Paradoks marionetki, fragment
Anna Karnicka
Data premiery: zima 2015
Dwadzieścia przepisów na przetwory z muchomorów
Z drzewa widok na przeciwległą stronę ulicy był idealny. Trudno o lepszy punkt obserwacyjny.
– Ktoś idzie – zaobserwowała Magpie, na chwilę odsuwając lornetkę od oczu. Jackdaw wyciągnął w jej kierunku odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń.
– Daj popatrzeć.
– Zaraz, próbuję się zorientować, czy nasz czy tutejszy.
– Daj popatrzeć, mówię – nalegał Jackdaw. – Sam ocenię.
Dziewczyna westchnęła i z rezygnacją podała towarzyszowi lornetkę. Poprawiła osłaniający twarz czarny kaptur i mocniej nasunęła chustkę na nos.
Jackdaw w milczeniu obserwował postać zbliżającą się do drzwi na wpół zrujnowanego budynku. Jeśli wierzyć szyldowi za drzwiami zajmował się sklep z antykami.
– Nasz – orzekł wreszcie, nie odsuwając lornetki od twarzy.
– Skąd wiesz?– zainteresowała się Magpie.
Obiekt obserwacji stanął na progu budynku i zaczął majstrować coś przy zamku w drzwiach.
– Maskowanie – ocenił fachowo Jackdaw. Podał lornetkę towarzyszce i gestem zachęcił, by się przyjrzała. W głębi kaptura pobłyskiwały jego czarne, złośliwe oczy. – Do tego nieudolne. Sama zobacz, gość wygląda jak przebieraniec.
„Przebieraniec” miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę narzuconą na bluzę z kapturem, czarne spodnie i sięgające kolan skórzane buty. W ciepły, czerwcowy wieczór wyglądały nieco absurdalnie – nie pasowały ani do pogody ani do reszty stroju. Włamywacz całkiem szybko i sprawnie uporał się z zamkiem i zniknął za drzwiami. Okna budynku wciąż pozostały ciemne. Puste. Czyżby bał się zapalić światło?
– Co robimy? – zagadnęła.
– Nic – padła krótka, zdecydowana odpowiedź. – Mistrz kazał tylko obserwować.
Magpie z rezygnacją pokiwała głową. Nie miała dość odwagi by sprzeciwiać się rozkazom Mistrza. Nagle zamrugała. Ciemne dotychczas okna sklepu pojaśniały. Nie tak, jakby ktoś zapalił światło: bardziej tak, jakby wewnątrz nagle wybuchł pożar. Niemal widziała odbijające się w szybie płomienie. Żaden z przechodniów nie zwrócił na to uwagi, zupełnie jakby tylko oni to widzieli. Jakby tylko oni słyszeli oszalałe, potępieńcze wycie ginącej w płomieniach duszy.
Magpie przykucnęła na gałęzi, gotowa zeskoczyć na ziemię.
– Tylko obserwować – powtórzył dobitnie Jackdew, uspokajając ją gestem ręki. – Siedź gdzie siedzisz.
– Ale… ale… – powtarzała z niedowierzaniem. – Cholera, co jest z tym sklepem?
Towarzysz tylko wzruszył ramionami.
– Dobry system alarmowy – stwierdził od niechcenia.
– No tyle to ja sama widzę – odcięła się Magpie. – Ale właściwie dlaczego? Co takiego jest w tym sklepie, że już trzeci albo czwarty frajer tam lezie jak ten głupi i daje się spopielić żywcem albo poćwiartować?
Towarzysz popatrzył na nią z wyższością.
– Mistrz ci nie powiedział? – zagadnął. Czarne oczy znów zalśniły złośliwie. – Nie zdradził ci, czemu obserwujemy ten sklep?
– Tak, wiem, jestem tylko szeregowcem, nie należę do ścisłego kręgu jego zaufanych uczniów – dziewczyna wykrzywiła się cierpiętniczo. – Będziesz łaskaw uchylić rąbka tajemnicy?
– Właścicielka tego sklepu niedawno sprowadziła pewną bardzo szczególną lalkę – odparł enigmatycznie Jackdew. Jego towarzyszka wzniosła oczy ku niebu.
– Mianowicie?
– Mianowicie lalkę, której posiadacz będzie w stanie obalić naszego pana i władcę.
Magpie popatrzyła na niego z autentyczną grozą. W tym samym momencie drzwi do sklepu otworzyły się. Niewysoka dziewczyna w letniej sukience wyszła i wyrzuciła do stojącego przed budynkiem kubła na śmieci coś, co wyglądało jak torba pełna popiołu.
– No, kocie w złocie, chyba czas pożegnać się z nerkami – powiedziała Klara, przyjaźnie klepiąc towarzysza po ramieniu. Chłopak westchnął i jeszcze raz popatrzył na budynek przed którym stali. Wąskie, obdrapane drzwi. Odpadający tynk. Upiornie wyglądający pajacyk siedzący na parapecie za oknem.
– Myślisz? – spytał bez specjalnej nadziei. Klara ponuro przytaknęła kiwnięciem głowy..
– Zdecydowanie – zawyrokowała. – Ta tabliczka aż krzyczy „to pułapka mająca zwabiać młode studentki z zagranicy szukające dorywczej pracy, by wykorzystywać do celów lubieżnych i następnie sprzedawać na organy. Uciekaj.”
– Ale ja nie jestem studentką zza granicy. – spostrzegł Martin. Przyjaciółka przyjrzała mu się, lekko przekrzywiając głowę.
– No, kto wie.. jak tak się pod odpowiednim kątem spojrzy to trochę wyglądasz, jakbyś był.
Z tym stwierdzeniem nie mógł dyskutować. Rzeczywiście, los obdarzył go delikatnymi, niemal dziewczęcymi rysami, dużymi, ciemnoniebieskimi oczami i nieco zbyt długimi rzęsami. Bez względu na to, co robił, wyglądał jak bardzo chuda i niezbyt ładna dziewczyna. To, że miał półdługie, rude włosy związane w koński ogon wcale nie pomagało. Sytuację nieco poprawiały czarne, wojskowe buty, sprane jeansy i kurtka w kolorze khaki.
– Ta tabliczka mówi „antyki, obrazy, biżuteria” – nie omieszkał zauważyć. Klara popatrzyła na niego z przyganą.
– Czytaj między wierszami – poradziła. Sięgnęła do kieszeni po paczkę papierosów. Wyciągnęła jednego i odpaliła. Chłopak zareagował pełnym potępienia spojrzeniem. – Przypomnij mi, co my tu właściwie robimy i dlaczego postanowiłeś wejść do tego domu strachów?
– Już tłumaczyłem. Potrzebuję pracy na wakacje. A oni podobno potrzebują asystenta.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
– Zaraz, na co ci właściwie ta praca? Nie miałeś się przygotowywać do jakichś super trudnych egzaminów wstępnych do tej szkoły cyrkowej do której się próbujesz dostać?
– To nie jest szkoła cyrkowa – odparł, próbując przybrać srogą minę. Z jego rysami twarzy nie było to łatwe zadanie – To jest uczelnia dla lalkarzy. A pracy potrzebuję dlatego, że muszę uzbierać kasę na marionetkę.
– Marionetkę? – padło pełne powątpiewania pytanie. Klarka była ciekawym typem. Wysoka, dobrze zbudowana, z wygoloną połową głowy, kolczykiem w brwi i tunelami w uszach. I do tego jeszcze z bardzo stylowym, czarnym papierosem w pomalowanych czerwoną pomadką ustach. Mimo dość chłodnego dnia ubrana była jedynie w cienką, skórzaną kurteczkę i krótką spódniczkę. – Czy skoro to jest niby szkoła lalkarzy, to nie powinieneś mieć całego potrzebnego badziewia zapewnionego na miejscu? No wiesz, tych wszystkich lalek albo wszystkiego potrzebnego, żeby je zrobić?
– Teoretycznie będę miał – odparł. – Ale wymagania są takie, że jedną marionetkę muszę mieć swoją. Muszę już z nią przyjechać i w ogóle. Zamierzam uzbierać kasę przez wakacje i kupić najlepszą jaką mają w jednym z tych sklepów na Starym Mieście.
– Super – prychnęła, wypuszczając przez usta kłąb dymu. – Szkoła dziwolągów, która jeszcze każe ci przywozić własny sprzęt. Przecież te marionetki dochodzą do kilku tysięcy koron, sama widziałam. Za czesne zapłacisz mniej niż za to gówno.
– Nie ma żadnego czesnego. Poza tym już ci tłumaczyłem – popatrzył na nią poważnie. – To jest moje marzenie. I zrobię wszystko, żeby je spełnić.
– Jasne, jasne. No, kocie w złocie. – Lekko popchnęła go w stronę drzwi. – skoro już jesteś taki zdesperowany to weź się i zrób krok w stronę przeznaczenia. Gapienie się na ten budynek nie sprawi, że stanie się mniej straszny.
Niestety, Klarka miała rację i Martin musiał – chcąc nie chcąc – wspiąć się po kilku stromych schodkach i nacisnąć klamkę. Bez skutku Drzwi dalej były zamknięte. Sklep z antykami, który w środku dnia ma zamknięte na klucz drzwi? Zapukał nieco nieśmiało. Później po raz drugi, bardziej zdecydowanie.
– Chwileczkę – dobiegł go dziewczęcy głos z wnętrza budynku. – Proszę zaczekać, już idę, chwileczkę!
Martin nie miał zamiaru się sprzeczać. Również wcale nie spieszyło mu się, żeby przekraczać progi nieznanego.
Klara, wciąż stojąca na chodniku przed sklepem ruchem głowy wskazała na sąsiadujący ze sklepem park, dając do zrozumienia, że będzie tam czekać aż on skończy rozmowę rekrutacyjną. Bardzo miło. Bardzo lojalnie. Dzięki, Klarciu.
Aż podskoczył, gdy drzwi sklepu otworzyły się z przeciągłym skrzypnięciem.
– Czeeeść – powiedziała stojąca w progu osoba.
– Hej – powiedział dość nieśmiało Martin, odruchowo robiąc krok w tył. Nie miał pojęcia, jak powinien się zachować. To była jego pierwsza rozmowa kwalifikacyjna w życiu. Ale wyglądało na to, że osoba, która powitała go w progu wcale nie jest bardziej doświadczona. Dziewczyna bez wątpienia była młodsza od niego. Niewiele, rok, może dwa, ale nie dawał jej więcej niż siedemnaście lat.
– Jestem Martin – powiedział, przyjmując wyciągniętą rękę. – Przyszedłem w sprawie…
– Stażysta – uśmiechnęła się szeroko. – Tak, wiem, słyszałam. Ciocia Petra mówiła, że przyjdziesz. A ja się jak zwykle zaczytałam i zapomniałam, że miałam tu trochę posprzątać swój bajzel. Dlatego tak długo zwlekałam z otworzeniem drzwi. Wchodź, napijesz się herbaty.
Była bardzo drobna, raczej niska – zupełne przeciwieństwo Klarki. Półdługie włosy założyła za ucho. Miały dziwną barwę, przywodzącą na myśl cynamon. Podobnego koloru były jej oczy. Wcale nie zdziwiło go, gdy dziewczyna się przedstawiła:
– Canelle.
No tak. Canelle. Francuskie słowo oznaczające cynamon. Nie mógł powstrzymać uśmiechu. Posłusznie przekroczył próg. W środku sklep z antykami wydawał się znacznie większy niż z zewnątrz. Znacznie bardziej zadbany i, paradoksalnie, znacznie bardziej przerażający. Ze ścian spoglądały portrety i martwe oczy wypchanych zwierząt. Na bardzo staroświeckiej i drogiej szafce – naklejona cena miała kilka zer– stał ogromny kubek i otwarta książka odwrócona okładką do góry. Martin wyciągnął szyję, by bliżej przyjrzeć się napisowi.
– „Dwadzieścia przepisów na przetwory z muchomorów” – powiedziała Canelle, stając za nim na jednej nodze i zaglądając mu przez ramię.
– Naprawdę?
– I tak, i nie. To naprawdę jest tytuł książki, ale nie ma w nim za dużo o przetworach.
– Nie ma przepisów? – zmartwił się. To, jak robi się przetwory z muchomorów wydało mu się nagle wiedzą nie tylko istotną, ale i całkowicie nieodzowną. – A co jest?
– Nie no, są przepisy – uśmiechnęła się zaczepnie dziewczyna. – Ale nie na muchomory.
– A na co?
– Na morderstwo idealne.
Miała szeroki, nieco niepokojący uśmiech. Grymas w połączeniu z dużymi, jasnobrązowymi oczami i opadającą na czoło grzywkę sprawiał że wyglądała na kogoś, kto spokojnie mógł trzymać za plecami rzeźnicki nóż.
– No nie rób takiej przestraszonej miny – roześmiała się nieco złośliwie Canelle. – To po prostu kryminał. O tym, że ktoś otruł kolesia właśnie za pomocą tych przetworów. Jeszcze nie wiadomo, kto jest mordercą, ale ja obstawiam sąsiadkę. Jest stanowczo zbyt cicha i niepozorna. Takie są najgorsze.
Martin również był tego zdania. Ostrożnie odsunął się od stolika i zrobił krok w tył. Wycofuj się subtelnie i niepostrzeżenie. Bądź jak cień. Bądź jak wiatr.
I wtedy ją zobaczył.
Wisiała na haku, niedaleko drzwi i wpatrywała się w niego świdrującym, choć nieruchomym spojrzeniem. Marionetka. W gruncie rzeczy całkiem zwyczajna mała marionetka, bez włosów ani ubrania.
Marionetka, bez której nie wyobrażał sobie przestąpienia progu Praskiej Szkoły Lalkarzy.
– Widzę, że spodobał ci się nasz Daimon – dobiegł go inny głos. Starszy, poważniejszy. Mniej piskliwy niż głosik Canelle i znacznie bardziej dystyngowany.
– Nie wiedziałem, że ma imię – przyznał Martin, odwracając wzrok od marionetki. Był nią tak zafascynowany, że nie zauważył, jak dziewczyna zaczytująca się w dziwacznych kryminałach zniknęła, a na jej miejsce pojawiła się dostojnie wyglądająca kobieta. Była wysoka, odziana w czarną suknię z wysokim kołnierzem i rękawiczki. Jasnobrązowe włosy związała w ciasny kok. Oczy, tego samego koloru co oczy Canelle, rzucały wesołe, złociste iskierki. Bez wątpienia ona i jej pracownica były ze sobą spokrewnione.
– Każda z nich ma imię – odparła swobodnie, poprawiając kok wystudiowanym gestem. – Kiedy już stworzysz swoją pierwszą marionetkę, też ją jakoś nazwiesz. Nadasz jej znaczenie.
– Ja… – spuścił wzrok, zastanawiając się, skąd i jakim sposobem ta kobieta wie o Praskiej Szkole Lalkarzy. Był takim dziwakiem, że już na pierwszy rzut oka było widać, że wybiera się do „szkoły dla cyrkowców”? – Ile kosztuje? – wypalił.
Kobieta pokręciła głową.
– Nie jest na sprzedaż. Nie sprzedaje się marionetek tak po prostu. Tego też sam się nauczysz, prędzej czy później – westchnęła. – Domyślam się, że to ty jesteś tym stażystą, który ma nam pomagać w sklepie w wakacje? Jestem Petra Althan, właścicielka.
Przez chwilę spoglądał na nią w milczeniu, z pół–otwartymi ustami. Tyle jeśli chodzi o robienie dobrego wrażenia na pracodawcy.
– M–Martin Lubovic – powiedział nieśmiało.
– Canelle zdążyła mi powiedzieć, że lubisz sprawdzać, jakie ludzie czytają książki ale łatwo cię wystraszyć – zagadnęła pani Althan, wyraźnie upajając się jego zmieszaniem i przerażeniem. – Interesujące połączenie. Nie do końca może najbardziej pożądane do tej pracy, ale kto wie, kto wie… może nas czymś zaskoczysz.
Martin uśmiechnął się tylko pod nosem, zastanawiając się, czy powiedzieć coś w stylu „na pewno” albo „postaram się”, czy lepiej już w ogóle nic nie mówić. Kobieta przyglądała mu się uważnie, z coraz większym zaciekawieniem.
– W swojej aplikacji napisałeś, że interesujesz się teatrem i dramatem – powiedziała, lekko przekrzywiając głowę.
– Tak… trochę – odkaszlnął. – Chodziłem na warsztaty i takie te… różne… no…
– I ubiegasz się o miejsce w Praskiej Szkole Lalkarzy– powiedziała z nutą satysfakcji. – Naturalnie, że się ubiegasz.
– Skąd pani wie? – nie wytrzymał. Wcześniej jakoś walczył z ciekawością, tłumaczył sobie, że kobieta strzela w ciemno i po prostu chce go nastraszyć, podobnie jak Canelle. – Nie pisałem tam o szkole.
– Nie, ale wydało mi się to całkiem naturalne – odparła, siadając przy potężnym, mahoniowym biurku. Stała na nim stara, zabytkowa niemal kasa. – Wiem, jakie są wymogi co do marionetek, bo nie pierwszy raz ktoś już o nie u mnie rozpytywał, przedstawiając tę całą nudną historię o tym, po co i dlaczego. Wiem, że idąc na tak prestiżową uczelnię chciałbyś mieć najbardziej profesjonalny i budzący podziw sprzęt. I wiem, że w sklepach na Starym Mieście marionetki – uśmiechnęła się sarkastycznie, dając opinię co do ich wartości. – osiągają ceny leżące daleko poza zasięgiem przeciętnego ucznia szkoły średniej. I dlatego potrzebujesz wakacyjnej pracy.
– T-tak – powiedział ostrożnie. To wciąż nie wyjaśniało, czemu tak łatwo zaklasyfikowała go jako przyszłego ucznia szkoły dla lalkarzy. Przynajmniej nie całkowicie.
– Zawrzyjmy układ – zaproponowała pani Althan, uśmiechając się do niego przebiegle. – Ja przyjmę cię do pomocy w sklepie i nauczę wszystkiego, co potrzebne by przetrwać. Ty będziesz dla nas pracował i wykonywał moje polecenia, a jeśli się sprawdzisz oraz zasłużysz, na koniec stażu podaruję ci Daimona. Będzie marionetką, którą zabierzesz ze sobą na uczelnię
– Naprawdę? – spytał. Oczy mu się zaświeciły. – Ale sama pani powiedziała, że…
– Nie jest na sprzedaż, owszem – przyznała niecierpliwie właścicielka. – Ale mogę ją przekazać komuś, kto udowodni, że potrafi odpowiednio pociągać za sznurki.
– Więc podsumujmy – powiedziała Klarka, kiedy mniej więcej miesiąc później siedzieli w parku, jedząc kupioną na wynos pizzę. – Pracujesz w sklepie bez żadnej stałej pensji, w zamian za to, że baba na do widzenia da ci marionetkę?
– Ale ona jest naprawdę niesamowita. Znaczy marionetka. Ma na imię Daimon. Ostatnio nawet pani Althan pozwoliła mi go zdjąć z haka i trochę się nią pobawić. I obiecała, że zrobimy dokładny serwis i naprawimy wszystko, co tego wymaga.
– Gratulacje – mruknęła dziewczyna, zdejmując oliwki ze swojego kawałka pizzy. – Naprawdę, interes życia, stary.
– Nie widziałaś tej marionetki – odparł, sięgając do pudełka po kolejny kawałek.
– Na pewno powaliłaby mnie na kolana
– Tam naprawdę nie jest tak źle – zapewnił. – Właściwie to nie robię nic strasznie wymagającego. To znaczy okej, czasem muszę przepchnąć jakąś szafę, albo coś przenieść, albo pozdejmować z półek i poodkurzać. Głównie siedzę, piję herbatę i rozmawiam z Canelle o tym, kto jest mordercą w książce którą akurat czyta. Ostatnio stwierdziła, że listonosz, który przynosił denatowi jakieś podejrzane listy. Canelle w ogóle mieszka w sklepie. Rozumiesz? W sklepie, na dole. To znaczy ona i pani Althan mają mieszkanie na górze, ale Canelle uznała, ze zawsze chciała nocować w sklepie ze starociami i każdej nocy spać na innym łóżku. A pani Althan jej pozwala i nie ma nic przeciwko. Więc zawsze jak przychodzę, to Canelle właściwie się zbiera i na przykład je śniadanie przy którymś z tych zajebiście drogich stołów.
– Czytanie kryminałów? Jedzenie śniadania w sklepie? – spytała podejrzliwie Klara. – Wy tam nie macie w ogóle ruchu?
– No, nie za duży – przyznał. – Ale jak już przyjdą klienci, to jest na co popatrzeć. Uwierz, jeden dziwniejszy od drugiego. Zazwyczaj to pani Althan ich obsługuje. Częstuje ich ciasteczkami, które piecze i herbatą albo gorącą czekoladą – zignorował, że przyjaciółka wymamrotała coś co zabrzmiało jak „narkotyki”. – Ona jest naprawdę niesamowita. Ludzie przychodzą, proszą o jakieś totalnie zakręcone rzeczy. Jakieś spreparowane czaszki albo medalion z jakimś konkretnym symbolem, albo obraz o którym krążą straszne legendy… a ona pomyśli chwilę, sprawdzi coś i nagle oświadcza, że tak, owszem, mamy to na składzie. Pewnie jakby poprosić o rękę mumii, to też by znalazła.
– Jak dla mnie to tylko kolejny powód, żeby stamtąd jak najszybciej znikać – zaopiniowała Klara. Uważnie zbadała swój kawałek pizzy i upewniwszy się, że nie zostało ani trochę oliwek, wzięła pierwszy kęs. – Skoro mają nawiedzone obrazy i trupie główki, to nie wiadomo, co jeszcze mogą mieć. Bo że świra, to na pewno. I jeszcze częstują czekoladą, zamiast chociaż kawą, jakoś tak bardziej po ludzku…
– Wiem, że to trochę brzmi jak z jakiegoś horroru, ale to tylko pozory. One są naprawdę bardzo miłe. Rozmawiają ze mną, opowiadają różne historie o klientach. Jest taka super domowa atmosfera.
– Tak, tak. Próbują cię oswoić i uśpić twoją czujność. Nawet się nie zorientujesz, kiedy obudzisz się w wannie lodu z karteczką „nie masz nerki, dzwoń po pogotowie”.
Westchnął. Przez chwilę w milczeniu przeżuwał kolejny kęs.
On i Klara byli przyjaciółmi z sąsiedztwa. Znali się od dziecka, a teraz praktycznie nie mieli dla siebie czasu. Martin jeździł na drugi koniec miasta, żeby pracować w bardzo szemranym sklepie z antykami, a ona spędzała czas albo na rodzinnych spotkaniach albo z ludźmi z jakiegoś tematycznego forum internetowego. Ani razu nie skorzystała z zaproszenia, by przyjść i sprawdzić, czy sklep z antykami naprawdę jest tak upiornym miejscem, co mimo wszystko nieco raniło jego uczucia. Zwłaszcza, że w tym samym czasie wraz ze swoimi nowymi znajomymi spędzała całe wieczory włócząc się po wszystkich podejrzanych miejscach w okolicy. Sytuacji nie poprawiał fakt, że to były ostatnie wakacje, które mieli szansę spędzić razem. We wrześniu Klara wyjedzie z rodziną za granicę. On przeprowadzi się do centrum miasta, do internatu Praskiej Szkoły Lalkarzy.
– A co słychać u Kota i Ciastka? – zagadnął, żeby zmienić temat.
Kot i Ciastko byli parą superbohaterów z komiksów Klarki. Wymyśliła ich dawno temu, jeszcze w szkole podstawowej i wciąż rysowała, choć jak do tej pory nigdy nie udało jej się skończyć żadnej historii o nich.
– Kot i Ciastko są w dupie – powiedziała, z właściwą sobie prostotą i wgryzła się w kolejny kawałek pizzy. Martin popatrzył na nią, nie wiedząc, czy przyjaciółka chce mu się odgryźć, czy to po prostu najlepszy opis fabuły.
– To znaczy no… po prostu właśnie dowiedzieli się, że ich świat się kończy – zmrużyła oczy i przechyliła głowę do tylu, opierając się o ławkę. – Wiesz, zafascynowały mnie ostatnio takie klimaty. To wrażenie, że zbliża się coś nieodwracalnego. Że każdy gest, każde słowo może być tym, które zapowiada koniec świata. Każde kolejne tylko przybliża do katastrofy. Taki zapach wiosny i nadchodzącego nieszczęścia, któremu nie można zapobiec, nawet jakby się chciało.
Martin znów popatrzył na nią, tym razem naprawdę zaniepokojony. Znał Kota i Ciastko od dawna – był jedyną osobą, której Klara pokazywała swoje komiksy. Bywała okrutna dla swoich bohaterów i często pakowała ich w sytuacje, z których nie mieli szans wybrnąć w jednym kawałku, i udawało im się tylko dzięki super mocom. Nigdy jednak nie brzmiała tak… ostatecznie. Nigdy nie chciała zniszczyć świata, w którym żyli i dokonywali bohaterskich czynów.
– Klara… – odkaszlnął, nie wiedząc jak zacząć.
– Hm?
– Co… – zawahał się. – Kim właściwie są ci ludzie, z którymi się spotykasz?
– To nieistotne – wzruszyła ramionami. – Ważne jest to, że teraz Kot i Ciastko mają dwa tygodnie na naprawę świata. I czternaście dni do jego zniszczenia.