Czarnoksiężnik z Thyholm – Marcin Rusnak
Diabły z Saints powracają!
Alan i Zack to już nie para wystraszonych szczeniaków, lecz doświadczeni łowcy potworów. Problem w tym, że w ich przypadku to wcale nie oznacza łatwego i bezpiecznego zarobku, a tylko jeszcze większe kłopoty. Szczególnie, że Alan nie spocznie, póki nie pozna tajemnicy Żmii, ta zaś okazuje się pilnie strzeżonym sekretem.
W poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące ich pytania bracia między innymi włamują się do domu najsławniejszego żyjącego czarnoksiężnika, wchodzą w drogę religijnej sekcie, a także pakują się w sam środek wojennej zawieruchy. Wszystko to wśród huku wystrzałów, gorączkowo szeptanych zaklęć i ryku potworów rodem z najgorszych koszmarów.
Informacje o książce
Seria: Diabły z Saints, tom II
Rok I wydania: 2023
Format: 14×20.5 cm
Liczba stron: 448
książka: ISBN 978-83-7995-734-7
ebook: ISBN 978-83-7995-735-4
Ceny sugerowane:
książka: 59,99 zł
ebook: 39,99 zł
Fragment
1
Heksameron pustych dróg, 40 rok po Upadku Republiki
W domu Nessów panował duszący zapach śmierci. Smród lepił się do języka, zatykał nos, wżerał się w każdą powierzchnię na podobieństwo grzyba. Powietrze stało nieruchomo – okna zasłonięto firanami ciężkimi od kurzu i pajęczyn, od zewnątrz zabito deskami.
Zack otarł czoło wierzchem dłoni, w której ściskał rewolwer. Skierował światło latarki w głąb pokoju. Karbidówka rzeźbiła w mroku kontury sprzętów, budziła cienie do życia. Jak dotąd nie wydobyła z ciemności niczego szczególnego, ale chłopak dobrze wiedział, że puste domy same z siebie tak nie cuchną.
Coś tu było.
Wsunął się do pomieszczenia i oparł plecami o ścianę. Rozejrzał się czujnie. Duży stół, kilka krzeseł. Szklane odłamki skrzyły się wokół wywróconej witryny. Na ścianie wisiały dwa przekrzywione obrazy olejne, pociemniałe ze starości. W długim, miękkim włosiu dywanu gdzieniegdzie pobłyskiwały srebrne sztućce. Poskręcany czerwony obrus przypominał wnętrzności rozwleczone przez całą długość pomieszczenia i zmatowiałe od kurzu.
Pusto, pomyślał chłopak. Po raz kolejny otarł czoło. W domu nie było przesadnie ciepło, więc winny musiał być najnowszy wymysł Alana: kurta i spodnie z grubej skóry z gęsto naszytymi stalowymi płytkami. Zack pocił się w tym pancerzu jak słonina na słońcu.
Wrócił na korytarz i poszedł dalej. Deski pod stopami poskrzypywały, światło karbidówki płynęło po ścianach, szarpiąc się z mrokiem o każdą wnękę, kąt, zakamarek. Z zewnątrz dom Nessów wydawał się niedużą elegancką posiadłością, w istocie jednak był labiryntem pokoi i pokoików, garderób, korytarzy zwyczajnych i serwisowych, jak również pojawiających się znienacka nisz, w których czaić się mogło dosłownie wszystko, od donicy z zasuszoną paprotką po szczerzącego kły żarłaka. Zack sprawdził już większość parteru i nie znalazł nic niepokojącego, ale wciąż czekały na niego piwnica, piętro oraz strych.
Zajrzał do ostatniego pomieszczenia na parterze – salonu, jak można było wnioskować na podstawie obecności połamanego stolika kawowego, rozprutej sofy i zdemolowanego pianina. Tam znalazł to, czego szukał: ludzkie szczątki. Upewnił się, że nigdzie w pokoju nie czai się wygłodniała bestia, i podszedł bliżej. Ogryzione do czysta kości walały się po podłodze. Kiedy Zack pochylił się nad nimi z latarką, dostrzegł wyraźne ślady ostrych, trójkątnych zębów.
– W porządku – mruknął. – Głupio by było pocić się w tym cholerstwie za marną dyszkę.
Dziesięć aurenów – tyle obiecał im Noel Ness za zbadanie owianej złą sławą posiadłości wujostwa i udowodnienie, że w każdej chwili można tam wkroczyć z ekipą remontową, by przywrócić rezydencji niegdysiejszy splendor. Dziesięć aurenów, jeśli dom okaże się pusty. W przypadku gdyby zgodnie z plotkami krążącymi po okolicy faktycznie żyło tam coś zagrażającego ludziom, zadanie Zacka miało się zmienić z eksploracji w eksterminację, a stawka skoczyłaby wówczas do stu aurenów. Wyglądało na to, że dom pusty nie był, a tajemnicze odgłosy, które czasem słyszano w sąsiedztwie, to coś więcej niż tylko trzask rozsychających się desek.
Zack ruszył na piętro. Kolejne truchło znalazł na schodach. Prawdopodobnie to ono było źródłem odoru: gdzieniegdzie na kościach pozostały psujące się resztki mięsa, a spływający po stopniach dywanik znaczyły brunatne plamy. Chłopak omiótł światłem karbidówki przestrzeń wokół i dopiero potem przyjrzał się trupowi. Pęknięta czaszka. Przetrącone kręgi. Na kościach kolejne ślady trójkątnych zębów. Na żebrach dwie głębokie bruzdy, najpewniej po ostrych pazurach.
Nieco wyżej Zack dostrzegł na stopniach kilka smoliście czarnych, ślimakowatych kształtów. Dotknął jednego z nich, wziął go w palce, rozłamał, ostrożnie powąchał. Wysuszone odchody były pozbawione zapachu i przypominały gigantycznej wielkości nietoperze guano. To, do pary z trójkątnymi zębami, pazurami i siłą wystarczającą do złamania kręgosłupa, dawało…
– Pętlak – mruknął Zack, wycierając dłoń o spodnie. – Kurwa.
Podniósł się. Mocniej podkręcił płomień, palec wskazujący oparł na kabłąku spustowym. Zastanawiał się, co powinien zrobić. Jeśli w domu Nessów kryła się tylko jedna bestia, miał z nią jakie takie szanse, szczególnie jeśli niedawno jadła i była teraz ospała i ociężała. Jeśli jednak czekało ich tu więcej… samotne starcie z parą pętlaków miało tyle samo sensu, ile próba zatrzymania pistoletowej kuli kawałkiem tektury. Gdyby był tu Alan, to co innego, ale rada miasta uparła się, że jeden z Cobsonów ma zostać na zewnątrz, na wypadek gdyby w posiadłości Nessów faktycznie żyło coś niebezpiecznego – jakiś stwór, którego niespodziewana wizyta młodych łowców tylko rozjuszy i wypłoszy na zewnątrz, między bezbronnych mieszkańców Green River.
– Pieprzę to – mruknął Zack, ruszając w górę schodów.
Green River nie liczyło sobie nawet siedmiu tysięcy dusz, ale mogło się pochwalić radą miasta, radami poszczególnych osiedli, szeryfem z kilkunastoosobowym gronem zastępców, a nawet sporym oddziałem milicji obywatelskiej. Nie należało do miejsc, gdzie ludzie znikają bez śladu i nikt się nimi nie interesuje. Zack podejrzewał, że gdyby w domu Nessów urzędowała para pętlaków, bestie musiałyby regularnie polować na sporym obszarze i ktoś by coś zauważył.
Oczywiście mógł się mylić.
Na pierwszą pętlę trafił w dawnym pokoju dziecięcym. Rozpięta nad przewróconą kołyską na sieci z niemal niewidocznej pajęczyny przypominała włochaty sznur upaćkany kleksami smoły. Miała ponad trzy stopy średnicy.
Dorosły, pomyślał Zack niechętnie.
Schował rewolwer do kabury, zza pasa wyciągnął nóż. Zaczął ciąć pętlę. Z początku szło mu ciężko, ale ostrze w końcu przebiło wierzchnią warstwę i z rozcięcia popłynęła lepka żywiczna maź. Dalej było już łatwiej, kolejne włókna szybko się poddawały. W końcu sznur pękł, a na podłogę wyciekła śluzowata masa. Pętla zwisała z nici jak wylinka jakiegoś kosmatego węża.
Zack starł pot z oczu. Było mu cholernie gorąco, a ciało pod skórzanym pancerzem swędziało go coraz bardziej. Nóż wytarł i schował do pochwy, sięgnął po rewolwer.
– Kurwa mać – zaklął, stanąwszy w progu następnego pokoju.
Duża sypialnia musiała szczególnie przypaść do gustu bestii, która rozgościła się w posiadłości Nessów. Ludzkie i zwierzęce kości walały się pośród pierza z rozszarpanej pościeli i zasuszonych odchodów. Wysoko nad połamanym łóżkiem wisiała włochata pętla, a kolejna kryła się w szerokiej szafie trzydrzwiowej.
Cały ten dom powinno się puścić z dymem, pomyślał chłopak. Tak byłoby najbezpieczniej. Pogrzebać pętlaka pod stertą płonącego drewna, a następnie postawić na cennej działce zupełnie nowy dom.
Uśmiechnął się krzywo, gdy wyobraził sobie, jaką minę miałby Noel Ness, usłyszawszy podobny pomysł.
Przecinanie kolejnych pętli nie miało sensu, kosztowałoby za dużo czasu i sił. Zamiast tego Zack podsunął łóżko pod szafę, potem zamknął drzwi do pokoju. To musiało wystarczyć.
Dalej czekał kolejny pokój i jeszcze jeden trup. Tym razem był to pies, świeży, rozczłonkowany i potwornie cuchnący. Pod sufitem wisiała następna pętla – zbyt wysoko, by dało się jej dosięgnąć bez drabiny albo wyjątkowo wysokiego stołka. Drzwi do tego pokoju Zack również zamknął za sobą. Na piętrze zostały mu jeszcze dwa pomieszczenia, a oprócz nich strych i piwnica.
To zawsze jest strych, pomyślał ponuro. Strych albo właśnie piwnica. Czemu te cholerne potwory nigdy nie zmajstrują sobie legowiska pod kuchennym stołem albo na środku salonu?
Zamierzał zrobić kolejny krok, gdy gdzieś za jego plecami zatrzeszczała deska. Odwrócił się błyskawicznie, celując w mrok lufą Urizena. Światło karbidówki zamigotało, cienie zatańczyły na ścianach. Korytarz wydawał się pusty, cuchnące powietrze stało jak niewzruszona wodna tafla. Chłopak obserwował cienie, nasłuchiwał. Czekał. Pojedyncza kropla potu spłynęła mu po skroni, po policzku, wreszcie po brodzie. Nie odważył się jej otrzeć.
Żadnego ruchu.
To tylko trzeszcząca deska, pomyślał. To się przecież zdarza w takich domach.
Wtedy zza zamkniętych drzwi do pokoju z psim truchłem dobiegł go odgłos przypominający trzask mokrego bicza. Zack zareagował natychmiast: przygarbił się nieznacznie, skręcił tułów i strzelił dwa razy z biodra. Celował na słuch, przez cienkie drewno. Za wolno – gdy otworzył drzwi kopnięciem, w blasku karbidówki dostrzegł tylko podrygującą pętlę, nic więcej.
– Szlag – mruknął.
Wcześniej łudził się, że znajdzie pętlaka nażartego i zmożonego snem, otulonego kokonem skórzastych skrzydeł, zwisającego do góry nogami z jakiejś belki. Teraz nie było już o tym mowy. Zaczęły się łowy, a w ciemnym domu pełnym tych przeklętych pętli podział na myśliwego i zwierzynę stawał się kwestią niebezpiecznie umowną.
Zack przeszedł w kąt pokoju i przykucnął plecami do ściany. Karbidówkę położył na podłodze, tak żeby światło padało na możliwie duży fragment pomieszczenia. Rewolweru ani na moment nie zamierzał wypuszczać z dłoni. Załadował pociski w miejsce wystrzelonych, po czym sięgnął do pasa i namacał cztery metalowe ampułki. Wybrał dwie z nich i po kolei uniósł do ust. Zębami wyciągnął miniaturowe koreczki i przełknął zawartość obu pojemniczków. Znajdujący się w pierwszym granulat z bliźnicy miał nieprzyjemny, gorzki smak, ale już nieraz ratował Zackowi życie. Druga ampułka zawierała słodki jak ulepek ekstrakt z jagód cuerre. Specyfik zaczął działać zaraz po tym, jak chłopak wcisnął metalowe naczynka z powrotem w pętelki na pasie – uderzenie gorąca przyszło nagle, jak zwykle zaskakując swoją siłą, wypełniło żyły płynnym ogniem. To przykre doznanie ustąpiło w mgnieniu oka, a Zack poczuł się lepiej. Przestał się pocić, zniknął gdzieś spinający mięśnie niepokój. Źrenice naraz zaczęły wychwytywać dość światła, by sięgnąć o dobre cztery–pięć kroków głębiej w mrok niż wcześniej. Myśli nie tyle płynęły, ile szybowały, cudownie szybkie i precyzyjne.
– Dobra. Chodź tu, skurwielu.
Poderwał się z miejsca i wyszedł na korytarz. Pewnym krokiem zbliżył się do następnego pokoju i otworzył drzwi kopnięciem. Podążył dalej, nawet nie zaglądając do środka: pracujący na pełnych obrotach umysł podpowiadał mu, że trzask towarzyszący wtargnięciu byłby inny, gdyby w pomieszczeniu znajdowała się żywa istota.
Zostały ostatnie drzwi, częściowo uchylone, a także otwarta klapa i opuszczona drabinka prowadząca na strych. Zackowi się to nie podobało, atak w tym miejscu mógł bowiem nadejść z dwóch albo – wliczając korytarz za jego plecami – nawet trzech stron równocześnie. Zwolnił, szedł możliwie cicho, zerkając to na uchylone drzwi, to znów na ziejącą czernią dziurę w suficie. Oblizał wargi. Niepokój, stłumiony przez syrop z jagód cuerre, powoli powracał, przypominał teraz dłoń trupa gładzącą go czule po ściankach żołądka.
Zack stanął przy drabince. Wsunął stopę pod jej najniższy szczebel, a potem szarpnął w górę. W innej sytuacji musiałby pewnie pomóc sobie ręką, ale jagody cuerre nie bez powodu kosztowały małą fortunę. Koła w nienaoliwionych prowadnicach zgrzytnęły i pisnęły, a drabinka wjechała na swoje miejsce nad klapą, ta zaś schowała się w stropie z łagodnym szczęknięciem zatrzasku.
Nie musiał się już obawiać ataku z góry, zwrócił się więc twarzą do wejścia do ostatniego pokoju. Uniósł wyżej karbidówkę i pchnął drzwi.
Kiedyś musiał się tutaj mieścić pokój muzyczny. Pod ścianą stało małe kanciaste pianinko w obudowie ze srebrzystego drewna księżycowego klonu, w rogu przycupnęła olbrzymia harpana o fantazyjnie powyginanej ramie i dziesiątkach strun oblepionych pajęczynami. W witrynie pyszniły się flety, piszczałki i dumbasy, a na pulpicie blakły wypełnione nutami karty grubego zeszytu. Jedyna pętla wisiała tuż przy drzwiach.
Zack stwierdził z zaskoczeniem, że wcale nie jest pusta.
Potężne, czarne łapsko wystrzeliło prosto w niego. Cios padł nagle, ale zmysły wyostrzone ekstraktem z jagód cuerre zadziałały prawidłowo: Zack uchylił się, a zakrzywione szpony zagarnęły powietrze sprzed jego twarzy. Chłopak instynktownie rzucił się w tył i równocześnie strzelił z biodra.
Pętla była już pusta, a kula zrobiła dziurę w boazerii.
Zack przywarł plecami do ściany, snop światła karbidówki kierował to na pętlę, to na drzwi.
Na strychu rozległy się tąpnięcia, jedno za drugim, ciężkie i niezdarne, jakby krokodyl próbował biegać na tylnych łapach. Urwały się nagle; stłumione, trzeszczące mlaśnięcie sugerowało, że stwór skorzystał z którejś ze swoich pętli. Zack czekał, zasłuchany w łomotanie własnego serca i szum krwi. Ciężkie tąpnięcia się powtórzyły, tym razem na piętrze, gdzieś niedaleko. Sypialnia dziecięca?
Chłopak ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Bezszelestnie pokonał prawie cały korytarz, ale gdy miał pchnąć właściwe drzwi, stanął na zdradliwej desce. Ta skrzypnęła jękliwie, a za progiem raz jeszcze rozległ się odgłos przypominający chłostanie pejczem błota. Potwór nie przeniósł się daleko: w pokoju obok coś huknęło, zaszurały roztrącane meble. Zack zaraz doskoczył do kolejnych drzwi, znalazł się blisko schodów. Kopnął z całej siły i strzelił, gdy tylko dostrzegł ruch. Ciemna przygarbiona postać zawyła rozdzierająco. Położyła po sobie olbrzymie skrzydła i wybiła się z tylnych kończyn. Zack znowu nacisnął spust. Wystrzał rozdarł powietrze, rozdźwięczał się w uszach, ale pętlak zwinął się w locie w czarne wrzeciono i z obrzydliwym mlaśnięciem zniknął w kolejnej pętli.
Załomotało na strychu, jakby ktoś przetaczał tam beczkę. Strop zatrzeszczał, spomiędzy rozeschniętych desek posypał się kurz. Zack uniósł broń i strzelił w sufit, możliwie blisko miejsca, gdzie, jak sądził, wylądowała bestia. Odłamki drewna zawirowały w powietrzu, a na górze znów rozległy się pospieszne kroki, ciężkie i niezgrabne. Urizen plunął ogniem, i jeszcze raz, i jeszcze – rozrywał deski śladem uciekającego stwora. Zack wiedział, że walka z bestią pokroju pętlaka to więcej niż kwestia kul i szponów – zazwyczaj wygrywał ten, kto potrafił zachować zimną krew. W tej chwili pętlak przyjął rolę zwierzyny zdjętej strachem, ogłupionej rozpaczliwym pragnieniem przetrwania.
Zack wystrzelił ostatni pocisk i oprócz trzasku przebijanego drewna usłyszał ryk, potem zawodzenie. Chaotyczny rytm ciężkich tąpnięć urwał się, załamał, cielsko runęło z łoskotem.
Prosto na klapę.
Metalowy zatrzask się poddał, właz otworzył się niby wygłodniała paszcza, a drabina zjechała na dół z jękiem prowadnic, ciągnąc ze sobą pętlaka, którego kończyny zakleszczyły się między szczeblami. Stwór zleciał z hukiem na podłogę, aż całe piętro zadrżało. Ze spłaszczonego, nietoperzowego pyska uszło bolesne popiskiwanie.
Zack stwierdził, że nie ma czasu przeładowywać Urizena. Schował broń i sięgnął do drugiej kabury. Trzymał tam rewolwer marki Lentham, seryjnie produkowany kawał stali, dobrze przestrzelany i załadowany sześcioma pociskami, na których Alan wyrył yueryckie glify. Odciągnął kurek, nie odrywając wzroku od pętlaka. Mógł strzelić, ale z jakiegoś powodu zwlekał. Patrzył, jak potwór nakrywa się skrzydłami, jakby chciał się nimi odgrodzić od świata; jak chowa pod sobą szponiaste łapy. Miał w sobie coś z psa przystępującego do lizania ran. Naraz Zack zdał sobie sprawę, że właściwie szkoda mu tej brzydkiej hybrydy wielkiego nietoperza i małpy.
Wtedy potwór uniósł łeb, wyszczerzył trójkątne zębiska i wygramolił się spod drabinki. Zack strzelił, dwukrotnie, ale bestia jakby prześlizgnęła się między kulami i zamiast w tors oberwała w skrzydła.
Potem skoczyła na Zacka.
Chłopak był zwinny i szybki, a nalewka jeszcze przyspieszała jego naturalne reakcje. Instynktownie przechylił się do tyłu, na wysokości krzyża poczuł barierkę schodów. Pozwolił, by własny ciężar dokończył dzieła, pociągnął go w dół. Za wolno – obszyty stalowymi blaszkami skórzany pancerz ograniczał i spowalniał ruchy. Zack poczuł szarpnięcie, ukłucie gorąca, a zaraz potem rwący ból w boku. Zrobił niepełnego kozła w powietrzu, niezdarnie wylądował w połowie schodów. Pętlak był już nad nim, przechylał się przez balustradę, zamiatając powietrze szerokimi skrzydłami i skrzecząc opętańczo. Zack natychmiast skoczył w dół, pokonując jednym susem kilka stopni. W locie odbił się kopnięciem w bok i potwór nie wyhamował – wpadł z impetem prosto w ścianę. Dom zatrząsł się cały, a w ciele pętlaka coś chrupnęło i stwór zwalił się na ziemię. Na krótko – podniósł się zaraz, obnażył zakrzywione sierpy pazurów i zwinął się do skoku. Z jego paszczy uleciał dziki, świdrujący skowyt, a zielonkawe ślepia wpiły się w przeciwnika.
I wtedy Zack strzelił pętlakowi w brzuch. Trysnęła czarna, oleista krew, wrzask ustąpił zdziwionemu ni to prychnięciu, ni stęknięciu. Kolejny pocisk uderzył w szeroką pierś bestii i pchnął ją z powrotem na ścianę. Trzecia kula zahaczyła o łeb, rozłupała potworowi czoło. Chlusnęła posoka, pętlak zwalił się na podłogę i zaczął konwulsyjnie walić łapskami w deski. Szpony żłobiły bruzdy w drewnie, skórzaste skrzydła szurały o balustradę, między ścianami powoli cichł kwik zarzynanego zwierzęcia.
Zack stanął nad pętlakiem i strzałem w głowę skrócił jego cierpienia. Potem, trzymając się za obficie krwawiący bok, dowlókł się do drzwi wejściowych.
Zemdlał w progu, oślepiony światłem dnia.