Marta Krajewska
Autorka rozkochana w kulturze Słowian. Stworzony przez nią świat Wilczej Doliny inspirowany jest wierzeniami i zwyczajami naszych przodków.
Należące do tego uniwersum utwory były trzykrotnie nominowane do nagrody imienia Janusza A. Zajdla: „Daję życie, biorę śmierć” (2014), „Idź i czekaj mrozów” (2016) i „Zaszyj oczy wilkom” (2017). Bajka „Noc między Tam i Tu” nominowana była do nagrody IBBY w kategorii Książka Roku (2017). Zdobywczyni nagrody im. Macieja Parowskiego (2020).
Prawa do wydania serii „Wilcza Dolina” sprzedano do dziewięciu krajów. W 2017 roku na rynku anglojęzycznym pojawił się pierwszy tom serii „When the Frost Comes”.
fot. Aldona Wańdyga
Dzień między żarem i lodem – Marta Krajewska
Do Wilczej Doliny zawitała sroga zima.
Wielkimi krokami zbliżają się Szczodre Gody. Radosna atmosfera jednak pryska, kiedy jeden z synów kowala znika w tajemniczych okolicznościach. Na poszukiwania wyruszają najlepsi myśliwi, ale największą szansę na ocalenie chłopca ma opiekunka i pomagający jej Bratmił.
Dorastającym Miłkiem targają młodzieńcze uczucia i trudno mu odnaleźć się w roli posłusznego ucznia Chaberki. Co raz lepiej rozumie, że bycie Opiekunem będzie zawsze miało pierwszeństwo przed byciem Bratmiłem. Ponieważ jednak obwinia się za zniknięcie kowalczyka, podejmuje ryzyko, którego nie powinien podejmować.
Czy jedna zła decyzja będzie kosztować go wszystko co kochał? A może szalę przeważą wcześniejsze dobre uczynki i mądre wybory?
Marta Krajewska zabiera nas ponownie do Wilczej Doliny, gdzie bohaterowie poprzednich tomów zmieniają się z dzieci w nastolatków. Rozterki młodzieńczych serc, potrzeba buntu, potrzeba miłości i akceptacji sprawiają, że tej zimy w Wilczej Dolinie zrobi się bardzo gorąco.
Opowieść z Wilczej Doliny
Miłek, Bratmił czy może Opiekun?
Informacje o książce
Tytuł: Dzień między żarem i lodem
Seria: Wilcza Dolina: Miłek
Rok I wydania: 2022
Format: 14×20.5 cm
Liczba stron: 202
książka: ISBN 978-83-7995-589-3
ebook: ISBN 978-83-7995-590-9
Ceny sugerowane:
książka: 54,99 zł
ebook: 39,99 zł
Fragment
Rozdział 1
Ogień wśród lodu
Bratmił wbijał wzrok w zamarznięte jezioro.
Zimowy krajobraz był senny i cichy. W lesie za plecami chłopaka nie krzyczał ani jeden ptak. Najlżejszy wiatr nie poruszał suchą trzciną porastającą brzeg, lecz nawet bez pomocy wichru mróz szczypał chłopca boleśnie w nos i policzki. Resztę ciała miał dobrze osłoniętą ciepłymi portkami, owijaczami na łydkach i długą kapotą z baraniej skóry, wywiniętej włosem do środka. Wydziergane na igle przez matkę wełniane rękawice z jednym palcem odbierały zręczność dłoniom, ale za to cudownie je grzały, a czapka chroniła głowę i nawet szło się przyzwyczaić do tego, że nieprzyjemnie gryzła w czoło.
Jednak Bratmił w ogóle nie zwracał na to uwagi, w skupieniu patrząc na taflę lodu pokrytą cienką warstwą śniegu.
Nie podobało mu się to, co widział.
Uczył się u opiekunki już piątą zimę i zdążył się naoglądać nie tylko ludzi chorych, ale też połamanych i poranionych przez bestie. Samych potworów jeszcze nie spotkał, Chaberka robiła wszystko, by trzymać je z daleka od ucznia i od całej wsi. Miłek nie raz jednak widział, co potrafiły zrobić ofiarom, opatrywał też rany opiekunce i za każdym razem musiał tłumić narastający w sercu niepokój.
Kiedyś Chaberki zabraknie. A wtedy to on będzie stawał naprzeciw złu zagrażającemu Wilczej Dolinie.
Z wolna przyzwyczajał się do tej myśli, choć nie znaczyło to, że był gotowy, by zostać opiekunem.
Ostatniego roku sporo podrósł i wzrostem zrównał się z matką, ale do ojca było mu jeszcze daleko. Jego ciało wciąż pozostawało chude, nogi i ręce sprawiały wrażenie nazbyt długich, a Miłek, jakby nie nadążając za zmianami, stał się niezdarny i pokraczny w ruchach. I choć w tym samym czasie jego głowę wypełniało coraz więcej przydatnej wiedzy, wcale nie czuł się pewny siebie.
Zmrużył jasne oczy i odetchnął głęboko. Jego oddech zmienił się w kłębek pary i rozpłynął w powietrzu.
Wtem śnieżna kulka trafiła go w tył głowy.
Bratmił stęknął zaskoczony. Gruba czapka zmniejszyła ból uderzenia, ale zaraz poczuł śnieg wpadający za kołnierz. Próbował go wygarnąć grubą rękawicą, ale zimna, nieprzyjemna strużka stopionego śniegu już spływała mu po kręgosłupie.
– Nie śpij, bo cię ukradną! – usłyszał wesoły, skrzekliwy głos.
Miłek odwrócił się spokojnie, tłumiąc zdenerwowanie.
– Okradną – mruknął ponuro, wciąż walcząc ze śniegiem za kołnierzem. – Mówi się „okradną”, nie „ukradną”, tłumoku.
Munek wzruszył kościstymi ramionami, szczerząc radośnie dwa rzędy spiczastych zębów.
– No już nie ukradną, bo cię obudziłem! – stwierdził. – Nie ma za co.
Miłek zdjął rękawiczkę i zniesmaczony wyciągnął zza kołnierza wyjątkowo duży kawałek śniegu. Tymczasem mamun podszedł raźno, najwyraźniej bardzo zadowolony z siebie. Ruszał się trochę śmiesznie, jakby jego kolana uginały się za mocno, bujając Munkiem w górę i w dół przy każdym kroku. Na czubku wielkiej głowy o szpiczastych, odstających uszach, czapka walczyła o utrzymanie się na sterczących we wszystkie strony włosach. Była to stara czapka Bratmiła, którą chłopak podarował przyjacielowi w poprzednie Szczodre Gody. Podobnie reszta odzienia – połatane na kolanach lniane portki i dziurawe łapcie z łyka – też należała wcześniej do niego.
Bratmił wiedział, że mamun nie odczuwał zimna i nosił odzienie jedynie z sentymentu lub by wydawać się bardziej ludzkim. Mimo to Miłek miał wrażenie, że nigdy nie przywyknie do widoku chudej postaci o wzdętym brzuchu, łażącej po śniegu bez koszuli, w samych tylko portkach i łapciach. Jedynym dowodem na to, że mamun odnotowuje obecność zimy, była nieszczęsna czapka usiłująca nie spaść ze strzechy sztywnych, ciemnych włosów.
– Czego po mrozie łazisz? – zagadnął Munek wciąż w świetnym humorze.
Kiedy stanęli obok siebie, łypnął uważnie na ludzkiego chłopca.
– Ty urosłeś, czy to ta czapka?
Bratmił, czując jak mokre palce drętwieją od mrozu, szybko wsunął dłoń na powrót w rękawicę.
– Czapka – odparł obojętnym tonem.
Munek rósł niczym zwierzę. Po dwóch wiosnach od narodzin był już tak duży jak obecnie, co napełniło go dumą i stało się źródłem uszczypliwości wobec Bratmiła. Ale potem zatrzymał się i Miłek, choć powoli, zaczął go doganiać. Gdzieś na jesieni zrównali się wzrostem i mamunowi przestało się to podobać. Bratmił nie wiedział, jakie fochy przyjdzie mu znosić, gdy przerośnie przyjaciela o głowę albo więcej.
– Chyba będą kłopoty – rzucił niechętnie, choć wcale nie chodziło mu o ich wzrost. – Zobacz.
Ruchem głowy wskazał na jezioro, w które jeszcze niedawno tak intensywnie się wpatrywał.
Munek powiódł spojrzeniem wyłupiastych ślepi po ścieżce między suchym sitowiem i odciśniętymi w śniegu śladami stóp, uciekającymi w głąb przyprószonej śniegiem tafli lodu.
Po chwili zmarszczył wypukłości nad oczami, ledwie porosłe cienkimi brwiami.
– Ooo… – mruknął przeciągle, nagle zaciekawiony. – Bose.
Bratmił westchnął cicho.
– Ano właśnie. Idą od lasu, znalazłem je, jak wracałem ze świętego gaju.
– Od lasu… – powtórzył mamun w zamyśleniu. – To dziwne.
Co do tego obaj nie mieli wątpliwości. Ślady bosych stóp w środku zimy wyglądały niepokojąco.
– Muszę powiedzieć opiekunce – uznał Bratmił. – Nie dalej jak kilka dni temu Falibor, ten dzieciak od rybaków, też mówił o śladach na jeziorze, ale mu nikt nie uwierzył. Dobrawka mi mówiła, bo śmiali się z niego trochę – dodał w drodze wyjaśnień.
– Aha – mruknął Munek.
Myślami był jednak w lesie.
– Nie wiem, kto z naszych mógłby tu łazić – przyznał po chwili zastanowienia. – Ale mogę popytać.
– Dzięki. – Bratmił skinął mu głową. – Jezioro zimą zawsze zdawało mi się takie spokojne…
Munek wzruszył ramionami, nie mając pojęcia, co odpowiedzieć.
– Idziemy po śladach? – zaproponował w końcu, ale Miłek pokręcił głową.
– Nikt jeszcze nie wchodzi na lód. Mróz niby ostry, ale woda od niedawna zamarznięta. Nie ma co kusić złego.
– To co robimy?
– Nie wiem – odparł z ociąganiem uczeń opiekunki. – Tak po prawdzie, to wybierałem się na ruiny na ognisko, ale teraz nie wiem, czy nie powinienem biec do wsi i powiedzieć, co widziałem.
Munkowi aż się ślepia zaświeciły, gdy usłyszał o ognisku. Młodzież ze wsi często spotykała się na zamkowych ruinach, sterczących na skale nad doliną. Odkąd Bratmił dorósł na tyle, że i jego dopuszczano do tych zabaw, mamun uwielbiał podglądać, jak spotyka się z innymi. A jeśli Munek nie mógł się gapić niezauważony, zawsze potem wypytywał Bratmiła o wszystkie plotki i opowieści, które przegapił.
Dlatego właśnie teraz parsknął lekceważąco i pokręcił dużą głową.
– Sam mówisz, że słyszeli już o śladach i nijak się nie przejęli. Nic się nie stanie, jak powiesz opiekunce wieczorem. Albo jutro.
Bratmił rozważał jego słowa przez chwilę.
– No… Jutro i tak będę u opiekunki, bo do Dzisławy idziemy.
– No widzisz! – Munek klepnął przyjaciela w plecy. – Ślady nie zając, nie ociekną.
Delikatnie popchnął Bratmiła ku ścieżce w stronę ruin.
– Uciekną – poprawił odruchowo Milek, dając się prowadzić. – Zające uciekają, nie ociekają. No pomyśl.
– Uciekają szybciej, kiedy już ociekną! – Munek wyszczerzył zęby zadowolony i już po chwili obaj sunęli ku skale nad wioską.
Śnieg skrzypiał im pod butami.
Wciąż rozprawiając o śladach bosych stóp, wspięli się zboczem przez las. Gdy drzewa się skończyły, odsłaniając ośnieżoną łąkę na szczycie wzgórza i tkwiące na jej czubku ruiny, Munek zatrzymał się z żalem.
– Nie możesz iść dalej – przypomniał Bratmił. – Zobaczą twoje ślady na śniegu.
Mamun zgodził się niechętnie.
– Opowiesz mi wszystko jutro?
– Pewnie, jeśli tylko uda nam się spotkać. Nie wiem, co mi każe zrobić opiekunka, kiedy jej opowiem o tropach.
Munek zwiesił smętnie wielką głowę, westchnął, pożegnał się pełnym poczucia niesprawiedliwości burknięciem i odszedł w las.
Bratmił zaś przemierzył okrytą białym puchem łąkę i niską kamienną bramą wsunął się na dziedziniec twierdzy. Na środku niewielkiego, otoczonego osypującymi się murami placu płonęło ognisko, a bijący od niego żar topił zalegający najbliżej śnieg. Wokół ognia na kamieniach i pieńkach siedziało pięć młodych osób. Wśród nich Bratmił natychmiast dostrzegł wysoką, misiowatą postać Gniewka i odruchowo skierował się ku niemu.
Przywitał się, dając znać o swym przybyciu, ale poza Gniewkiem nikt nie zwrócił na niego uwagi, bo przy ognisku toczyła się zażarta dyskusja o rzeczach ważnych i strasznych.
– Nie zjadali ludzi! – Kręcił głową Krzesąd, syn bartnika, młodzieniec niemalże już dorosły, a na pewno najstarszy z zebranych.
Jego dziewczyna, pulchna Cedonka o oczach ciepłych i bystrych, poklepała go uspokajająco po ramieniu i przytuliła się śmiało.
– Właśnie zjadali! – darł się Narad, serdeczny przyjaciel Krzesąda, prawie podrywając się ze swojego pieńka.
Bratmił usiadł naprzeciwko nich, tuż przy Gniewku, i szybko próbował się zorientować, o co idzie starszym.
– Co zimę kazali sobie posyłać kogoś ze wsi – ciągnął zapalczywie Narad. – A jak ktoś już do zamku poszedł, to nie wracał. Dlatego przed Szczodrymi Godami obchodzimy wilcze święta! Bo dawniej to było pożegnanie ofiary, która szła do wilkarów, tu do tej twierdzy. I bogowie tylko wiedzą, co z nią dalej robili.
– Wilcze święta są po to, żeby wilki nie podchodziły do wsi – wtrącił się twardo Krzesąd.
– Teraz tak – zgodził się Narad, błyskając oczami. – Ale dawno, dawno temu tutaj mieszkali i stąd rządzili nami wilkarzy. I zjadali nas. To nie legenda. To prawda.