Małgorzata Lisińska
Autorka wydanego w 2017 roku „Tropiciela”, publikowała uprzednio na łamach czasopism internetowych: „Histeria”, „Silmaris” i „Szortal”. Pod pseudonimem Emelkali zamieszczała utwory na portalach literackich, niejednokrotnie zdobywając wyróżnienia – zwłaszcza na fantastyka.pl. Dwa lata z rzędu otrzymała główną nagrodę za opowiadanie roku mythai.info.
Pisze fantasy i literaturę obyczajową, czasami flirtując z prozą poetycką. W swojej twórczości kieruje się przekonaniem, że czytelnika należy przede wszystkim bawić. Dlatego jej teksty pełne są niewybrednego humoru i sporej dawki erotyki.
Jest absolwentką Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Pisanie jest jej trzecią wielką miłością, po mężu i córce. Mieszka w Tychach, dzieląc czas między rodzinę, psa, kota, pracę i ukochaną klawiaturę.
Tropiciel – Małgorzata Lisińska
Sodi Yudherthardere, dla przyjaciół i ludzi z problemami wymowy po prostu Sodi, to krasnoludzki Tropiciel ze słabością do kobiet, alkoholu, złota, bijatyk i magii (dosłowną). U boku Yasy (najpotężniejszego żyjącego maga) i Likal (seksownej, potężnej i kompletnie nim niezainteresowanej uczennicy maga) wyrusza w podróż po Krainie, a w drodze przeważnie cierpi na migrenę. Niczym bohaterowie bajek, tylko zupełnie inaczej, ta trójka stawia czoła wyzwaniom godnym herosów.
Książka dla czytelnika dorosłego lub posiadającego certyfikat znajomości łaciny podwórkowej!
Mistrz Haxerlin i Thuz z miejsca polubili Sodiego. Idealny towarzysz podróży, bajarz, mitoman i drań w ich stylu!
Jacek Wróbel, autor serii Mistrz Haxerlin
PAKIET KSIĄŻKA I EBOOK ZA 23,99 ZŁ
Informacje o książce
Rok I wydania: 2017
Format: 12.5×19.5 cm
Liczba stron: 380
książka: ISBN 978-83-7995-125-3
ePub: ISBN 978-83-7995-126-0
mobi: ISBN 978-83-7995-127-7
audiobook: ISBN 978-83-7995-165-9
Ceny sugerowane:
książka: 39,99 zł
ePub: 24,99 zł
mobi: 24,99 zł
audiobook: 34,99 zł
Fragment
Wilczyca
Donośny łomot w drzwi ponownie wstrząsnął komnatą. Tym razem dziewczyna lekko uniosła powieki, ale nie zmieniła rytmu. Unosiła się i opadała nieskończenie powoli, do granic wytrzymałości przedłużając każdą chwilę rozkoszy. Odchyliła głowę tak, że długie rude włosy pieściły nie tylko jej pośladki, ale i uda mężczyzny. Spojrzenie stłumione przyjemnością przesunęło się po twarzy kochanka.
– Nie przestawaj – powiedział spokojnie. Chwyciwszy włosy kobiety, lekkim szarpnięciem przyciągnął jej twarz ku swojej i niespiesznie pocałował rozchylone wargi. – Nie przestawaj – powtórzył łagodnie. Dziewczyna zamknęła oczy, przyspieszając tempo. Na moment jej oddech gwałtownie się spłycił, a mięśnie zadrżały w zapowiedzi nadchodzącego spełnienia. Chwila jednak minęła, a spełnienie nie nadeszło, więc piękne ciało wróciło do powolnego rytmu.
Kolejne uderzenia zatrzęsły wejściem.
– Panie Yasa! Ruszcie dupę! Sprawę mam! – rozległ się wrzask, a po nim kolejne łomotanie. – Panie Yasa!
Mężczyzna westchnął. Wsunął długie mocne palce w czerwone loki kochanki, przesunął opuszkami wzdłuż jej ramion, później pleców, wreszcie mocno uchwycił biodra i błyskawicznie zamienił role.
– Panie Yasa!
Rude włosy rozlały się lawą na białej poduszce. Mag uwolnił czar. Żar błyskawicznie stopił w jedno dwa splątane ciała. Połyskujący złotem i czerwienią płomień uniósł się ku powale, by po chwili rozpaść się na tysiące błyszczących kropel. Każda z nich drżała, nabierając światła. Coraz jaśniej i jaśniej. Szelest oddechów przeszedł w melodię jęków i gwałtownych westchnień. Wreszcie, przy akompaniamencie wysokiego zaśpiewu, oślepiający blask rozjaśnił komnatę.
Dziewczyna oddychała ciężko, a jej szczupłe ciało wciąż dygotało, wstrząsane spazmami zaspokojenia, gdy mężczyzna wstał z łoża. Nie spojrzał na kochankę, nie zadał sobie też trudu, by ją okryć. Sam również nie zamierzał się ubierać. Nagi podszedł do drzwi, otworzył je i z niechęcią popatrzył na gościa.
– Cóż jest tak pilne, drogi Yudherthardere? – zapytał chłodno.
Krasnolud nie wyglądał na wystraszonego. Może na trochę zaniepokojonego, ale na wystraszonego na pewno nie. Przechylił głowę i spojrzał do wnętrza komnaty.
– Znowu? – zapytał z mieszaniną podziwu i niesmaku. – Od pięciu dni ino ruchacie i ruchacie. Dziewek braknie w okolicy albo, co gorsza, złapiecie jakiegoś syfa i nawet te wasze nieśmiertelne klejnoty szlag trafi. Mnie się po dwóch dniach znudziło, a wy z wyra nie wychodzicie.
– Gwoli ścisłości, dość często wychodzę – uśmiechnął się mag.
– Aż, kurwa, nie chodzi mnie o to, gdzie to robicie. Wiem, żeście w czarach sprawni, to bym się i nie zdziwił, jakbyście chędożyli u powały. Po tym waszym krzywym uśmiechu widzę, że rację mam. Tylko co za dużo…
– I po to mi przerwaliście, żeby mnie pouczać?
– Tam zaraz pouczać. Nie moja to sprawa, gdzie swój drąg wsadzacie. Znaczy trochę moja, bo mi wasza pomoc zdać się może, a jak dalej będziecie się sami ze sobą ścigać w ruchaniu, to się tej pomocy nie doczekam.
Czarodziej spojrzał na krasnoluda ponuro.
– Może ja nie chcę wam tej pomocy udzielić?
– Chcecie, nie chcecie, gówno mnie to obchodzi. – Sodi Yudherthardere wzruszył ramionami. – Uratowałem wam dupę, jesteście moim dłużnikiem. A jak dotąd długu żeście nie spłacili. Królówka wciąż ma magiczne glejty i nawet, niech ją osioł w legowisko ciągnie, pierdnąć bez jej zgody nie mogę. A że mnie cholera nienawidzi, to ze służby zwolnić nie chce.
– Przyszliście mi powiedzieć to, co już i tak wiem?
– Nie, przyszedłem, bo mnie szacowna królowa w Ciemne Lasy wysyła. Jakiś problem w tamtejszych wioskach mają i pani se umyśliła, że ja go rozwiążę.
– A wam się zachciało zabrać mnie z sobą? Tylko po co?
Krasnolud wzruszył ramionami.
– Może do towarzystwa. Tak mam, że nie lubię sam przez lasy się przedzierać, a i gębę wolę otwierać nie tylko do mojego konia. No i chcę mieć was na oku. Teraz, jak do Zakonnej należycie… Nie chciałbym się Kobiecie Tradycji narażać. W sumie nie wiem, ale możecie się przydać, kto wie? A macie coś lepszego do roboty? – Zerknął bez zażenowania na nagą dziewczynę.
Mag poszedł za jego spojrzeniem. Rudowłosa spała z rozchylonymi ustami, mlecznobiałą skórę wciąż znaczył rumieniec spełnienia, a sutki krągłych piersi sterczały ściągnięte ostatnim spazmem rozkoszy.
Westchnął.
– Ano chyba nie.
Sodi odetchnął z ulgą.
– Wyruszymy z rana. Muszę się przespać, a i wy pewnie chcecie odpocząć, nie?
– Dobranoc, Yudherthardere. – Czarodziej zamknął drzwi, pozostawiając za nimi krasnoluda.
Potem podszedł do łoża.
– Pod powałą? Hmmm… – Uśmiechnął się i zaklęciem obudził dziewczynę.
***
Noc nadeszła za wcześnie. Ciemność zjawiła się znikąd, okryła okolicę czarnym płaszczem, mrokiem zamalowała kontury, hebanowym tuszem wcisnęła się między drzewa. Niczym szalony malarz zmazała obraz tworzony przez dzień, barwiąc go na jeden, tylko jeden mroczny, jednolity nieprzenikniony kolor. Noc. I cisza. Jakby cała wieś nagle wymarła. Domy pogrążone w ciemności u wrót lasu, okryte płaszczem nocy, zdawały się być opuszczone. W żadnym oknie nie płonęło światło, nawet najmniejszy kaganek nie rozświetlał mroku. I żaden dźwięk jej nie przerywał. Zdawać się mogło, że cała wieś nagle wstrzymała oddech, a może nawet całkiem go straciła. Tak głęboka była to cisza. Nie było rozmów, nie było nawet drżącego bicia serca. Cała wioska umilkła.
Cała wioska…
W jednym z domów na obrzeżach siedliska ktoś lekko uchylił drzwi. Wyjrzała zza nich pucułowata męska twarz, a rozbiegane spojrzenie próbowało dojrzeć coś przez zasłonę nocy. Bezskutecznie. Mimo to jednak, mimo ciszy i ciemności, niewysoki mężczyzna wyszedł z domu. Namiętność mu śpiewała. Pożądanie tańczyło w żyłach. Nie słyszał ciszy, tylko muzykę pragnień. Wyszedł więc na zewnątrz, zamknął oczy i, prowadzony słodką melodią, ruszył do lasu.
***
Nikt z kłócącej się czwórki nie zauważył wejścia gości. Mężczyźni wrzeszczeli jeden przez drugiego. Dopiero odgłos policzka błyskawicznie uciszył kłótnię. Głowa najwyższego z młodzieńców odskoczyła, a pozostali dwaj zamilkli w jednej chwili, ze zdumieniem wpatrując w potężnego mężczyznę, który zadał cios. Ten zaś, siwiejący na skroniach, z brzuchem wylewającym się ponad ozdobnym pasem ze skóry fryńskiego bazyliszka, gwałtownie poczerwieniał. Nalane, obwisłe policzki napęczniały, usta zacisnęły się, a pociemniałe gniewem, przekrwione oczy niemal wyskoczyły z oczodołów.
– Nie będzie, kurwa, żadnej dyskusji, gówniarzu! – wrzasnął tłuścioch. – Zrobicie, co wam każę!
Żaden z chłopców nawet nie mruknął. Wystraszeni, najwyraźniej nienawykli do takich wybuchów, wgapiali się w oblicze krzyczącego.
– Jak wam, kurwa, mówiłem, nie tykać, mieliście, kurwa, nie tykać! – pieklił się grubas. – Trociny macie w tych pustych łbach?!
Yasa chrząknął lekko, chcąc przerwać tyradę, ale mężczyzna wpadł już w furię i nic nie mogło go powstrzymać. Krzyczał coraz głośniej, a jego słowa zlewały się w nieznośny bełkot. Mag uniósł lekko brwi, ale nim zdołał rzucić zamierzony czar, towarzyszący mu krasnolud otworzył drzwi i trzasnął nimi tak, że zadrżały w posadach.
– Dzień dobry, kurwa mać! – ryknął, przekrzykując wrzaski grubasa.
Mężczyzna zamilkł w pół słowa, z rozwartymi ustami gapiąc się na gości.
– Wójta szukamy. Wyście to? – zapytał niegrzecznie Sodi.
Tłuścioch rozsunął młodzieńców i, minąwszy ich, spojrzał na niską sylwetkę krasnoluda, a potem, specjalnie go ignorując, przeniósł wzrok na drugiego z przybyłych. Oszacował szybko odzienie młodzieńca – jedwabną koszulę haftowaną złotą nicią i kurtkę ze smoczej skóry, i uznał, że każda z nich kosztowała wielokrotnie więcej niż pas, na który wydał dwumiesięczny dochód z dzierżaw. Oczywiście że zauważył też cenne odzienie krasnoluda, ale nie lubił kurdupli z wielką gębą, więc grzecznie uśmiechnął się tylko do drugiego z gości.
– Jestem Gorde, wójt Jofty. – Ukłonił się lekko. Niby grzecznie, ale z wyraźną wyższością. – A wy kim jesteście?
Zignorowany Sodi poczerwieniał. Czego jak czego, ale bycia ignorowanym Yudherthardere wyjątkowo nie lubił. Zaraz zaczynał się zaperzać, oddechu zaczynało mu brakować, a wściekłość ino czekała, żeby zatańczyć stukanego toporkiem na czyimś łbie.
– Jestem Yudherthardere, barani łbie – odpowiedział podniesionym już głosem. – Tropiciel na usługach Krasnoludzkiej Rady i twojej królowej.
Gorde bardzo by chciał dalej udawać, że krasnoluda nie widzi, ale usłyszawszy jego imię, poczuł naraz taką mieszankę emocji, że prawie zlał się w gacie. Wyższość zniknęła w jednej chwili, a jej miejsce zastąpiła nieprzebrana jowialność, czysta słodycz i miłość bezwzględna, zaprawiona jednakowoż sporą dawką niepokoju, że nie rozpoznał posłańca swej pani. Miast jednak roztrząsać ewentualne następstwa owej pomyłki, skupił się na plusach i, odwróciwszy się do Tropiciela, rozłożył ramiona i serdecznie objął zdumionego małego lorda.
– Panie Yudherthardere! – zakrzyknął, a w jego głosie pobrzmiewało już tylko uwielbienie. – Nareszcie! Największy królewski Tropiciel! Tacyśmy wdzięczni! Tacy wdzięczni! Zaszczyt to wielki! Ogromny zaszczyt!
Yudherthardere rozwarł usta. Tak bardzo był zaskoczony nagłą zmianą w zachowaniu gospodarza, że brakło mu słów. Nieporadnie uwolnił się z wójtowych objęć i zerknął pytająco na z trudem panującego nad śmiechem towarzysza.
– Eeeee – zaczął mało elokwentnie – też się cieszę… znaczy się… Przestańcie się już we mnie tak wgapiać jak w urodziwą młódkę, bo se jeszcze coś dziwnego chłopaki pomyślą.
Wójt spojrzał na młodzieńców, jakby dopiero teraz przypomniał sobie o ich istnieniu.
– A tak. Synowie moi. Rozumu toto za grosz, ale młode jeszcze, może z czasem… Znaczy duma moja…
– Taaa… no, żeśmy słyszeli, jaka to chluba wasza – przerwał mu Sodi. – Obaj z …
– Przyjacielem – przerwał mu Yasa, patrząc przenikliwie w krasnoludzkie oczy.
– Właśnie – kontynuował Yudherthardere, zrozumiawszy aluzję – obaj zauważyliśmy, jak dumniście są z owocu waszych lędźwi, ale nie przybyliśmy oceniać waszych efektów wychowawczych. Królowej doniesiono, że jakiś problem tu macie. Prawda li to?
Grubas rzucił szybkie spojrzenie synom. Młodzieńcy błyskawicznie pospuszczali głowy, a potem wyszli jeden po drugim. Ich ojciec tymczasem opadł ciężko na szeroką ławę, wskazując gościom miejsce obok siebie. Poczekał, aż usiądą, i dopiero wtedy odpowiedział:
– Coś nam chłopaków morduje.
– To znaczy? – Krasnolud zmarszczył brwi.
– Coś w lesie. Już czterech.
– Słuchajcie, Gorde, ja tam wiele mam przeróżnych zalet, ale w myślach czytać nie umiem. Może tak po kolei opowiecie?
Wójt westchnął ciężko.
– No to tak było: jakiś czas temu młody Zyrke polazł w nocy do lasu. Nasze chłopaki raczej tego nie robią. Różne rzeczy w tych lasach już się działy, więc nikt w nocy doń nie wchodzi, a już w pojedynkę… Nikt, nigdy. A Zyrke poszedł. I dwa dni później znaleźli go, jak poszli drzewa narżnąć. Znaczy to, co z niego zostało, a nie było tego dużo. Najpierw żeśmy myśleli, że to jakiś dziki zwierz, chociaż to, jak poraniony był… no, dziwne było. Przykazaliśmy wszystkim, żeby po zmroku z domów nie wychodzili, a i w dzień tylko z bronią i w kilku, i jeśli już do lasu mus, to żeby nie za głęboko… Kilka dni spokój był, a potem Kop się gdzieś zapodział. Znaleźli go, jak poprzedniego. Potem był Jato, a wczoraj Prym. Każdy w nocy z domu wyszedł, chociaż wiedzieli, że nie wolno. Coś ich tam ściągnęło. Coś…
Sodi spojrzał na Yasę. Mag przymknął powieki i wydawał się nie słuchać. Poirytowany krasnolud zacisnął wielkie jak bochny chleba łapy.
– Wiecie, nie chcę bynajmniej waszemu wyczuciu magii przeczyć, ale chłopaki mogli na schadzki chodzić i rzeczywiście jakiś niedźwiedź czy wilk mógł…
– Nie może to być. Żadna szanująca się panna nie poszłaby w las po nocy.
– Się upierać przy szanującej nie zamierzam – mrugnął figlarnie Yudherthardere.
– Nie, panie, to dziwna jakaś moc… może strzyga czy wilkołak.. W taką noc coś się dzieje z wioską, czarny duch nas nawiedza, cisza jakaś taka, mrok taki. Strasznie jest… Zobaczycie. No i jeszcze te rany! Ostatni dwaj to już tylko dwie rany mieli… tylko te…
– Mówiliście, że wczoraj ostatni zginął? – zapytał leniwym głosem milczący dotąd Yasa.
– Tak, panie. Rano żeśmy go znaleźli.
– Gdzie jest ciało?
– W domu. Znaczy w jego domu. Ojce mu pomarli zeszłej zimy. Sam mieszkał. Zanieśliśmy ciało do domu, kobiety go obmywają i do pogrzebu sposobią.
– Zaprowadźcie nas.
Wójt wstał. Sodi tymczasem skrzywił się i spojrzał na maga.
– Chodźcie – rzucił Yasa, a krasnolud posłuchał bez wahania.
W domu, na obrzeżach osady, głośno zawodziły wioskowe płaczki, przygotowując ducha do przejścia w lepsze światy. Tłoczyły się w maleńkiej chatce i tuż przed nią, rozdzierając szaty i płacząc donośnie. Gorde rozsunął je mało delikatnie, robiąc miejsce dla gości.
W jedynej izbie, na stole, leżało ciało. Niewysoki i najwyraźniej otyły nieboszczyk okryty był prześcieradłami aż po brodę. Ponad okryciem tłusta i niezbyt urodziwa twarz zastygła w grymasie przerażenia.
Yudherthardere, który dotąd szedł, mamrocząc pod nosem, zatrzymał się gwałtownie. Sparaliżowały go wrzeszczące zmysły Tropiciela. Szarpały, piekły, rwały, płonąc wężowymi ścieżkami w głębi umysłu, wypalały bolesne linie pod czaszką krasnoluda. Tak dotkliwe, jak gdyby ktoś rozcinał mu skórę aż do kości. Zmrużył oczy, z trudem łapiąc oddech. Atak był tym boleśniejszy, że niespodziewany. Minęła dłuższa chwila, nim Sodi zdołał nad nim zapanować, mamrocząc ochronne zaklęcia. Potem z niejakim wyrzutem spojrzał na Yasę. Coś mu mówiło, że mag wiedział. Wiedział już w chwili kiedy zażyczył sobie odwiedzin u nieboszczyka. Mógł go uprzedzić. Mógł… ale Pierwotny rządził się swoimi prawami. Teraz też nawet nie spojrzał na krasnoluda i podszedł prosto do mar. Sodi był pewien, że mag tak samo jak on wyczuł potężną moc w tym domu.
Czarodziej długo przyglądał się twarzy trupa, jakby czekał, aż ta coś mu powie. Wreszcie spojrzał na towarzysza.
– Chodźcie tu.
Sodi się zawahał. Skoro w progu uderzyła go taka fala, bliskość ciała będzie jeszcze boleśniejsza. Pierwotnemu Magowi jednak się nie odmawia. Spełnił polecenie. Nie było intensywniejszych doznań, a jedynie chłód. Yasa chronił ich przed magią.
– Pewnie chcecie zobaczyć, jak go załatwiło, prawda? – Nie czekając na odpowiedź, wójt ściągnął prześcieradło.
Jakaś kobieta, zapewne jedna z tych, które nie przygotowywały zwłok, zaczęła krzyczeć. Sodi zaś poczuł, jak przewracają mu się trzewia.
– Kurwa, dobrze, że nie jedliśmy nic od śniadania – wymamrotał cicho.
Nie zrobiła na nim takiego wrażenia rana w miejscu, gdzie młodzieniec miał kiedyś gardło. Ziała tam potężna dziura, wyszarpana aż po wystający z zastygłej już krwawej masy kręgosłup. Nie, to nie targnęło jego pustym na szczęście żołądkiem. Zrobiła to wielka zakrzepła wyrwa w miejscu, gdzie trup powinien mieć przyrodzenie.