Małgorzata Lisińska
Autorka wydanego w 2017 roku „Tropiciela”, publikowała uprzednio na łamach czasopism internetowych: „Histeria”, „Silmaris” i „Szortal”. Pod pseudonimem Emelkali zamieszczała utwory na portalach literackich, niejednokrotnie zdobywając wyróżnienia – zwłaszcza na fantastyka.pl. Dwa lata z rzędu otrzymała główną nagrodę za opowiadanie roku mythai.info.
Pisze fantasy i literaturę obyczajową, czasami flirtując z prozą poetycką. W swojej twórczości kieruje się przekonaniem, że czytelnika należy przede wszystkim bawić. Dlatego jej teksty pełne są niewybrednego humoru i sporej dawki erotyki.
Jest absolwentką Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Pisanie jest jej trzecią wielką miłością, po mężu i córce. Mieszka w Tychach, dzieląc czas między rodzinę, psa, kota, pracę i ukochaną klawiaturę.
Czarownica – Małgorzata Lisińska
Sodi, Likal i Yasa zmierzają wprost do paszczy lub łożnicy Smoczycy. Właściwie tylko ten ostatni ma szanse na to ostatnie. Krasnoluda i uczennicę Pierwotnego czeka lżejszy los.
Nasi bohaterowie umilają sobie drogę, popadając w liczne tarapaty, grając w „jakie to przekleństwo”, testując wytrzymałość krasnoluda na trunki i wytrzymałość pozostałych na krasnoluda. Słowem – bawią się wyśmienicie, jak to tylko oni potrafią.
Wszystko do czasu, kiedy na granicy z Itru sprawy nadmiernie się komplikują i przed wędrowcami stają kardynalne pytania. Czy Yasa poświęci najskrytsze marzenia dla podopiecznej? Czy Likal okiełzna drzemiącą w niej moc? Czy Sodi z pomocą Tropiciela ochroni przyjaciół?
„Czarownica” to kontynuacja bestsellerowego „Tropiciela” i powrót do świata znanego nam ze słuchowiska „Tropiciel opowiada”.
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 19,99 ZŁ
Informacje o książce
Seria: Bajki krasnoludzkie, tom 2
Rok I wydania: 2018
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 322
książka: ISBN 978-83-7995-217-5
ePub: ISBN 978-83-7995-218-2
mobi: ISBN 978-83-7995-219-9
audiobook: ISBN 978-83-7995-239-7
Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 34,99 zł
Informacje o książce
I: Bestia
Zacinający deszcz bębnił w dach, hałasując bardziej niż zawodzący przy ogniu bard. Chudy młodzian co rusz podnosił piskliwy głosik, żeby przekrzyczeć nawałnicę. Niestety, bogowie nie obdarowali go stosownymi umiejętnościami i zaśpiew bardziej przywodził na myśl konające w męczarniach dzikie zwierzę niż pieśń biesiadną.
Krasnolud krzywił się coraz bardziej z każdą kolejną wysoką nutą. Z żałością zerkał to na siedzącego obok Yasę, to na nienaturalnie milczącą Likal. I chociaż cierpliwość Sodiego Yudherthardere podziwiana była w całej Krainie, nie zdzierżył wreszcie i powiedział głośno:
– Rzućcie no, panie Yasa, jakie zaklątko, co by szczylowi jaja wróciły. Noż człek ma ochotę skoczyć po jaki sznur do stajni i zadyndać u powały. Żem kiedyś miał kundla, co we wnyki wpadł. Toż niech mi ruda więcej paluszkami nie… – Zawahał się, dojrzawszy chłodne spojrzenie maga. – Znaczy nieważne, grunt, że jak ta psina zdychała, to melodyjniejsze dźwięki wydawała.
– Może po prostu wrzućcie mu w miskę dwa talary i poproście, żeby ścichł? – grzecznie zaproponowała Likal, nie podnosząc wzroku na krasnoluda.
– Ogłupiałaś, panna? – sarknął Sodi. – A za co ja mam tej sromotnej porażce, barda udającej, płacić? Jakbyśmy jeszcze blisko jakich lasów byli, to i wart byłby talarka za wystraszenie bestii, co by nam zagrażać mogły. Ale w grodzie? Cielątka wystraszy, mleko skwaśnieje, kury nieść przestaną. Same szkody.
W tej samej chwili śpiewak zamilkł. Przez chwilę cisza pieściła uszy obecnych. Krasnolud zamrugał zaskoczony, a później westchnął błogo. Rozparł się na ławie, sięgnął po kubek miodu i już miał wygłosić jedną ze swych pełnych mądrości mów, gdy bard ponownie otworzył usta. Z pierwszym słowem nowej ballady prysła wszelka nadzieja, że tym razem młodzian nie przypomni Sodiemu utraconego zwierzaka.
Dobry król dwie córki miał
Lecz syna nade wszystko chciał
I szukał wciąż nowej żony
By zostać nim obdarzony
Wydawał więc wielkie bale
Nie bawiąc się na nich wcale
I dzień za dniem poznawał damy…
– Zanim ten wielce szanowny król dobrnie do nocy poślubnej, niniejszy krasnolud słuch straci z kretesem – warknął Sodi. Odstawił kubek i wstał od stołu. – Idę się, kurwa, przejść.
Yasa uniósł brew i w milczeniu spojrzał w okno, za którym deszcz bynajmniej nie ustawał.
– Kilka kropelek jeszcze nikomu nie zaszkodziło. – Wzruszył ramionami Sodi.
– Nie jesteście ciekawi królewskiej historii? – zaćwierkała słodko Likal. – Toż król, z tym jego… hmm, umiłowaniem panien, znać rodzina wasza być musi.
Krasnolud nie skomentował, najwyraźniej pragnąc jak najszybciej opuścić zacne towarzystwo. Prawie biegnąc, dotarł do drzwi. Otworzył je gwałtownie. Ściana deszczu, wzmocniona zawodzącym wiatrem, cofnęła nieco krasnoluda. W tejże chwili jednak bard postanowił sprawdzić, jak wysoko zdoła unieść głos. Pieśń zadrżała, załamała się i przeszła w dźwięk żywo przypominający tarcie szkłem o szkło.
– Na piekielne czeluście! – jęknął Sodi i wyszedł w wichurę.
Młodzieniec śpiewał dalej, niezbyt przejęty wyjściem słuchacza:
I skonał król w żony ramionach
A władzę po nim przejęła ona
Bestii oddała swe pasierbice
By za czas jakiś zabrać im życie…
Krasnolud zatrzasnął za sobą wierzeje. Dopiero wtedy Yasa spojrzał na śpiewaka. Naraz rozpaczliwe zawodzenie nabrało miękkości, słowa zaczęły ze sobą współgrać, a melodia popłynęła gładko, pieszcząc uszy słuchaczy. Mag przymknął oczy i oparł głowę o ścianę, wsłuchując się w balladę.
Bezwzględna była młoda królowa
Ginęli ludzie nawet za słowa
Wstęgami ulic krew przepływała
Śmierć wielkie żniwo w kraju zbierała…
Wiatr szarpał odzieniem stojącego przed gospodą krasnoluda, a deszcz kompletnie je przemoczył. Wichura zagłuszyła jednak wszelkie inne dźwięki, więc Sodi stał wśród wycia żywiołów z niezwykle zadowoloną miną. Mrużył oczy, bo lodowata ściana wody trochę go oślepiała, ale i tak wyglądał – jak na Sodiego de Gra Yudherthardere, rzecz jasna – bardzo radośnie.
Po kilku chwilach wszakże radość zaczął zakłócać dość nieprzyjemny chłód. Kurtka, która kosztowała mnóstwo talarów, bo handlarz dawał uroczyste słowo honoru, że wykonana jest ze specjalnie wyprawionej skóry delghartowskiego smoka i w żadnych warunkach wody nie przepuści, przemokła i wraz z równie wilgotną koszulą lepiła się do ciała. Sodi błyskawicznie rozważył opcje.
A potem ruszył biegiem do stajni.
Przywitał go półmrok, przyjemne ciepło i…
– Niech ja ranka w ramionach tłustej dzierlatki nigdy nie doczekam, ale smród! Zesrał się któryś czy jak? – Rozejrzał się nerwowo po niewielkim pomieszczeniu. Konie stały obok siebie, przeżuwając obrok i nie zwracając uwagi na gościa. Jedynie jego kuc zastrzygł uszami i na moment odwrócił głowę. – Nic to, przywyknę. I tak żaden nie będzie mi tu trelami ścian kruszyć, więc jakoś się dogadamy. Ciepluchno tu jak w pościeli Szczerbatej Justy… a i, kurwa, aromaty podobne… Ech, stęskniłem się za dziewuchą. Będzie ze trzy lata, jakeśmy… – reszta zdania utonęła w ściąganej przez głowę koszuli. Krasnolud okrył się derką i siadł ciężko w kącie stajni na wyściełanym słomą klepisku. Pokręcił z niechęcią nosem i kontynuował: – W karczmie mnie przygotowali izdebkę, zacną i woniejącą. A i pościel pewnikiem bieluchną… może nawet haftem zdobioną… Dziewki bym się nie doczekał. Pan Yasa zabronił dupy brać na postoju. Taaa… – sarknął, przewracając oczyma. – Jakby on nigdy nie chędożył, kiedy Likal w sąsiedniej komnacie. Się, kurwa, naraz świątobliwy zrobił, by kto pomyślał. Eeech, koniki, wam to łatwiej… – Przekręcił głowę, żeby zerknąć na zwierzęta. – No, ja tu żale swoje wypłakuję, a wam jaja poobcinali, to nawet nie wiecie w czym rzecz.
Zamilkł, przymykając oczy. Bębniący w dach deszcz łagodnie kołysał Sodiego do snu. Mężczyzna był już na jego granicy, ledwie kilka uderzeń serca od momentu, w którym kontury rzeczywistości tracą ostrość, a ograniczenia znikają… Ledwie kilka oddechów dzieliło go od pełnego zatracenia, gdy czyjeś podniesione głosy przywróciły mu pełną świadomość. Niechętny towarzystwu, wcisnął się głębiej w cień, licząc, że nikt go nie zauważy.
– Ostawcie! – W wejściu pojawiła się wysoka, zwalista postać. Kaptur osłaniał włosy, a twarz tonęła w półmroku. Niski, jękliwy głos wydawał się męski, ale odzienie gościa było zdecydowanie kobiece. – Ostawcie!
– Widzieliśta takie dziwadło?! – Za kobietą wpadło do stajni trzech mężczyzn. – Ani to chłop, ani baba… Rozdziejem i obaczym, nie?
Pozostali zarechotali i zrobili krok ku uciekającej. Ta wrzasnęła, próbowała odskoczyć…
I runęła jak długa kilka kroków od schowanego w kącie Sodiego.
Pieśń barda wciąż malowała barwne obrazy w wyobraźni słuchających z ekstatycznym zachwytem. Jedynie Likal, chociaż i na nią działała magia ballady, nie patrzyła na śpiewaka. Przez długą chwilę po wyjściu Sodiego, podobnie jak Yasa, dziewczyna siedziała z zamkniętymi oczami. Kiedy wreszcie je otworzyła, spojrzała na opiekuna. Mag wydawał się drzemać z obojętnym wyrazem twarzy.
– Jesteś zmęczona? – zapytał, gdy się poruszyła.
– Trochę.
– Chcesz, żebym cię odprowadził?
Nie odpowiedziała. Zapewne gdyby to Sodi zadał takie pytanie, rzuciłaby jakąś złośliwość albo przynajmniej parsknęła niechętnie. Yasy pytanie zmilczała. Poczekała, aż opiekun otworzy oczy, i pokręciła głową. Mag uśmiechnął się łagodnie.
Czuła jego spojrzenie, kiedy wychodziła z izby. Czasami marzyła, że zdoła wejść w umysł Pierwotnego, by poznać jego myśli. Nigdy jednak nie próbowała tego robić.
Wzmocniona magią ballada towarzyszyła jej na poddaszu gospody. W blasku jednej płonącej głowni nabierała mrocznej barwy. Budziła w Likal tęsknotę, której dziewczyna nie potrafiła zdefiniować. Pragnienie graniczące z bólem. Młoda czarownica westchnęła, zacisnęła pięści, odetchnęła głęboko i wyszeptała zagłuszające zaklęcie. Miała nadzieję, że Sodi z Tropicielem są na tyle daleko, żeby nie podrażniła go taka mała, bardzo osobista magia.
Pieśń zamilkła, ale tęsknota wciąż drażniła duszę. Dziewczyna postąpiła w stronę izby, którą wynajął dla niej Yasa, a potem zatrzymała się. Stała tak, nie mogąc podjąć decyzji, aż wreszcie wahanie przerwały kroki na schodach. Drewniane stopnie skrzypiały głośno pod ciężarem gospodarza prowadzącego kolejnego gościa. Piękna kobieta okryta elegancką peleryną stanęła obok Likal i spojrzała na dziewczynę wyniośle. Młoda czarownica cofnęła się odruchowo.
– Tędy, pani. – Mężczyzna wskazał kobiecie otwarte właśnie drzwi.
Podopieczna Pierwotnego zacisnęła pięści i przygryzła wargę. Zazdrość tylko na moment zawładnęła jej myślami. Mgnienie tak krótkie, że wściekłe zaklęcie ledwie błysnęło pod zmrużonymi powiekami. Uciszyła je błyskawicznie. Nie jej to rzecz, kogo pan Yasa kazał sobie sprowadzić do łoża. Nie jej, nie jej…
Odetchnęła głęboko, by krwawa mgła opuściła myśli, nie mogąc jednocześnie oderwać wzroku od zamykających się drzwi izby Pierwotnego. Złość minęła dość szybko, uciszona rozpaczliwie powtarzanymi słowami. Razem z nią minęła tęsknota i bolesne pragnienie. Likal stała w półmroku, ogłuszona nagłą pustką.
A potem powolutku ruszyła schodami w dół, do wyjścia.
Upadek zerwał z głowy kobiety kaptur, a wciśnięty w kąt Sodi z niedowierzaniem zagapił się w jej twarz. Wiele rzeczy można było rzec o zacnym krasnoludzie, jednakowoż rzadko brakowało mu słów. W tejże chwili jednak, nawet gdyby chciał coś powiedzieć, chybaby nie zdołał.
Rzec o leżącej, że nie grzeszyła urodą, byłoby zdecydowanym niedopowiedzeniem.
Zapewne rozmyślałby nad tym znacznie dłużej, gdyby nie owych trzech drabów, którzy pragnęli sprawdzać, co ich ofiara ukrywa pod odzieniem. Rechocząc głośno, rzucili się spełniać groźbę. Kobieta czołgała się rozpaczliwie, zawodząc przy tym błagalnie, ale oprawcy bynajmniej nie zamierzali jej słuchać. Dwóch złapało za kończyny, a trzeci zabrał się do zdzierania sukni.
Sodi de Gra Yudherthardere jakoś nigdy do wojowników zaliczać się nie chciał, a i specjalną odwagą zasłynąć w Krainie nie zamierzał. Często też powtarzał, że nie jemu się wciskać między miodzik a zakąskę. Lubił jednak normalny porządek rzeczy: miodzik powinien być ciepły i pachnący, a zakąseczka smakowita i chętna. A kobita, nieważne jak brzydka, dupy dawać miała prawo temu, komu chciała. Ot, co!
Toteż Yudherthardere podniósł się powolutku w swoim kąciku, zrzucił derkę z ramion i zza paska wyrwał oba toporki, by przywrócić normalny porządek rzeczy. Że zaś mądrym krasnoludem był i liczyć potrafił całkiem dobrze, wiedział, że trzy to więcej niż jeden, więc nie ma co po próżnicy gęby drzeć, kiedy mus trzech osiłków położyć. Kiedy musiał, Sodi potrafił całkiem skutecznie trzymać język za zębami. A i poruszać się niemal bezszelestnie umiał całkiem sprawnie. Błyskawicznie oszacował odległość. Przez moment ważył toporki w potężnych dłoniach, aż wreszcie podjął decyzję. Z niejaką niechęcią ustawił toporki obuchem do celu…
Drab trzymający ręce leżącej padł od pierwszego uderzenia. Drugi cios pozbawił przytomności tego, który gorliwie zrywał z kobiety odzienie. Trzeci mężczyzna zdążył się poderwać i z wrzaskiem rzucił do ucieczki. I pewnie by mu się udało, bo Sodi bynajmniej spragniony krwi nie był, gdyby niedoszła ofiara, wyrwawszy z dłoni oszołomionego krasnoluda toporek, nie cisnęła nim w plecy uciekającego oprawcy. Ostrze wbiło się ze straszliwą siłą między łopatki mężczyzny, uciszając go na zawsze.
Yudherthardere przez chwilę stał, gapiąc się z rozdziawionymi ustami na trzonek broni podrygujący w rytm ostatnich drgawek konającego.
– Się panna nie obraź, ale, kurwa, łapkę to ty masz, niech bogowie chronią. Jakbyś w mordę dała, to zębów by człek chyba w Zachodnich Lądach szukał – wyszeptał z podziwem, odwracając się wreszcie.
Kobieta wciąż siedziała na klepisku. Przesunęła się tylko jak najdalej od oprawców. Poprawiała nerwowo suknię, nie podnosząc wzroku. Długie potargane włosy nijakiego szarego koloru opadały w nieładzie na ramiona. Na jednym z kosmyków smętnie zawisła różowa kokarda, która zapewne miała dodawać urody. Jaskrawość barwy tylko podkreśliła nienaturalną brzydotę właścicielki ozdoby.
– A bo i nie malutkaście – pokiwał głową Sodi, który, stając obok siedzącej brzyduli, przewyższał ją ledwie o szerokość dłoni. – Chcecie wstać czy cóś? Nie, pewnie, że nie. Ja też chyba usiądę. – Sięgnął ponownie po derkę i okrył się. Dopiero wtedy opadł na klepisko, dość daleko od kobiety. – Człekowi, jak się tak pogiba gwałtownie, to i słabość członki zbiera. A i noc prawie nadchodzi, to i senność jakowaś… Nijakiej potrzeby ni ma, cobyśmy stali, kiedy i usiąść można. Co nie? Macie jakieś imię, panna? Głupio tak w zacnym towarzystwie siedzieć, a nazwiska nie znać. Mnie zwą Sodi.
Kobieta wciąż milczała, intensywnie patrząc na mnące suknię dłonie. Knykcie niemałych pięści pobielały, a palce podrygiwały nerwowo. Co rusz zerkała na obu nieprzytomnych, zaciskając szczęki.
– Nic się, panna, nie martw – pocieszył ją krasnolud. – Jakem pierdolnął, to aż cosik tam trzasnęło. Znaczy szybko się nie podniosą. A i jakby, to się, kurwa, poprawi. I już. To jak? Macie jakie imię?
– Bela – odpowiedziała krótko, podnosząc wreszcie wzrok.
I tak Sodiemu drugi raz mowę odjęło. Oczy jego rozmówczyni nijak nie pasowały do brzydkiej twarzy. Mieniły się wszelkiego rodzaju odcieniami złota, od jasnego miodu, przez ciepły bursztyn, aż po ciemny, acz połyskliwy stary metal. Uwodziły głębią. Nie było w nich magii, nie miały żadnej czarodziejskiej mocy – Tropiciel drzemał nieprzywołany, a przecież trudno było oderwać od nich spojrzenie, trudno pamiętać o szpetocie, która je otaczała.
– O kurwa – wyszeptał wreszcie z nabożnym zachwytem.
Kobieta podniosła się powoli. Wyprostowana sięgała prawie do belki stropowej. Niejeden rycerz kraiński pozazdrościłby jej postury. W myślach Sodiego zamajaczyło pytanie, ale nim zdołał się na nim skupić, nim zdążył je sformułować, Bela zrobiła krok ku niemu i powiedziała:
– Przykro mi.
– Dlacze…? – zaczął krasnolud.
I więcej nie zdążył, ogłuszony potężnym uderzeniem.
