Zakonna - Małgorzata Lisińska

Małgorzata Lisińska

Autorka rozpoczętej w 2017 roku serii Tropiciel (Tropiciel, Czarownica, Pierwotny) i dwóch powieści z tego samego świat Zakonna i Bajki krasnoludzkie, a także serii powieści obyczajowych Miłość w Tychach (Światła w jeziorze, Pikantnie po włosku, Ja Ciebie bardziej). Na wydanie czekają kolejne książki fantastyczne i obyczajowe, a nawet kryminał.

Pisze fantasy i literaturę obyczajową, czasami flirtując z prozą poetycką. W swojej twórczości kieruje się przekonaniem, że czytelnika należy przede wszystkim bawić. Dlatego jej teksty pełne są niewybrednego humoru i sporej dawki erotyki.

Absolwentka Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Pisanie jest jej trzecią wielką miłością, po mężu i córce. Mieszka w Tychach, dzieląc czas między rodzinę, psa, koty, pracę i ukochaną klawiaturę.

www.lisinska.pl

Zakonna – Małgorzata Lisińska

Dawno, dawno temu… *

Ostatni żyjący Pierwotny ukrył się w grocie na krańcu świata i tam czuwa nad przeklętą przez siebie kochanką. Sodiemu leśna wróżka przepowiedziała śmierć, a krasnolud, choć z natury sceptyczny, leśnym wróżkom ufa bezgranicznie. Zmierza zatem do Yasy po ratunek.

Tymczasem Krainie grozi kolejna wojna domowa. W zasypanej śniegiem cichej gospodzie spotykają się przedstawiciele wszystkich inteligentnych nacji, by zapobiec przelewowi krwi.  

Czy im się powiedzie? Jaka będzie w tym rola Sodiego i Yasy? Czy zdołają pokonać potężną czarownicę? I co najważniejsze, kim jest Rosa i o co chodziło leśnym wróżkom?!

* a przynajmniej przed przygodami opisanymi w Tropicielu i Czarownicy.

KSIĄŻKA ZA 23,99 ZŁ

Informacje o książce

Seria: Tropiciel, prequel

Rok I wydania: 2019
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 350

książka: ISBN 978-83-7995-292-2
ePub: ISBN 978-83-7995-293-9
mobi: ISBN 978-83-7995-294-6
audiobook: ISBN 978-83-7995-453-7

Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ePub: 29,99 zł

mobi: 29,99 zł
audiobook: 39,99 zł

Fragment

Prolog

Krwistoczerwone włosy, miękkie i chłodne jak jedwab, musnęły twarz młodego mężczyzny, a on zapragnął ich dotknąć. Zapragnął rozpaczliwie, ostatecznie. Ale nie wyciągnął do nich palców. Nie dlatego, że krępowała go magia. Nie musiała. Wystarczyło jedno zimne spojrzenie Isiny.

– Szybciej – poleciła.

Uchwycił jej biodra i posłusznie przyspieszył. Była ciasna i wilgotna. Pierwsze spazmy rozkoszy ściągnęły sutki i przemknęły przez napięte mięśnie brzucha. Unosiła się i opadała, raz za razem, szybko, coraz szybciej. Piersi podrygiwały, pieszczone długimi lokami. Ciało tężało… i w końcu ekstaza wyrwała krzyk z ust czarownicy. Jeden gwałtowny, wysoki krzyk. Fale przyjemności przetoczyły się przez napięte mięśnie, jedna za drugą…

Mężczyzna oddychał szybko i płytko. Jego spełnienie też nadchodziło. Walczył z tym, zaciskając zęby i szepcząc zaklęcia. Isina nie pozwalała. Nigdy nie pozwalała…

Stoczyła się z niego i wstała, doskonała jak zawsze. Naga podeszła do okna. Wiatr schłodził rozgrzaną skórę, a potem zaigrał wśród włosów, które zafalowały jak wstęgi krwi. Przez długą chwilę patrzyła za okno, na wyczarowany świat złotego piasku i szemrzącej wody. Później odwróciła się i spojrzała na młodzieńca na łożu, stężałego w walce z własnym pragnieniem. Uśmiechnęła się do niego z aprobatą.

– Lubię cię, Yaso. – Podeszła i usiadła obok niego. – Od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że jesteś odpowiedni. Całkiem odpowiedni.

Coś błysnęło w czarnych tęczówkach młodego Pierwotnego, coś, czego nie zdołała odczytać. Chłopak zmarszczył brwi, zacisnął zęby… i nagle, choć nigdy wcześniej tego nie zrobił, sięgnął po kochankę bez pozwolenia. Nie broniła się, zaskoczona i rozbawiona po trosze. Pozwoliła, by pchnął ją na wielkie wyściełane jedwabiami łoże, rozwarł jej uda, a później wszedł w nią z gniewem, niemal wściekłością. Doszedł błyskawicznie, w kompletnej ciszy. Nawet nie jęknął, szarpany kolejnymi spazmami rozkoszy.

– Kiedyś… cię… zostawię – wydyszał, gdy skończył. Wstał i jak poprzednio jego kochanka, podszedł do okna. – Zostawię cię i będę wolny.

Roześmiała się głośno, szczerze ubawiona.

– Kochany, należysz do mnie. Jesteś moją własnością. Nigdy mnie nie zostawisz. Nic i nikt nie zdoła mi ciebie odebrać, Yasssso. Nikt.

Rozdział I
Yasa

Ciemne chmury całkowicie zakryły niebo, a padający z nich śnieg zamknął okolicę w szarobiałej rzeczywistości. Kary kuc z trudem przedzierał się przez nawałnicę. Kopyta grzęzły w wilgotnym puchu, a zwierzę, chociaż parskało niespokojnie, posłusznie brnęło przed siebie. Grube płatki osadzały się w gęstej czarnej grzywie, kunsztownie splecionej w setki warkoczyków, a potem, roztopiwszy się, wolno sunęły wzdłuż łba na rozchylone z wysiłku chrapy. Mocny wiatr tańczący wśród bieli co rusz zatykał oddech to konia, to jeźdźca. Niska postać, zakutana w niedźwiedzie skóry, pochylała się w siodle, niemal leżąc na karku wierzchowca. Pod kapturem co jakiś czas błyskały czarne oczy obserwujące okolicę. W końcu dłonie odziane w grube rękawice ściągnęły wodze. Kuc zatrzymał się posłusznie, a jeździec z niechęcią zeskoczył z siodła.

Przez ten pieprzony śnieg to byśmy się pewnikiem zgubili, Doru. – Krasnolud poklepał lekko kark zwierzęcia, a ono spojrzało na pana obojętnie. – Ano tośmy i są. Dalej to cię nijak ze sobą targać nie mogę, to i zostaniesz, coby na mnie poczekać. – Zaplątał rzemienie uzdy wokół drzewa, a potem odwrócił się i powoli uniósł głowę.

Tuż przed nim wśród białej zawiei piętrzyły się skały. Nagie, mimo padającego od wielu dni śniegu, srebrzystoczarne szczyty ginęły wśród ciemnych chmur. Wyrżnięte w górach niczym w ścianie wysokie spadziste schody, połyskujące jak szkło i równie obnażone jak wierzchołki, ciasnym wężem wiły się ku chmurom. Nie chroniła ich żadna barierka, żaden mur nie zabezpieczał ewentualnego wędrowca przed upadkiem. Lodowaty wiatr, ten sam, który u podnóża tańczył wśród tumanów śniegu, próbował wyszarpać kamienne stopnie.

Kurwa – wyszeptał krasnolud nieco żałośnie. Poprawił poły płaszcza, by lepiej ochronić się przed mrozem i zawieruchą. Długie rude włosy, gęste i pokręcone, wymykały się z niegdyś misternie splecionych warkoczy. Zastygająca na mrozie mgiełka oddechu sopelkami osadzała się na krzaczastych brwiach, wąsach i poskręcanej brodzie. Sodi westchnął ciężko, zacisnął wargi i nie oglądając się, ruszył ku schodom.

Z trudem pokonywał wysokie stopnie, ślizgając się na oblodzonych kamieniach. Kilka razy zjechał i uderzył kolanem o zimne, mokre głazy. Zawsze towarzyszyły temu krzyk i przekleństwo, ale krasnolud szedł dalej, mamrocząc gniewnie pod nosem. Niszczycielska śnieżyca szalejąca u podnóża góry tu, na dziwnych schodach, zmieniała się w migotliwe obłoczki osadzające szron na kamiennych stopniach, wciskające w usta i nos wędrowca setki bolesnych igiełek. Mężczyzna sapał ciężko między jednym a drugim przekleństwem. W połowie drogi rozwiązał z pietyzmem uprzednio sznurowany kożuch. Kilkanaście stopni dalej zsunął z głowy kaptur, a po chwili grubą wełnianą czapę. Pot, spłynąwszy z czoła, wcisnął się za kołnierz koszuli i wąskimi strumyczkami, po napiętych z wysiłku plecach, zdążał ku paskowi spodni. Krasnolud otarł oblicze i na chwilę się zatrzymał. Ciemna chmura, którą widział z dołu, wisiała tuż nad jego głową. Jeszcze dziesięć schodów i utonie w lepkim, zimnym puchu. Otrząsnął się niechętnie i ruszył dalej.

Jak się, kurwa, pomyliła, wsadzę jej w dupę największy świerczek z tego jej pieprzonego lasu, a potem zlegnę i poczekam, czy wylezie załganą gębą – wyjęczał, ledwie dysząc, a później wszedł w ponury obłok. Na moment musiał zamknąć oczy, bo lodowate drobinki wciskały się w nie, jakby próbowały wypalić je mrozem. Opadł na kolana i na oślep, macając niespokojnie, pokonywał kolejne stopnie.

Naraz bolesny chłód i lodowata ciemność znikły. Mrok za zamkniętymi powiekami zmienił się w miękką, łagodną jasność. Krasnolud otworzył wolno oczy i zamrugał gwałtownie. Od nieba, czystego najczystszym błękitem, odcinała się ściana góry, a w niej potężna, wysoka na trzech, może czterech ludzi brama kuta ze szczerego złota. Słońce połyskiwało w misternych żłobieniach i przemykało przez krwistą czerwień rubinów. Tak, z całą pewnością były to rubiny i złoto. Sodi znał się na tym, ostatecznie pochodził z najznakomitszej krasnoludzkiej rodziny. Złoto i rubiny to część jego dziedzictwa. Uśmiechnął się ponuro, wciąż z trudem łapiąc oddech. Był na miejscu.

Zerknął w dół. U jego stóp, niczym miękki dywan, rozciągała się chmura. Odetchnął głęboko chłodnym, czystym powietrzem i postąpiwszy ku bramie, uniósł pięść, by zastukać. Odrzwia rozchyliły się, zanim zdołał ich dotknąć. Igiełka strachu przewierciła gruby kark. Sodi potrząsnął głową, odganiając niepokój, i wszedł do środka. Za jego plecami brama zamknęła się bezgłośnie. Nie spojrzał na nią, ale odruchowo położył rękę na wciśniętym za pas toporze.

Gruby dywan wyściełający szeroki korytarz tłumił kroki krasnoluda. Przy ścianach zdobionych wielobarwnymi wzorami unosiły się złote świeczniki, pływające między sufitem a podłogą, jakby były zawieszone na niewidzialnych sznurkach. W lichtarzach zaś delikatnym, przytłumionym światłem płonęły setki świec. Przepychowi pomieszczenia towarzyszył nieco zduszony dźwięk harfy dobiegający z odległej komnaty. Dłoń Sodiego wolno zsunęła się z broni, a on sam zdecydowanym krokiem ruszył w kierunku źródła muzyki. Wiodła go nie tylko melodia, słodka i zwodnicza, lecz także moc czaru. Bo chociaż Tropiciel nie wrzeszczał, nie ranił i nie próbował wyrwać się na wolność, jak miał to w zwyczaju, kiedy Yudherthardere był w kontakcie z aktywnym zaklęciem, to i tak nieustannie drapał krasnoludzką skórę. Dotychczas sprawił się doskonale: doprowadził Sodiego do pałacu ostatniego Pierwotnego znacznie skuteczniej niż jakiekolwiek mapy i ludzkie wskazania. Nie zwiodło go ani łatwe, choć miażdżące w formie pogodowe zaklęcie u podnóża gór, ani już bardziej skomplikowany Czar Kształtowania, tworzący schody. Zaklęcia wciąż tylko nieco łaskotały, drażniły zmysły, porami wsuwając się w umysł, by na jego granicy malować szarościami obrazy. Powoli jednak zaczynały palić i wizualizować się jeszcze przed wejściem w podświadomość. Wszechobecna Moc, jakkolwiek osłabiona ochronnymi czarami, rządziła tym miejscem, tańczyła na ścianach, wstęgami opasywała przysadzistą postać wędrowca, krępując ruchy, nie pozwalając na przywołanie ochronnej tarczy. Nie żeby zamierzał to robić. Po pierwsze, nie było takiej potrzeby, bo Yasa najwyraźniej sam nałożył bariery, po drugie zaś, gdyby Pierwotny zechciał, to przed potęgą tej klasy nic nie zdołałoby Sodiego uratować, a każdy obcy czar mógł ją tylko rozgniewać. Yudherthardere obiecywał więc sobie, że żadnej magii, żadnych uroków… no i żadnego drażnienia Pierwotnego Maga uskuteczniać nie będzie.

Krwiste wstęgi obwiązały luźno członki krasnoluda i wiodły go za dźwiękiem harfy. Narastająca melodia otumaniała umysł. Posłuszny czarom krasnolud wszedł do ogromnej komnaty. Przez jakiś czas wstęgi i dźwięk trzymały go na uwięzi, by ostatecznie odpuścić i zwrócić myślom mężczyzny normalną ostrość. Rozejrzał się szybko, nie ruszając głową. Próbował zapamiętać otaczające go widoki. Błyskawicznie oceniał swoją pozycję, kalkulował…

Nie zamierzam was skrzywdzić, panie Yudherthardere. – Łagodny niski głos zawibrował w umyśle krasnoluda, choć, był tego pewien, żaden dźwięk nie złamał ciszy pustego pomieszczenia. Sporo Sodiego kosztowało to, by nie drgnąć, nie okazać lodowatego strachu wpełzającego z wolna pod koszulę.

Toście mnie uradowali, panie Yasa. A się i pobeczę jako ten smark, co długo na pannę czekał za stodołą, a ta nie dość, że przyszła, to mu jeszcze cycka dała pomacać, ino się objawcie utrudzonemu krasnoludowi – odpowiedział na głos, zapominając na chwilę, że miał nie drażnić Pierwotnego Maga. Jakoś bogowie nie zechcieli cierpliwością Sodiego pobłogosławić.

Niski, spokojny śmiech przerwał ciszę, a Pierwotny Mag zmaterializował się, jakby od zawsze stał przy kominku z zamorańskiego złocistego marmuru. Odwrócony plecami do gościa grzał nad ogniem szczupłe długie palce. Wyczuwając rosnącą irytację krasnoluda, w końcu na niego spojrzał. Ascetyczną, lecz młodą i urodziwą twarz rozjaśnił dobrotliwy uśmiech, z jakim ojciec mógłby przyglądać się niesfornemu dziecku. Uśmiechowi przeczyło jednak poważne, chłodne spojrzenie ciemnych oczu.

Zimne macki telepatycznej magii zwiedzały tymczasem krasnoludzki umysł, wyrywając myśl po myśli z najciemniejszych, najgłębiej ukrytych zakamarków. Tym razem Yudherthardere nie zdołał ukryć drżenia. Cofnął się gwałtownie, intensywnie szepcząc zaklęcie chroniące. Bezskutecznie.

Nie bójcie się – cicho powiedział Yasa, podchodząc do Sodiego. Haftowany złotem purpurowy płaszcz bezszelestnie sunął po posadzce, gdy Pierwotny płynął tuż nad nią, przecząc prawom rządzącym światem. Wiszący na jego piersiach kryształ mienił się tęczą, przyciągał wzrok krasnoluda i nie pozwalał uwolnić myśli, a tym samym skutecznie odbijał szeptane przez Sodiego ochronne zaklęcie.

Kiedy czarodziej wreszcie zbliżył się do gościa, ten zadarł głowę, żeby móc patrzeć mu w oczy. Trwali tak przez chwilę, a Yasa wciąż przeszukiwał umysł gościa. W końcu opuścił go, a zaraz potem dotknął lekko ramienia Sodiego.

O kurwa – jęknął krasnolud. Miękkie naraz kolana ledwie utrzymały ciężar potężnego, jak na swój gatunek, mężczyzny. Cofnął się po omacku, szukając czegoś, na czym mógłby się wesprzeć.

Nie lubię takiego języka, panie Yudherthardere.

A ja, kurwa – Sodi podkreślił przekleństwo – nie lubię, kiedy się mnie we łbie grzebie.

Przyzwyczajenie. – Mag wzruszył ramionami. Odwrócił się i, tym razem stąpając po podłodze, podszedł do wyściełanej atłasami ławy. Usiadł i gestem wskazał miejsce obok siebie. – Usiądziecie?

Krasnolud zacisnął zęby. Odzyskał już władzę w członkach, poczuł się pewniej, więc normalny u niego stan wiecznego podenerwowania narastał w błyskawicznym tempie. Odruchowo położył dłoń na toporku, na co Yasa uniósł brew z rozbawieniem. Obaj milczeli. Czarodziej czekał, jego gość zaś toczył walkę z gniewem, powtarzając w myślach, jak bardzo potrzebuje pomocy gospodarza. Wreszcie zdrowy rozsądek wygrał z gwałtowną krwią i Sodi usiadł obok maga.

Przebyliście długą drogę…

Darujcie se, panie Yasa, te dworskie dyrdymały, co nie? Pogrzebaliście mi we łbie, wiecie, po co żem wasze progi nawiedził.

Tak od razu? Nie chcecie czegoś zjeść, napić się, odpocząć?

Jakoś szybko mi zbrzydła ta wasza gościna – wyrwało się krasnoludowi. Zaraz też zacisnął usta, żałując szczerości.

Yasa roześmiał się cicho, a potem przymknął powieki. Pustą i cichą komnatę wypełniły naraz dźwięki harfy oraz miękki zaśpiew lutni. Skóra grających na instrumentach pięknych kobiet, ledwie osłonięta przezroczystymi szatami, połyskiwała złociście w aksamitnym świetle ognia. Duży okrągły stół uginał się pod ciężarem wyszukanych potraw, a długonogie nimfy leżące przy nim na ogromnych atłasowych poduszkach uśmiechały się zachęcająco do krasnoluda.

Sodi przełknął głośno ślinę i z trudem odwrócił wzrok. Żar zaklęcia palił mu skórę od wewnątrz, wiedział więc, że nęcący obraz jest jedynie ułudą, a mimo to ledwie zdołał mu się oprzeć.

Jesteście pewni, że taka gościna wam nie odpowiada? – zapytał mag.

Spieszy mi się. – Krasnolud spojrzał na niego z mieszanką tęsknoty i żalu.

Szkoda. – Ponowne przymknięcie powiek czarodzieja przywróciło pustkę i ciszę w komnacie.

Ano szkoda. Jak więc będzie?

Nie handluję zaklęciami, panie Yudherthardere.

Wiem – krasnolud skinął głową – że złota wam nie trza, drogich kamieni też macie w cholerę. A i z handlowania swoimi czarami też raczej nie słyniecie. Mówią nawet, żeście nigdy żadnego zaklęcia innym nie oddali, czy to w podarku, czy za odpłatą.

Aż tak dobrze jest poinformowana Rada Krasnoludzka?

Aż tak.

Więc zapewne wie też, że moja moc nie ma ceny. Nie stać was na mnie. Nawet z całym, a obaj wiemy, że nie jest mały, majątkiem Rady.

Dyć przecie nie Rada mnie posłała – lekko zdziwionym tonem powiedział Sodi. – Jeno za swoim interesem was znaleźć mi trza było.

Ach. – Mag uśmiechnął się. – Nie doczytałem waszych myśli. To jednak niczego nie zmienia. Nie handluję mocą.

Yudherthardere uśmiechnął się krzywo.

Każdy ma swoją cenę, panie Yasa.

Czarodziej zmarszczył brwi.

Tacy jesteście pewni?

Ano. Przecieście mnie czytali, to i po co pytacie?

Krótko, z przyzwyczajenia. – Mag ponownie wzruszył ramionami. – Chcecie zaklęcia przywracającego do życia. Wybaczcie, że pytam, ale po co wam ono? Ileż macie lat? Pięćdziesiąt? Sześćdziesiąt? W waszej rasie to jeszcze młodość. Nie czuję w was też żadnej choroby. Po co wam takie trudne, misterne i kosztowne zaklęcie?

Nie wasza to rzecz.

Yasa uniósł brwi. Na chwilę, krótszą niż westchnienie, macki telepatii znów wcisnęły się w umysł krasnoluda.

Wróżka? – Czarodziej parsknął śmiechem. – Leśna wróżka wam rzekła, że zginiecie od miecza przed upływem tygodnia? Wróżka?! Wierzycie we wróżki?!

Yudherthardere poderwał się z ławy, czerwieniejąc gwałtownie. Potężna pięść powędrowała do topora. Nim jednak zdołał go wyjąć, lepka mgiełka, pachnąca rumiankiem i lawendą, wchłonęła pomrokę gniewu i błyskawicznie go uspokoiła. Usiadł ponownie i nie patrząc na gospodarza, burknął:

A śmiejcie się, śmiejcie. Mojemu dziaduniowi przepowiedziały śmierć, a i pradziadowi. Stryjowi rzekły, jak majątek pomnożyć, a kuzynowi ze strony matki, że jego żona puszcza się z elfami. Leśne wróżki to niegłupie niewiasty.

Niech wam będzie, niegłupie. Znałem kiedyś jedną leśną wróżkę… – Uśmiechnął się z rozmarzeniem, ale zaraz spoważniał. – No, nieważne. Nie sprzedam wam zaklęcia. Przykro mi. Jak chcecie, możecie zostać u mnie w gościnie przez miesiąc. Będziecie bezpieczni.

Nie mogę. Rada dała mi zadanie. Muszę je wykonać.

Jak już rzekłem, przykro mi. – Mag podniósł się. Krasnolud też wstał.

Każdy ma swoją cenę, panie Yasa. Nie chcecie złota i precjozów, to może się wymienim? Doszły mnie słuchy, że szukacie czaru odwracającego gniewne przekleństwo…

Dobroduszny uśmiech maga w jednej chwili zastygł w lodowaty grymas. Czarne oczy pokrył szron.

Skąd wiecie?

Rada wie więcej, niż wam się śniło.

Nie ma takiego czaru. Nikt nie zdoła cofnąć przekleństwa rzuconego w gniewie przez Pierwotnego Maga. To legenda – warknął cicho Yasa.

Tak jak i zaklęcia przywracającego do życia. – Krasnolud wzruszył ramionami. – Zawszem wierzył w legendy. To jak będzie?

Czarodziej powoli podszedł do kominka. Wyciągnął dłonie nad ogień i w milczeniu patrzył na tańczące płomienie. Długo. Bardzo długo. Wreszcie odwrócił się i spojrzał na gościa.

Skąd wiecie, że nie wyciągnę go z was siłą?

To obwarowane zaklęcie. Zadziała, tylko jeśli dam wam je po dobroci.

Tacy jesteście sprytni?

Krasnolud uśmiechnął się krzywo.

A nie wyglądam, co?

Nie wyglądacie – przytaknął spokojnie mag. Wyciągnął zamkniętą dłoń ku Sodiemu, a ten podszedł szybko. Serce krasnoluda waliło niespokojnie, kiedy Yasa rozchylał palce.

Bierzcie – polecił mag, podając gościowi szeroką, żłobioną runami obrączkę. Ten szybko, acz z trudem wsunął klejnot na najmniejszy palec. Lodowaty żar wtopił się wraz ze srebrem w skórę, spłynął lawą w żyły i ruszył nimi w podróż przez ciało Sodiego. Drogę magii znaczyły czarne ślady spalonej skóry. Mężczyzna krzyknął krótko, gdy ból stał się nieznośny, lecz zaraz zwarł usta.

Pal, żeby żyć, pal, żeby nie umrzeć – zaśpiewał cicho mag. – Płoń i nie przestawaj.

Siateczkę żyłek rozjarzył ogień. Swąd gorejącej skóry drażnił zmysły. Yudherthardere przestał walczyć z bólem i krzyczał głośno, rozpaczliwie. W końcu cierpienie odebrało mu siły i rzuciło go na kolana.

Pal! Płoń! Żyj! – Wraz z ostatnim słowem czarodzieja ogień na skórze krasnoluda zgasł, ból ustał, a po lawie magii pozostało ledwie wspomnienie. Sodi wciąż jednak siedział na podłodze, słaby niczym nowo narodzone dziecię. Łkał cicho, a po brzydkiej twarzy ciekły łzy.

Yasa odsunął się od gościa. Stanął przy kominku i czekał.

Po dłuższej chwili krasnolud wstał. Wytargał zza pazuchy chustkę, otarł policzki, wysmarkał nos i spojrzał na gospodarza.

I już? – zapytał chrapliwie.

Już. Pamiętajcie, że zadziała tylko raz i tylko jeśli będziecie mieli pierścień na palcu. Potem zaklęcie wróci do mnie. Nie daję wam go. Pożyczam.

Sodi pokiwał głową ze zrozumieniem. Wolno obejrzał owłosione dłonie i przedramiona. Po spaleniźnie, której zapach wciąż unosił się w powietrzu, nie pozostał nawet ślad.

Musiało tak boleć?

Mag wzruszył ramionami.

Ma was ożywić. Spodziewaliście się pieszczot?

W odpowiedzi krasnolud uśmiechnął się krzywo.

Byłaby jaka odmiana. – Sięgnął za pazuchę po jabłko. Podrzucił je lekko i schwyciwszy, ugryzł z namaszczeniem. Nie przestawał się przy tym uśmiechać. Potem podał resztkę owocu gospodarzowi. – Wasze zaklęcie.

Yasa z niesmakiem przyjął ogryzek. Obracał go w dłoni, chłonąc ukrytą wewnątrz energię, a później spojrzał na gościa.

Rzeczywiście, nie brak wam rozumu – przyznał cicho, z uznaniem. – Tylko wasze ugryzienie uruchamia magię?

Sodi przytaknął z dumą.

Skąd? – zapytał jeszcze Yasa.

Babka mojego pradziada była kiedyś kochanką jednego z Pierwotnych. Czar był w rodzinie przez wieki.

Wasza…? – Pierwotny z nieukrywanym zaskoczeniem przyglądał się przysadzistemu brzydalowi. Ten zaś wzruszył ramionami.

No co? Są tacy, co lubią małe kobietki.

Mag zmilczał. Nie powiedział, choć malowało się to w jego oczach, że nie wzrost był największym problemem krasnoludzkich niewiast. Nie skomentował, bo naraz mu się przypomniało, czyim potomkiem jest jego gość. Nie żeby w rysach jakieś podobieństwo odnalazł, bo nijak go nie było. Milcząc, przez chwilę ważył w dłoni nadgryzione zielone jabłko, jakby nie mógł uwierzyć, że oto wreszcie znalazł sposób…

Czas mnie wracać, panie Yasa. Pomnijcie, coby owoc do końca skonsumowała. A tak na przyszłość, jak was baba wkurwi, to przełóżcie przez kolana i wlejcie na gołą dupę, a nie rzucajcie magicznych przekleństw. To jednorazowe zaklęcie, więcej spełnionych legend nie będzie. Żegnajcie.

Yasa skinął głową bez słowa. Nie patrzył za krasnoludem. Czekał, aż tamten wyjdzie z komnaty, a potem z pałacu. Nie musiał go odprowadzać, by wyczuć moment, gdy ulotna woń Tropiciela zniknie z jego domu. Cierpki zapach południowych owoców zmieszany z gorczycą. Gdy tylko Sodi minął olbrzymią złotą bramę, Yasa przymknął powieki. Wciągnął głęboko powietrze. Poczuł aromat własnej pradawnej mocy. Wspomniał głupotę słów rzuconych w gniewie. Lodowatą złość, gorącą rozpacz. Żal, mroczny i demoniczny, żyjący własnym życiem, prawie materialny, kąsający kawałek po kawałku resztki duszy, okruchy serca. Pokręcił wolno głową, rozrzucił gwałtownie ramiona i poderwał się ponad podłogę. Wreszcie otworzył oczy. Lodowate, białe tęczówki płonęły niezmąconym ogniem.

W tej samej chwili złocista brama znikła. Korytarze wyłożone miękkimi dywanami zmieniły się w wąskie tunele wewnątrz góry, złote świeczniki w dogorywające pochodnie, a olbrzymia komnata w zimną, mokrą jaskinię, na środku której ponad wielkim ogniskiem unosił się odziany w zniszczony, stary płaszcz młody czarownik.

Przepraszam, Arthe – wyszeptał, zaciskając palce na nadgryzionym jabłku.

A żebyś płonęła,

Wiecznie płonęła,

Spalała się nieustannie,

Wiecznie.

Bądź przeklęta.

Tak wykrzyczał w gniewie dziesiątki lat temu.

Odegnał wspomnienie, a potem zmrużył oczy i wypuścił owoc. Ogryzek wpadł prosto do ognia. Złociste języki z sykiem zagarnęły jabłko. Spalało się nieskończenie wolno, jakby nigdy nie miało spłonąć, a zawieszony nad ogniskiem mag trwał w bezruchu. Jedynie kryształ na jego piersi płonął odbitym blaskiem płomieni.

W chwili, gdy ostatni kęs owocu się spopielił, ogień w jaskini zgasł i zapadła ciemność.

Dziewczyna zaczęła łkać.

Gdzie kupić?

 Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks wspierasz Autora i Wydawnictwo

Kupując w MadBooks otrzymasz książkę i ebooka w cenie książki!

 
Zakonna - Małgorzata Lisińska