Odwracam się i spieprzam.
Z powrotem na piętro, przez korytarz, do uchylonego okna. Chwytam za framugę i szarpnięciem otwieram je szeroko. Coś łamie się z trzaskiem, jakiś haczyk czy inna blokada. Szybki rzut oka w dół. Lorong Panggong znajduje się dwanaście stóp niżej, jednak nie ma czasu na wątpliwości. Murzyni z maczetami są już kilka kroków ode mnie. Przeciskam się, zwieszam z parapetu i… lecę!
Ląduję na chodniku tak miękko, jak tylko potrafię, a potem od razu przetaczam się przez bark, żeby złagodzić impet. Ale i tak w kostkach i kolanach czuję ból, który sparaliżowałby mnie na miejscu, gdyby nie adrenalina. Kto jak kto, ale nigeryjscy gangsterzy potrafią człowieka zmotywować.
Murzyni nie wyskoczyli za mną, zawrócili na schody. Nawet na ulicy słyszę, jak przeskakują po kilka stopni, zaraz tu będą.
Podrywam się na nogi i biegnę, a raczej próbuję biec. Tylko dokąd? Na Petaling Street, oczywiście!
W zatłoczonym sercu Chinatown, pod dachem z pleksiglasu, jestem już po minucie. Mimo to wciąż słyszę biegnących za mną Nigeryjczyków. Jeszcze chwila i zniknę im z oczu. Zbyt wiele wokoło pstrokatych straganów, zbyt wielu ludzi. Co nie zmienia faktu, że nawet tu Murzyni mogą mnie dopaść, przeciskając się przez tłum moim śladem. Muszę więc zniknąć w jakimś ustronnym miejscu.
Takim jak, na przykład, restauracja Babci Wong.
– O, a któż to nas odwiedził? – zawołała stara Chinka, kiedy tylko zdyszany przekroczyłem próg lokalu. – Witaj, synku!
– Dobry wieczór.
Babcia siedzi przy stole z trzema gangsterami z Sio Sam Ong, którzy przyglądają mi się uważnie. Z wzajemnością.
Jeden z nich jest bliźniaczo podobny do młodego Jackie Chana, powiedzmy, że z czasów Drunken Master. Nawet fryzurę ma identyczną. Dwaj pozostali wyglądają tak, że nie poznałbym ich, gdybyśmy następnego dnia mijali się na ulicy. Przeciętne chińskie gęby, umięśnione i wytatuowane ręce, złote łańcuchy na szyi, włosy krótko przycięte i postawione na żel. Ot, szeregowi żołnierze triady, jakich pełno w Kuala Lumpur.
– Siądź tam – Babcia wskazuje stolik w kącie. – Zaraz przyniosę ci coś do jedzenia.
Przytakuję. Podchodzę do stolika i odsuwam plastikowe krzesło. Ale nim zdążę usiąść, do lokalu wparowuje trójka Nigeryjczyków.
Jackie Chan i jego dwaj kumple natychmiast zrywają się na nogi. Pozostali klienci, sami Chińczycy, udają całkowicie pochłoniętych jedzeniem i nie patrzą ani na Murzynów, ani na gangsterów Sio Sam Ong. A ja stoję, wciąż trzymając oparcie krzesła, i kątem okiem zerkam na drzwi do kuchni, przez którą mogę dostać się do tylnego wyjścia z budynku.
Dwaj olbrzymi Nigeryjczycy, z maczetami wciśniętymi za paski, patrzą na mnie. Ten w czarnym garniturze zwraca się do Chińczyków z triady:
– Nie szukamy kłopotów. Chcieliśmy tylko porozmawiać z tym dżentelmenem. – Kiwnięciem głowy wskazuje na mnie.
– Synku – Babcia Wong, która wciąż siedzi na swoim miejscu, zwraca się do mnie – a czy ty chciałbyś porozmawiać z tymi… dżentelmenami?
Uśmiecham się niewinnie.
– Nie bardzo.
– A zatem, panowie, proszę was o opuszczenie mojego lokalu. Jak znam życie, moje jedzenie i tak by wam nie zasmakowało.
Murzyn w garniturze mruży oczy. Nie odpowiada, ale też nie rusza się z miejsca.
– Głuchy jesteś? – rzuca Jackie Chan, robiąc krok w stronę intruzów. – Bananów nie podajemy. Spieprzaj!
Nigeryjczyk w czerni zachowuje spokój, ale jeden z jego wielkich kolegów natychmiast dopada Chińczyka i staje z nim twarzą w twarz. No, może nie do końca, bo twarz gangstera triady znajduje się na wysokości splotu słonecznego Murzyna.
Jackie Chan, który za plecami ma już kumpli, powoli unosi głowę i patrzy w ciemne oczy rosłego Nigeryjczyka.
– Wygląda na to, że muszę powtórzyć. Wyraźnie i powoli – cedzi przez zęby. – Wy-pier-da-lać!