawiony napędu i silników stabilizacyjnych okręt obracał się coraz szybciej wokół własnej osi, co chwilę przewracając uciekających.

Coraz bardziej przerażony Drygieł zaczął już podejrzewać, że zgubili drogę, kiedy Hoygren wydał nagle triumfalny okrzyk, dopadł ściany i szarpnął za awaryjną dźwignię. Ledwie sekundę później rozbłysły światła wewnątrz szalupy.

Wpadli do niej pędem. Hoygren prędko usiadł w fotelu pilota. Wykrzyczał podstawowe komendy, a wobec milczenia komputera pokładowego wstukał na klawiaturze sekwencję alarmową.

– Czekajcie na nas! – zawołał ktoś z korytarza.

– Gadaj zdrów! – warknął Hoygren, uruchamiając polecenie odpalenia szalupy.

– Petyr! – krzyknął Drygieł. – Czekaj! Zmieścimy się!

– Pieprzenie! Nie ma czasu!

Właz zatrzasnął się. Szarpnęło i OTG „Dorka” wypluła ich z siebie prosto w pysk przebudzonej Tiamat, rozwierającej paszczę do pierwszego ryku.

Wokół z płonącego okrętu wystrzeliwały kolejne szalupy i kapsuły ewakuacyjne. Te drugie, pozbawione możliwości manewrowych, uderzały najczęściej w smoczycę, by roztrzaskiwać się o jej cielsko. Hoygren przerażonym głosem wywrzaskiwał polecenia komputerowi, ale ten nie dość, że go ignorował, to jeszcze zablokował ręczne stery. Petyr przeklął za to maszynę, ale nie przestawał wrzeszczeć.

Okazało się, że to komputer miał rację. Minęli kieł zdolny pomieścić miasto, przemknęli nad językiem falującym niczym ciemnoróżowe morze i wylecieli z drugiej strony szczęki wciąż rozwierającej paszczę smoczycy.

Za nimi ścigacze herostratejczyków, wierne zasadzie „niszczę, więc jestem”, zestrzeliwały ocalałe kapsuły i szalupy. Pancerze pękały pod bezwzględnymi uderzeniami, wypluwając z wnętrza ludzi już praktycznie martwych, bo skazanych na śmierć w próżni pełnej rozpędzonych w szaleństwie entropii szczątków. Dziesiątki ciemniejących z każdą sekundą kadłubów tworzyły chaotyczny rój cieni na tle wstrząsanego kolejnymi eksplozjami okrętu.

OTG „Dorka”, płonąc, uderzyła w bok bogini. Kadłub przełamał się w połowie. Pękał zaskakująco powoli, aż wreszcie setki pojedynczych płomieni zlały się w jeden, a ten rozbłysnął po raz ostatni gwałtowną, raniącą oczy bielą.

Zraniona smoczyca potrząsnęła wielkim łbem, jej pierwszy ryk zmienił się z triumfalnego w bolesny. Przeciął przestrzeń, zakłócając łączność na wszelkich skalach, zaburzył pracę komputerów zarówno resztek ocalałych szalup, jak i morderczych pojazdów herostratejczyków. Spotęgowało to chaos. Ścigacze, nad którymi nikt nie panował, wpadały na siebie nawzajem, rozbijały się o ciało Tiamat, zadając jej dodatkowe rany.

Jednak potwór przeżył.

– Kurs na Kallisto? – zaproponował durny komputer jakimś cudem ocalałej szalupy, gdy ucichł ryk i systemy znów zaczęły działać. Wściekłość i potęga bogini musiały wstrząsnąć nawet herostratejczykami, żaden z ich ścigaczy nie kontynuował już polowania.

– Jak najdalej stąd! – krzyknął Hoygren.

Podobnie jak Drygieł, starał się zasłaniać uszy. Słusznie, bo Tiamat zaryczała ponownie, ale już nie boleśnie, a triumfująco. Choć tym razem bogini nie zakłóciła systemów szalupy, ogłuszyła jej pasażerów. Jej wrzask doprowadzał do szaleństwa, niósł obietnicę bólu, wieść o nowych porządkach we wszechświecie. Pokład szalupy wpadał od niego w wibracje i wydawało się, że stateczek, któremu dotąd udawało się uniknąć zagłady, tym razem nie zdoła umknąć.

– To niedokładne koordynaty – upomniał pilota komputer. – Proszę o doprecyzowanie.

– Zabierz nas na Ziemię! – rozkazał Drygieł.

Nim zemdlał, zdążył jeszcze zobaczyć, że w Malowanej Moskwie ktoś odciąga zwłoki zabójcy.

 

Wojny przestrzeni - Paweł Majka